4 stycznia (pierwszego dnia roboczego w tym roku) dolar kosztował średnio 3,44 zł
30 września jego kurs wzrósł do 4,12 zł. A zatem w ciągu dziewięciu miesięcy podrożał on o 68 gr. Dolar zyskał (a złoty stracił) 19,8 proc. Po raz pierwszy od wielu lat tempo dewaluacji złotego było wyższe niż skala inflacji. Złoty zatem słabnie w rachunku realnym. W takich oto realiach monetarnych rozpoczynamy ,,na poważnie" prace nad budżetem roku 2000. Rozsądek ekonomiczny nakazuje jako naczelną zasadę tego budżetu przyjąć minimalizację deficytu finansów publicznych. We wszystkich resortach, Sejmie, Senacie i w paru jeszcze miejscach powinniśmy zawiesić billboardy z napisem: ,,Skoro złoty jest słaby, budżet musi być silny". Taka kampania reklamowa wydaje się absolutnie niezbędna, gdyż związek między tymi dwoma zjawiskami zdaje się słabo obecny zarówno w tzw. społecznej świadomości, jak i świadomości działaczy gospodarczych oraz parlamentarzystów.
Kurs dewizowy - jak każda cena - wyznaczany jest przez popyt i podaż. Ma zatem charakter obiektywny i możliwości sterowania nim przez władze gospodarcze są dość ograniczone. (Prawa ekonomiczne można zgwałcić, ale nie można ich gwałcić. Mówiąc inaczej - na krótką metę można sztucznie zawyżyć lub zaniżyć kurs. Ów gwałt może być jednak wyłącznie krótkookresowy. Jeżeli nie chcemy stosować praktyk peerelowskich i doprowadzać do zawieszenia czy ograniczenia wymienialności, po pewnym czasie kurs musi powrócić do równowagi. Dodajmy, że manipulowanie kursem jest zawsze kosztowne, zaś korzyści makroekonomiczne - na ogół dyskusyjne.) Dewizy napływają do Polski wieloma kanałami. Są to m.in. bieżący obrót towarami i usługami (prościej - eksport i import), nie klasyfikowane obroty bieżące bilansu płatniczego (na przykład dewizy pozostawiane przez Niemców i mieszkańców b. ZSRR na polskich targowiskach), udział inwestorów zagranicznych w prywatyzacji wielkich polskich przedsiębiorstw oraz inwestycje kapitałowe wynikające z suwerennej decyzji zagranicznych podmiotów. Rozpadają się one na inwestycje w majątek produkcyjny oraz inwestycje finansowe (akcje i papiery skarbowe). Każdy z tych strumieni ma swój własny nurt i inne tempo przepływu pieniądza. Istnieje także dość skomplikowany mechanizm powiązań owych strumieni. I to on sprawia, że mamy do czynienia z powodzią i zalewem dewiz lub z suszą, przy której topnieją rezerwy walutowe państwa.
Najlepszym sposobem na zafundowanie sobie katastrofy gospodarczej jest powiększanie deficytu budżetowego
Saldo naszego eksportu i importu jest od lat ujemne (wyjątkiem były tłuste lata 1994 i 1995). Co więcej, deficyt szybko rośnie - w 1996 r. wyniósł 1,4 mld USD, a w tym roku sięgnie 10-11 mld USD. Ten czynnik sprawia, że popyt na dewizy jest większy od ich podaży, co wymusza stały wzrost kursu. Hamulcem tego wzrostu był ,,eksport targowiskowy". W szczytowym okresie, to jest w 1995 r., zgarnęliśmy z tego tytułu prawie 7,8 mld USD. Niestety, stopniowe wyrównywanie cen między Polską i Niemcami oraz kryzys gospodarek wschodnich sprawiły, że to źródło zaczyna wysychać. W tym roku dostarczy ono nie więcej niż 4 mld USD. Niedobory obrotów bieżących były do tej pory z nawiązką rekompensowane napływem kapitału. Z tym że inwestycje produkcyjne płyną dość cienką strugą o mniej więcej stałym natężeniu, zależnym od koniunktury gospodarczej na świecie i w kraju (a zatem w krótkim okresie polskie władze mają niewielki wpływ na ich wielkość). Natomiast inwestycje finansowe (pomijając perturbacje na rynku światowym) zależą od dwóch czynników: oferowanego oprocentowania i przewidywanych zmian kursu. Jeżeli ,,zachodni spekulanci" przewidują, że złoty będzie się w realnym sensie umacniał, ich korzyści rosną i inwestują więcej. Jak zatem łatwo zauważyć, jest tu pewien mechanizm samowzbudzający: wierzą, że złoty się umocni - inwestują więcej. Inwestują więcej, zwiększa się napływ dewiz i złoty się umacnia. Byłoby to miłe, gdyby działało tylko w jedną stronę. Niestety, może być także tak, że przewidywania osłabienia złotego mogą - przez odpływ dewiz - stać się samospełniającą się prognozą i wywołać owo osłabienie (a w konsekwencji nawet panikę walutową). Obserwowany wzrost kursu dolara spowodowany jest więc: rosnącym deficytem w handlu zagranicznym, zmniejszaniem nadwyżki w handlu targowiskowym oraz pewną rezerwą, z jaką inwestorzy zagraniczni zaczęli traktować nasz rynek finansowy.
Odwrócenie owej tendencji nastąpi w chwili zakończenia prywatyzacji kilku dużych przedsiębiorstw państwowych. Sprzedaż ich akcji kapitałowi zagranicznemu spowoduje napływ dewiz i wywoła krótkookresowe odbicie złotego. (Ten czynnik, czyli sprzedaż ,,sreber rodowych", tłumaczy, dlaczego wykres kursu złotego ma kształt schodkowy, z wyraźną tendencją spadkową i momentami jej powstrzymania w chwili zakończenia dużej prywatyzacji.)
Przedstawiony mechanizm jest już - jak się wydaje - dość powszechnie rozumiany. Podobnie jak akceptowany jest wniosek, że skoro nie istnieją skuteczne środki regulowania napływu kapitału zagranicznego, a ,,rodowe srebra" z wolna się kończą, należy dużą uwagę zwracać na to, aby deficyt handlu zagranicznego nie przekroczył bezpiecznej granicy. Nieco gorzej jest jednak z akceptacją potrzebnej kuracji. Ciągle spora część polityków wielkie nadzieje pokłada w dewaluacji złotego. Ich rozumowanie - pozornie zdroworozsądkowe - jest takie: podnieśmy kurs dolara na przykład do 5 zł, ta dewaluacja sprawi, że eksport będzie bardziej opłacalny i wzrośnie, natomiast import spadnie; zrównoważymy obroty bieżące bilansu płatniczego, jednocześnie gospodarka dostanie potężnego kopa, a PKB pogna w górę. Piękne to, lecz nieprawdziwe (dobrym testem skuteczności takich cudownych recept są pytania: Skoro to takie proste, to dlaczego wszystkie kraje nie posługują się stałą dewaluacją jako instrumentem napędzania rozwoju? Dlaczego kraje, których pieniądz stale spada, raczej zwijają niż rozwijają swoje gospodarki?). Bez ograniczeń wymienialności pieniądza i przepływu kapitału wspomniana recepta jest praktycznie nieskuteczna (nie trzeba dodawać, że po wprowadzeniu owych ograniczeń natychmiast staniemy się Białorusią). O opłacalności eksportu decyduje bowiem nie tyle manipulowanie kursem, ile konkurencyjność gospodarki. Owa konkurencyjność, czyli koszty wytworzenia i jakość produktu, ma także zasadnicze znaczenie w wyborze między towarami krajowymi a importowanymi. I dlatego - w perspektywie dłuższej niż parę miesięcy - o saldzie handlu zagranicznego decyduje podaż pieniądza krajowego. Jeżeli tego pieniądza jest więcej, rosną zakupy dóbr. Jeżeli są to lepsze produkty zagraniczne - powiększamy import. A nawet jeżeli są to dobra krajowe, to poprzez ich zakup zniechęcamy producentów do starań o wzrost eksportu. Jakkolwiek zatem patrzeć, każda dodatkowa złotówka w obiegu oznacza kilkanaście centów deficytu handlu zagranicznego więcej.
Złotówka złotówce nierówna. Największy wpływ na osłabienie bilansu płatniczego mają złotówki łatwe, czyli te, które pochodzą z niedoboru budżetowego. Jeżeli państwowym nierentownym przedsiębiorstwom lub prywatnym rolnikom dajemy dotację, to wprawdzie cieszymy się iluzją niepowiększania bezrobocia i łagodzenia napięć społecznych, ale równocześnie likwidujemy wszelkie bodźce do obniżania kosztów (,,darmo dają, więc po co się starać"). Jeżeli powiększamy świadczenia społeczne, to sprawiamy, że ich beneficjenci kupią więcej bananów, glazury włoskiej czy rolls-royce?ów.
Niewesołe to, ale prawdziwe. Teoria ,,bliźniaczych deficytów", która głosi, że w sytuacji deficytu obrotów bieżących najlepszym sposobem na zafundowanie sobie katastrofy gospodarczej jest powiększanie deficytu budżetowego, nie jest lubiana przez polityków. Nikomu jednak tej teorii nie udało się obalić. Co więcej, obawiam się, że jest to równie trudne jak zawieszenie - mocą ustawy sejmowej - prawa grawitacji.
Na razie projekt budżetu 2000 wygląda na szczęście nie najgorzej. W Ministerstwie Finansów, przy obecnym jego kierownictwie, planszy z napisem ,,słaby złoty, mocny budżet" wieszać nie trzeba. Przewidywany deficyt w wysokości 14,7 mld zł (wydatki - 154,1 mld zł, dochody - 141,4 mld zł) równy jest 2,18 proc. PKB. Jednocześnie zakłada się, że utrzymanie dyscypliny budżetowej pozwoli na zamrożenie ujemnego salda obrotów bieżących na poziomie 10,5 mld USD, co dawałoby spadek jego relacji do PKB z 7 proc. do 6 proc. Na razie jest więc nie najgorzej. Jednak było już u nas znacznie lepiej. W zaprezentowanych w lipcu ,,Założeniach do projektu budżetu państwa" przewidywano, że deficyt budżetu może maksymalnie sięgnąć 12,7 mld zł, także dochody budżetu szacowano wtedy na poziomie o 2,2 mld zł niższym. A zatem już na etapie wstępnych uzgodnień międzyresortowych projekt budżetu ,,wzbogacił" się o ponad 4 mld pustawych złotych. Podczas posiedzenia Rady Ministrów 29 września sześciu szefów resortów dorzuciło jeszcze (pod groźbą złożenia votum separatum) 600 mln zł do wcześniej przewidywanych wydatków. Szczęśliwie wespół z ministrem finansów znaleźli również sposób na powiększenie dochodu. Oczywiście, będzie to wyższa akcyza na wino, piwo i tytoń. Łatwo zatem zauważyć, że zwiększenie wydatków jest pewne, zaś wzrost dochodów - nie: nastąpi jedynie wtedy, gdy rodacy zachowają się ,,patriotycznie" i będą pić i palić.
To jednak dopiero początek. Wymyśliłem przed laty zwrot ,,koncert życzeń i złorzeczeń" na określenie tego, co oficjalnie nazywa się u nas debatą budżetową. Bo przecież wygląda ona tak, że najpierw podczas posiedzeń komisji, a potem w trakcie sesji sejmowej, wstają po kolei posłowie (żeby tylko z opozycji) i przedstawiają ciężką dolę polskiego robotnika, chłopa, bezrobotnego, pracownika służby zdrowia, następnie formułują jedynie słuszne postulaty zwiększenia wydatków na: ,,pobudzanie wzrostu gospodarczego" (wzrost słabnie), ,,promowanie eksportu" (deficyt w handlu rośnie), ,,ratowanie ZUS" (wypłata emerytur zagrożona, a ZUS składek ściągnąć nie potrafi), ,,wsparcie kas chorych" (pielęgniarki strajkują), ,,zwiększenie subwencji samorządowej", ,,przyspieszenie restrukturyzacji górnictwa", ,,rozwój badań naukowych", ,,ratowanie środowiska naturalnego" itd. W większości są to postulaty kierunkowo słuszne. Mają tylko jedną wadę: ich realizacja wymagałaby wytwarzania produktu krajowego brutto takiego jak w Kanadzie. Nawet wpisanie wszystkich do budżetu nie byłoby równoznaczne z ich realizacją, gdyż pieniędzy po prostu by zabrakło, zaś inflacyjny transfer pieniądza do budżetu oznaczałby hamowanie rozwoju i wzrost zagrożenia gospodarczą katastrofą.
Czy zatem budżet obroni się w Sejmie w wersji silnej? Nie wiem. Na ograniczenie negatywnego wpływu ,,koncertu życzeń i złorzeczeń" widzę natomiast tylko jeden sposób. Totolotek. Wszyscy posłowie zgłaszają żądania jedynie słuszne do wysokości - powiedzmy - 300 mln zł. A na zakończenie sesji marszałek Płażyński wyciąga z kapelusza jedną kartkę. Wtedy wilk syty i owca cała.
Kurs dewizowy - jak każda cena - wyznaczany jest przez popyt i podaż. Ma zatem charakter obiektywny i możliwości sterowania nim przez władze gospodarcze są dość ograniczone. (Prawa ekonomiczne można zgwałcić, ale nie można ich gwałcić. Mówiąc inaczej - na krótką metę można sztucznie zawyżyć lub zaniżyć kurs. Ów gwałt może być jednak wyłącznie krótkookresowy. Jeżeli nie chcemy stosować praktyk peerelowskich i doprowadzać do zawieszenia czy ograniczenia wymienialności, po pewnym czasie kurs musi powrócić do równowagi. Dodajmy, że manipulowanie kursem jest zawsze kosztowne, zaś korzyści makroekonomiczne - na ogół dyskusyjne.) Dewizy napływają do Polski wieloma kanałami. Są to m.in. bieżący obrót towarami i usługami (prościej - eksport i import), nie klasyfikowane obroty bieżące bilansu płatniczego (na przykład dewizy pozostawiane przez Niemców i mieszkańców b. ZSRR na polskich targowiskach), udział inwestorów zagranicznych w prywatyzacji wielkich polskich przedsiębiorstw oraz inwestycje kapitałowe wynikające z suwerennej decyzji zagranicznych podmiotów. Rozpadają się one na inwestycje w majątek produkcyjny oraz inwestycje finansowe (akcje i papiery skarbowe). Każdy z tych strumieni ma swój własny nurt i inne tempo przepływu pieniądza. Istnieje także dość skomplikowany mechanizm powiązań owych strumieni. I to on sprawia, że mamy do czynienia z powodzią i zalewem dewiz lub z suszą, przy której topnieją rezerwy walutowe państwa.
Najlepszym sposobem na zafundowanie sobie katastrofy gospodarczej jest powiększanie deficytu budżetowego
Saldo naszego eksportu i importu jest od lat ujemne (wyjątkiem były tłuste lata 1994 i 1995). Co więcej, deficyt szybko rośnie - w 1996 r. wyniósł 1,4 mld USD, a w tym roku sięgnie 10-11 mld USD. Ten czynnik sprawia, że popyt na dewizy jest większy od ich podaży, co wymusza stały wzrost kursu. Hamulcem tego wzrostu był ,,eksport targowiskowy". W szczytowym okresie, to jest w 1995 r., zgarnęliśmy z tego tytułu prawie 7,8 mld USD. Niestety, stopniowe wyrównywanie cen między Polską i Niemcami oraz kryzys gospodarek wschodnich sprawiły, że to źródło zaczyna wysychać. W tym roku dostarczy ono nie więcej niż 4 mld USD. Niedobory obrotów bieżących były do tej pory z nawiązką rekompensowane napływem kapitału. Z tym że inwestycje produkcyjne płyną dość cienką strugą o mniej więcej stałym natężeniu, zależnym od koniunktury gospodarczej na świecie i w kraju (a zatem w krótkim okresie polskie władze mają niewielki wpływ na ich wielkość). Natomiast inwestycje finansowe (pomijając perturbacje na rynku światowym) zależą od dwóch czynników: oferowanego oprocentowania i przewidywanych zmian kursu. Jeżeli ,,zachodni spekulanci" przewidują, że złoty będzie się w realnym sensie umacniał, ich korzyści rosną i inwestują więcej. Jak zatem łatwo zauważyć, jest tu pewien mechanizm samowzbudzający: wierzą, że złoty się umocni - inwestują więcej. Inwestują więcej, zwiększa się napływ dewiz i złoty się umacnia. Byłoby to miłe, gdyby działało tylko w jedną stronę. Niestety, może być także tak, że przewidywania osłabienia złotego mogą - przez odpływ dewiz - stać się samospełniającą się prognozą i wywołać owo osłabienie (a w konsekwencji nawet panikę walutową). Obserwowany wzrost kursu dolara spowodowany jest więc: rosnącym deficytem w handlu zagranicznym, zmniejszaniem nadwyżki w handlu targowiskowym oraz pewną rezerwą, z jaką inwestorzy zagraniczni zaczęli traktować nasz rynek finansowy.
Odwrócenie owej tendencji nastąpi w chwili zakończenia prywatyzacji kilku dużych przedsiębiorstw państwowych. Sprzedaż ich akcji kapitałowi zagranicznemu spowoduje napływ dewiz i wywoła krótkookresowe odbicie złotego. (Ten czynnik, czyli sprzedaż ,,sreber rodowych", tłumaczy, dlaczego wykres kursu złotego ma kształt schodkowy, z wyraźną tendencją spadkową i momentami jej powstrzymania w chwili zakończenia dużej prywatyzacji.)
Przedstawiony mechanizm jest już - jak się wydaje - dość powszechnie rozumiany. Podobnie jak akceptowany jest wniosek, że skoro nie istnieją skuteczne środki regulowania napływu kapitału zagranicznego, a ,,rodowe srebra" z wolna się kończą, należy dużą uwagę zwracać na to, aby deficyt handlu zagranicznego nie przekroczył bezpiecznej granicy. Nieco gorzej jest jednak z akceptacją potrzebnej kuracji. Ciągle spora część polityków wielkie nadzieje pokłada w dewaluacji złotego. Ich rozumowanie - pozornie zdroworozsądkowe - jest takie: podnieśmy kurs dolara na przykład do 5 zł, ta dewaluacja sprawi, że eksport będzie bardziej opłacalny i wzrośnie, natomiast import spadnie; zrównoważymy obroty bieżące bilansu płatniczego, jednocześnie gospodarka dostanie potężnego kopa, a PKB pogna w górę. Piękne to, lecz nieprawdziwe (dobrym testem skuteczności takich cudownych recept są pytania: Skoro to takie proste, to dlaczego wszystkie kraje nie posługują się stałą dewaluacją jako instrumentem napędzania rozwoju? Dlaczego kraje, których pieniądz stale spada, raczej zwijają niż rozwijają swoje gospodarki?). Bez ograniczeń wymienialności pieniądza i przepływu kapitału wspomniana recepta jest praktycznie nieskuteczna (nie trzeba dodawać, że po wprowadzeniu owych ograniczeń natychmiast staniemy się Białorusią). O opłacalności eksportu decyduje bowiem nie tyle manipulowanie kursem, ile konkurencyjność gospodarki. Owa konkurencyjność, czyli koszty wytworzenia i jakość produktu, ma także zasadnicze znaczenie w wyborze między towarami krajowymi a importowanymi. I dlatego - w perspektywie dłuższej niż parę miesięcy - o saldzie handlu zagranicznego decyduje podaż pieniądza krajowego. Jeżeli tego pieniądza jest więcej, rosną zakupy dóbr. Jeżeli są to lepsze produkty zagraniczne - powiększamy import. A nawet jeżeli są to dobra krajowe, to poprzez ich zakup zniechęcamy producentów do starań o wzrost eksportu. Jakkolwiek zatem patrzeć, każda dodatkowa złotówka w obiegu oznacza kilkanaście centów deficytu handlu zagranicznego więcej.
Złotówka złotówce nierówna. Największy wpływ na osłabienie bilansu płatniczego mają złotówki łatwe, czyli te, które pochodzą z niedoboru budżetowego. Jeżeli państwowym nierentownym przedsiębiorstwom lub prywatnym rolnikom dajemy dotację, to wprawdzie cieszymy się iluzją niepowiększania bezrobocia i łagodzenia napięć społecznych, ale równocześnie likwidujemy wszelkie bodźce do obniżania kosztów (,,darmo dają, więc po co się starać"). Jeżeli powiększamy świadczenia społeczne, to sprawiamy, że ich beneficjenci kupią więcej bananów, glazury włoskiej czy rolls-royce?ów.
Niewesołe to, ale prawdziwe. Teoria ,,bliźniaczych deficytów", która głosi, że w sytuacji deficytu obrotów bieżących najlepszym sposobem na zafundowanie sobie katastrofy gospodarczej jest powiększanie deficytu budżetowego, nie jest lubiana przez polityków. Nikomu jednak tej teorii nie udało się obalić. Co więcej, obawiam się, że jest to równie trudne jak zawieszenie - mocą ustawy sejmowej - prawa grawitacji.
Na razie projekt budżetu 2000 wygląda na szczęście nie najgorzej. W Ministerstwie Finansów, przy obecnym jego kierownictwie, planszy z napisem ,,słaby złoty, mocny budżet" wieszać nie trzeba. Przewidywany deficyt w wysokości 14,7 mld zł (wydatki - 154,1 mld zł, dochody - 141,4 mld zł) równy jest 2,18 proc. PKB. Jednocześnie zakłada się, że utrzymanie dyscypliny budżetowej pozwoli na zamrożenie ujemnego salda obrotów bieżących na poziomie 10,5 mld USD, co dawałoby spadek jego relacji do PKB z 7 proc. do 6 proc. Na razie jest więc nie najgorzej. Jednak było już u nas znacznie lepiej. W zaprezentowanych w lipcu ,,Założeniach do projektu budżetu państwa" przewidywano, że deficyt budżetu może maksymalnie sięgnąć 12,7 mld zł, także dochody budżetu szacowano wtedy na poziomie o 2,2 mld zł niższym. A zatem już na etapie wstępnych uzgodnień międzyresortowych projekt budżetu ,,wzbogacił" się o ponad 4 mld pustawych złotych. Podczas posiedzenia Rady Ministrów 29 września sześciu szefów resortów dorzuciło jeszcze (pod groźbą złożenia votum separatum) 600 mln zł do wcześniej przewidywanych wydatków. Szczęśliwie wespół z ministrem finansów znaleźli również sposób na powiększenie dochodu. Oczywiście, będzie to wyższa akcyza na wino, piwo i tytoń. Łatwo zatem zauważyć, że zwiększenie wydatków jest pewne, zaś wzrost dochodów - nie: nastąpi jedynie wtedy, gdy rodacy zachowają się ,,patriotycznie" i będą pić i palić.
To jednak dopiero początek. Wymyśliłem przed laty zwrot ,,koncert życzeń i złorzeczeń" na określenie tego, co oficjalnie nazywa się u nas debatą budżetową. Bo przecież wygląda ona tak, że najpierw podczas posiedzeń komisji, a potem w trakcie sesji sejmowej, wstają po kolei posłowie (żeby tylko z opozycji) i przedstawiają ciężką dolę polskiego robotnika, chłopa, bezrobotnego, pracownika służby zdrowia, następnie formułują jedynie słuszne postulaty zwiększenia wydatków na: ,,pobudzanie wzrostu gospodarczego" (wzrost słabnie), ,,promowanie eksportu" (deficyt w handlu rośnie), ,,ratowanie ZUS" (wypłata emerytur zagrożona, a ZUS składek ściągnąć nie potrafi), ,,wsparcie kas chorych" (pielęgniarki strajkują), ,,zwiększenie subwencji samorządowej", ,,przyspieszenie restrukturyzacji górnictwa", ,,rozwój badań naukowych", ,,ratowanie środowiska naturalnego" itd. W większości są to postulaty kierunkowo słuszne. Mają tylko jedną wadę: ich realizacja wymagałaby wytwarzania produktu krajowego brutto takiego jak w Kanadzie. Nawet wpisanie wszystkich do budżetu nie byłoby równoznaczne z ich realizacją, gdyż pieniędzy po prostu by zabrakło, zaś inflacyjny transfer pieniądza do budżetu oznaczałby hamowanie rozwoju i wzrost zagrożenia gospodarczą katastrofą.
Czy zatem budżet obroni się w Sejmie w wersji silnej? Nie wiem. Na ograniczenie negatywnego wpływu ,,koncertu życzeń i złorzeczeń" widzę natomiast tylko jeden sposób. Totolotek. Wszyscy posłowie zgłaszają żądania jedynie słuszne do wysokości - powiedzmy - 300 mln zł. A na zakończenie sesji marszałek Płażyński wyciąga z kapelusza jedną kartkę. Wtedy wilk syty i owca cała.
Więcej możesz przeczytać w 41/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.