Polityka gospodarcza państwa redukuje się do wspomagania konkurencyjności całej gospodarki krajowej i wszystkich firm
Jednym z priorytetów tej dekady w polityce gospodarczej (nie mylić ze społeczną) rządu i w strategiach przedsiębiorstw staje się poprawa konkurencyjności; całej gospodarki i poszczególnych firm. Nadchodząca dekada, w każdym razie jej pierwsza połowa, nie rysuje się jako okres ulgi, konsumowania owoców, lecz jako czas trudny, bez względu na to, kto będzie rządził.
Czas ulgi i to niemałej, może nawet za dużej, a jednak często nie zauważanej, przeżyliśmy w latach 1994-1998. To była nasza "wspaniała konsumpcyjna piątka". W tych latach PKB wzrósł o 33 proc., spożycie indywidualne z dochodów osobistych o prawie 25 proc., płaca realna netto - o 23 proc., liczba pracujących - o 10 proc., a liczba bezrobotnych spadła o 37 proc. To są oczywiście średnie. Nie wszyscy skorzystali z tej słodkiej piątki, ale na pewno ogromna większość, mniej lub bardziej, zwykle zresztą narzekając, w jakich to ciężkich czasach się żyje. Czasy były dobre i na jakiś czas się skończyły.
Gospodarka polska jest słabiej dostosowana do konkurencji niż się nam jeszcze niedawno wydawało, a konkurencja narasta z roku na rok. W związku z porozumieniami międzynarodowymi, szczególnie z postępującą integracją Polski z Unią Europejską, nasz rynek staje się w coraz większym stopniu fragmentem rynku unijnego, słabnie - wręcz zanika - tak popularne w czasach PRL rozróżnienie między produkcją dla odbiorców krajowych i na eksport (pamiętamy pojęcie "odrzut z eksportu" oznaczające najwyższej jakości towar dostępny dla krajowego konsumenta). Zaciera się podział na eksporterów, importerów i produkujących na rynek krajowy. Wchodzimy w obręb wspólnego rynku, na którym obowiązują te same standardy produktów i obyczaje, a wszyscy producenci z krajów objętych tym rynkiem mogą swobodnie działać. To bardzo wiele zmienia.
Traci na znaczeniu tradycyjne wyodrębnianie z polityki gospodarczej polityki proeksportowej bądź antyimportowej. W sytuacji, gdy administracyjne instrumenty ochrony, separacji rynku wewnętrznego zanikają, utrzymanie na nim pozycji przez podmioty krajowe zależy niemal wyłącznie od tych podmiotów. Od tego, czy potrafią przekonać konsumenta krajowego do swojej oferty ceną, jakością, reklamą, czymkolwiek, od tego więc czy są bardziej konkurencyjne niż producenci zagraniczni. Podobnie jest z eksportem, gdyż słabną i będą słabły możliwości bezpośredniego wspierania go przez państwo. Polityka gospodarcza państwa redukuje się więc do wspomagania poprawy konkurencyjności całej gospodarki krajowej i wszystkich firm.
Do podejmowania działań mających na celu zwiększenie konkurencyjności ograniczają się też możliwości wpływania przez państwo na poprawę koniunktury. W warunkach rynku otwartego przestaje bowiem działać tradycyjne - wywodzące się od polskiego ekonomisty Michała Kaleckiego i angielskiego ekonomisty Keynesa - nakręcanie koniunktury przez zwiększanie popytu wewnętrznego. Jeżeli oferta krajowa jest gorsza od zagranicznej - faktycznie lub w wyobrażeniach konsumentów, a tak ciągle jest w warunkach Polski - wówczas wzrost popytu wewnętrznego zwiększa nieco produkcję krajową, ale bardziej import i deficyt w handlu zagranicznym, prowadząc do destabilizacji i kryzysu monetarnego. Zwiększanie popytu wewnętrznego - tak popularne u sporej części polityków zatroskanych o rodzimego pracownika - sprzyja więc dziś raczej wzrostowi gospodarczemu i tworzeniu miejsc pracy za granicą. Ten instrument - łatwo uwodzący polityków bardziej ceniących popularność niż odpowiedzialność - stosowała z pewnym powodzeniem koalicja SLD-PSL, hodując przy okazji potężną dziurę w handlu zagranicznym, która nie może już być powiększana. Z tego względu państwo nie ma dziś możliwości innego wpłynięcia na koniunkturę gospodarczą niż poprzez tworzenie klimatu sprzyjającego radykalnej poprawie konkurencyjności gospodarki i przedsiębiorstw, co jest trudne i wymaga czasu. Polityka poprawy konkurencyjności, priorytet nadchodzących lat, na pewno nie rozwiąże wszystkich problemów, ale od jej skuteczności coraz bardziej będzie zależała skuteczność innych polityk, szczególnie zaś społecznej.
Czas ulgi i to niemałej, może nawet za dużej, a jednak często nie zauważanej, przeżyliśmy w latach 1994-1998. To była nasza "wspaniała konsumpcyjna piątka". W tych latach PKB wzrósł o 33 proc., spożycie indywidualne z dochodów osobistych o prawie 25 proc., płaca realna netto - o 23 proc., liczba pracujących - o 10 proc., a liczba bezrobotnych spadła o 37 proc. To są oczywiście średnie. Nie wszyscy skorzystali z tej słodkiej piątki, ale na pewno ogromna większość, mniej lub bardziej, zwykle zresztą narzekając, w jakich to ciężkich czasach się żyje. Czasy były dobre i na jakiś czas się skończyły.
Gospodarka polska jest słabiej dostosowana do konkurencji niż się nam jeszcze niedawno wydawało, a konkurencja narasta z roku na rok. W związku z porozumieniami międzynarodowymi, szczególnie z postępującą integracją Polski z Unią Europejską, nasz rynek staje się w coraz większym stopniu fragmentem rynku unijnego, słabnie - wręcz zanika - tak popularne w czasach PRL rozróżnienie między produkcją dla odbiorców krajowych i na eksport (pamiętamy pojęcie "odrzut z eksportu" oznaczające najwyższej jakości towar dostępny dla krajowego konsumenta). Zaciera się podział na eksporterów, importerów i produkujących na rynek krajowy. Wchodzimy w obręb wspólnego rynku, na którym obowiązują te same standardy produktów i obyczaje, a wszyscy producenci z krajów objętych tym rynkiem mogą swobodnie działać. To bardzo wiele zmienia.
Traci na znaczeniu tradycyjne wyodrębnianie z polityki gospodarczej polityki proeksportowej bądź antyimportowej. W sytuacji, gdy administracyjne instrumenty ochrony, separacji rynku wewnętrznego zanikają, utrzymanie na nim pozycji przez podmioty krajowe zależy niemal wyłącznie od tych podmiotów. Od tego, czy potrafią przekonać konsumenta krajowego do swojej oferty ceną, jakością, reklamą, czymkolwiek, od tego więc czy są bardziej konkurencyjne niż producenci zagraniczni. Podobnie jest z eksportem, gdyż słabną i będą słabły możliwości bezpośredniego wspierania go przez państwo. Polityka gospodarcza państwa redukuje się więc do wspomagania poprawy konkurencyjności całej gospodarki krajowej i wszystkich firm.
Do podejmowania działań mających na celu zwiększenie konkurencyjności ograniczają się też możliwości wpływania przez państwo na poprawę koniunktury. W warunkach rynku otwartego przestaje bowiem działać tradycyjne - wywodzące się od polskiego ekonomisty Michała Kaleckiego i angielskiego ekonomisty Keynesa - nakręcanie koniunktury przez zwiększanie popytu wewnętrznego. Jeżeli oferta krajowa jest gorsza od zagranicznej - faktycznie lub w wyobrażeniach konsumentów, a tak ciągle jest w warunkach Polski - wówczas wzrost popytu wewnętrznego zwiększa nieco produkcję krajową, ale bardziej import i deficyt w handlu zagranicznym, prowadząc do destabilizacji i kryzysu monetarnego. Zwiększanie popytu wewnętrznego - tak popularne u sporej części polityków zatroskanych o rodzimego pracownika - sprzyja więc dziś raczej wzrostowi gospodarczemu i tworzeniu miejsc pracy za granicą. Ten instrument - łatwo uwodzący polityków bardziej ceniących popularność niż odpowiedzialność - stosowała z pewnym powodzeniem koalicja SLD-PSL, hodując przy okazji potężną dziurę w handlu zagranicznym, która nie może już być powiększana. Z tego względu państwo nie ma dziś możliwości innego wpłynięcia na koniunkturę gospodarczą niż poprzez tworzenie klimatu sprzyjającego radykalnej poprawie konkurencyjności gospodarki i przedsiębiorstw, co jest trudne i wymaga czasu. Polityka poprawy konkurencyjności, priorytet nadchodzących lat, na pewno nie rozwiąże wszystkich problemów, ale od jej skuteczności coraz bardziej będzie zależała skuteczność innych polityk, szczególnie zaś społecznej.
Więcej możesz przeczytać w 38/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.