Trwałość testamentu ekipy Tadeusza Mazowieckiego daje temu rządowi więcej niż rozgrzeszenie
"Był to dzień tak samo piękny i słoneczny jak dziś" Tadeusz Mazowiecki
Starzy ludzie do dziś pamiętają, jaka była pogoda w czasie pogrzebu Piłsudskiego lub jak prażyło słońce w dniu wybuchu wojny. Młodsi zapamiętali, że 12 września 1989 r. pogoda zdawała się ofiarować Polsce ten dobry znak optymizmu i oto wbrew różnym politycznym trzęsieniom ziemi po dziesięciu latach gabinet Tadeusza Mazowieckiego znów mógł się cieszyć bezchmurnym niebem i słonecznym horyzontem. Niektórzy z ówczesnych ministrów pierwszego od półwiecza niekomunistycznego rządu, jaki nastał między Odrą i Władywostokiem, troszeczkę się posunęli w wieku i dobrze, że organizatorzy zapewnili im miejsca w zacienionym sektorze dziedzińca Zamku Królewskiego.
Konstrukcja tamtego rządu uważana była za majstersztyk. Była rozwiązaniem zadania niewykonalnego - po prostu kwadratury koła. Małgorzata Niezabitowska skrótowo i elegancko przedstawiła ważny element tego rozwiązania: ministrowie solidarnościowi byli "na ty", do innych mówiło się per "panie ministrze" lub "panie generale". Znam publicystów, którzy próbując charakteryzować tę konstrukcję, szli w banalną anegdotę o skrzyżowaniu "d... z batem". Ale po dziesięciu latach zapomina się o trudnościach formowania tego rządu, na powierzchnię pamięci wypływa raczej to, co po nim pozostało. Bilans z upływem czasu okazuje się coraz korzystniejszy. Jeśli nawet premier Buzek wspomina o "niesławie", w jakiej tamten rząd odchodził (dobrze byłoby znaleźć ghost-writera o nieco zręczniejszym języku), to przecież perspektywa dziesięciu minionych lat, trwałość testamentu - zwłaszcza gospodarczego oraz w dziedzinie polityki zagranicznej - i uznany dziś powszechnie fakt pozostawienia po sobie fundamentów nieporównanie mocniejszych niż w jakimkolwiek innym kraju naszego zrewoltowanego regionu dają rządowi Mazowieckiego więcej niż rozgrzeszenie. Dobrze, że choć bohaterom tamtego czasu przyszło czekać tak długo, to jednak doczekali się i usłyszeli kilka słów wdzięczności, na którą bardziej niż jakikolwiek inny rząd III Rzeczypospolitej zasłużyli. Zabrakło mi jedynie Lecha Wałęsy (podobno był wtedy w Niemczech) i Mariana Krzaklewskiego. Jeśli była to nieobecność celowa, to trzeba by ją uznać za wyraz małostkowości.
Nie chodzi jedynie o realne skutki tamtych szesnastu miesięcy. Idzie także o coś, co sam Mazowiecki określał wielokrotnie w przeszłości jako "styl uprawiania polityki". Wspominał mi w niedzielę jeden z ministrów zasiadających wtedy w rządzie "z rozdania PZPR", jak był zdumiony faktem, że istniejące przecież jeszcze Biuro Polityczne powstrzymywało się od swoich rutynowych "spotkań z kierownictwem" i innych form nacisku. Śmiem sądzić, że nie była to cudowna metamorfoza KC, lecz raczej wpływ autorytetu samego premiera, który nie pozwoliłby sobie na pozbawienie go faktycznej decyzji. Pamiętamy przecież, że "nawet" Lechowi Wałęsie zapowiedział, że nie da się ustawić w roli malowanego premiera. I nie dał się.
Specyficzna też była wewnętrzna chemia tego rządu par excellence politycznego. Utworzony w trybie karkołomnych procedur politycznych, nie mógł być przecież traktowany jako rząd bezpartyjnych fachowców, jakim się ostatecznie okazał. Myślę o tym ze smutkiem, przeglądając rejestr następców. Eliminacja specjalistów na rzecz partyjnej pańszczyzny, polityczne kontrybucje, za które trzeba płacić od chwili nominacji aż po dymisję - członkowie takich gabinetów rzadko mogą po sobie pozostawić naprawdę wielkie dzieła. To się może zdarzyć - lecz najczęściej zapłatą jest wylot z partyjnej karuzeli.
Jestem dumny, że choć przypisany do prezydenckiej kancelarii, a nie do ścisłego gabinetu Tadeusza Mazowieckiego (to też było elementem tej karkołomnej konstrukcji), mogłem jako konstytucyjny minister stanu czuć się częścią ekipy Mazowieckiego, która po latach okazuje się być najbliższa przesłaniu i dziedzictwu "Solidarności". Dziękuję, Szefie.
Starzy ludzie do dziś pamiętają, jaka była pogoda w czasie pogrzebu Piłsudskiego lub jak prażyło słońce w dniu wybuchu wojny. Młodsi zapamiętali, że 12 września 1989 r. pogoda zdawała się ofiarować Polsce ten dobry znak optymizmu i oto wbrew różnym politycznym trzęsieniom ziemi po dziesięciu latach gabinet Tadeusza Mazowieckiego znów mógł się cieszyć bezchmurnym niebem i słonecznym horyzontem. Niektórzy z ówczesnych ministrów pierwszego od półwiecza niekomunistycznego rządu, jaki nastał między Odrą i Władywostokiem, troszeczkę się posunęli w wieku i dobrze, że organizatorzy zapewnili im miejsca w zacienionym sektorze dziedzińca Zamku Królewskiego.
Konstrukcja tamtego rządu uważana była za majstersztyk. Była rozwiązaniem zadania niewykonalnego - po prostu kwadratury koła. Małgorzata Niezabitowska skrótowo i elegancko przedstawiła ważny element tego rozwiązania: ministrowie solidarnościowi byli "na ty", do innych mówiło się per "panie ministrze" lub "panie generale". Znam publicystów, którzy próbując charakteryzować tę konstrukcję, szli w banalną anegdotę o skrzyżowaniu "d... z batem". Ale po dziesięciu latach zapomina się o trudnościach formowania tego rządu, na powierzchnię pamięci wypływa raczej to, co po nim pozostało. Bilans z upływem czasu okazuje się coraz korzystniejszy. Jeśli nawet premier Buzek wspomina o "niesławie", w jakiej tamten rząd odchodził (dobrze byłoby znaleźć ghost-writera o nieco zręczniejszym języku), to przecież perspektywa dziesięciu minionych lat, trwałość testamentu - zwłaszcza gospodarczego oraz w dziedzinie polityki zagranicznej - i uznany dziś powszechnie fakt pozostawienia po sobie fundamentów nieporównanie mocniejszych niż w jakimkolwiek innym kraju naszego zrewoltowanego regionu dają rządowi Mazowieckiego więcej niż rozgrzeszenie. Dobrze, że choć bohaterom tamtego czasu przyszło czekać tak długo, to jednak doczekali się i usłyszeli kilka słów wdzięczności, na którą bardziej niż jakikolwiek inny rząd III Rzeczypospolitej zasłużyli. Zabrakło mi jedynie Lecha Wałęsy (podobno był wtedy w Niemczech) i Mariana Krzaklewskiego. Jeśli była to nieobecność celowa, to trzeba by ją uznać za wyraz małostkowości.
Nie chodzi jedynie o realne skutki tamtych szesnastu miesięcy. Idzie także o coś, co sam Mazowiecki określał wielokrotnie w przeszłości jako "styl uprawiania polityki". Wspominał mi w niedzielę jeden z ministrów zasiadających wtedy w rządzie "z rozdania PZPR", jak był zdumiony faktem, że istniejące przecież jeszcze Biuro Polityczne powstrzymywało się od swoich rutynowych "spotkań z kierownictwem" i innych form nacisku. Śmiem sądzić, że nie była to cudowna metamorfoza KC, lecz raczej wpływ autorytetu samego premiera, który nie pozwoliłby sobie na pozbawienie go faktycznej decyzji. Pamiętamy przecież, że "nawet" Lechowi Wałęsie zapowiedział, że nie da się ustawić w roli malowanego premiera. I nie dał się.
Specyficzna też była wewnętrzna chemia tego rządu par excellence politycznego. Utworzony w trybie karkołomnych procedur politycznych, nie mógł być przecież traktowany jako rząd bezpartyjnych fachowców, jakim się ostatecznie okazał. Myślę o tym ze smutkiem, przeglądając rejestr następców. Eliminacja specjalistów na rzecz partyjnej pańszczyzny, polityczne kontrybucje, za które trzeba płacić od chwili nominacji aż po dymisję - członkowie takich gabinetów rzadko mogą po sobie pozostawić naprawdę wielkie dzieła. To się może zdarzyć - lecz najczęściej zapłatą jest wylot z partyjnej karuzeli.
Jestem dumny, że choć przypisany do prezydenckiej kancelarii, a nie do ścisłego gabinetu Tadeusza Mazowieckiego (to też było elementem tej karkołomnej konstrukcji), mogłem jako konstytucyjny minister stanu czuć się częścią ekipy Mazowieckiego, która po latach okazuje się być najbliższa przesłaniu i dziedzictwu "Solidarności". Dziękuję, Szefie.
Więcej możesz przeczytać w 38/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.