Można zrozumieć mieszkańców Polski, którzy na pytanie o spodziewane korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej podają listę obaw
Racjonalnie brzmiące opinie, z których przebija niepokój, idą w parze z demagogicznymi hasłami przeciwników europejskiej integracji. Niektórzy wręcz twierdzą, że zaprzedamy duszę diabłu.
Eurosceptycy wysuwają argument utraty suwerenności Polski. Jest on dosyć kuriozalny; w unii jest już piętnaście suwerennych państw, a kolejka chcących do niej wstąpić stale się wydłuża. Jeżeli w tej unii jest tak źle, dlaczego jest tylu kandydatów? Może dlatego, że procesy decyzyjne w instytucjach europejskich oparte są na zasadzie konsensusu, jednomyślności lub zwykłej albo kwalifikowanej większości głosów. Nad zgodnością podejmowanych decyzji z zawartymi traktatami czuwa Europejski Trybunał Sprawiedliwości.
Utracie ,,narodowej duszy" zapobiega zasada subsydiarności, czyli pomocy, wywodząca się ze społecznej nauki Kościoła, określonej między innymi w encyklice Piusa XI ,,Quadragesimo anno" (1931 r.). Zapisana w najważniejszych unijnych traktatach gwarantuje państwom członkowskim, że ich wpływy zostaną utrzymane.
Konstrukcja UE opiera się na czterech filarach: unii gospodarczej i walutowej, wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa, polityce sprawiedliwości i spraw wewnętrznych i wspólnej polityce obronnej. Unia gospodarcza znajduje się w fazie tworzenia, a pytanie, czy kiedykolwiek powstanie coś w rodzaju federalnego rządu europejskiego, nadal pozostaje bez odpowiedzi. Jeśli chodzi o nas nasuwa się prosty wniosek: im wcześniej dołączymy do państw obecnych w UE, tym szybciej będziemy mogli ją współtworzyć.
Celem unii gospodarczej i walutowej jest osiągnięcie spójności społecznej i ekonomicznej. W praktyce oznacza to, że bogatsze kraje i regiony unii płacą za poprawę życia ludzi mieszkających w biedniejszych częściach UE. Jest to piękna zasada solidarności europejskiej. Unia gospodarcza i walutowa zakłada częściowe wyrzeczenie się ekonomicznej suwerenności państw członkowskich w sferze polityki pieniężnej, którą prowadzi Europejski Bank Centralny we Frankfurcie. Aby funkcjonować w obszarze euro, Polska będzie musiała spełnić wiele kryteriów ekonomicznych i utrzymać dyscyplinę budżetową. Powinno to sprzyjać stabilizacji gospodarczej kraju, choć usztywnienie kryteriów bud- żetowych może utrudnić walkę z bezrobociem. Polityka gospodarcza i budżetowa państw obszaru euro nadal pozostaje w ich gestii, lecz jest koordynowana przez Radę UE i ,,dyscyplinowana" przez przyjęty w 1997 r. pakt stabilności i wzrostu.
Im wcześniej dołączymy do państw tworzących Unię Europejską, tym szybciej będziemy mogli ją współtworzyć
Utrata suwerenności w związku z realizacją wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa na razie nikomu nie grozi. Strategiczne decyzje podejmuje się jednomyślnie, a kwalifikowaną większością decyduje się o sposobach ich realizacji. Traktat amsterdamski dopuszcza wstrzymanie się od głosu i prawo weta, gdy chodzi o szczególny interes narodowy. Nie sprzyja to skuteczności, ale chroni suwerenność. Uczestnictwo Polski we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa powinno pomóc w okrzepnięciu demokracji i stać się dodatkowym czynnikiem stabilizującym polską scenę polityczną.
W Polsce często słychać przestrogi przed wyprzedażą majątku narodowego. Prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw jest tymczasem nie tylko unijnym, ale wręcz zdroworozsądkowym nakazem. Dlaczego? Odpowiedź nasunie się sama, jeżeli spojrzymy na obecną strukturę bilansu płatniczego Polski: jest w nim więcej wydatków niż przychodów. Bilans handlowy jest również ujemny. Bilans płatniczy ratują bezpośrednie inwestycje zagraniczne, mocno związane z prywatyzacją. W pierwszym półroczu do kraju napłynęło 4,1 mld USD. Jeżeli powiedzie się prywatyzacja TP SA i PZU, do końca roku uzyskamy 11 mld USD, a łączna wartość inwestycji zagranicznych od 1989 r. wyniesie 41 mld USD. Dochody z prywatyzacji przyczyniają się do redukcji 48 mld USD polskiego zadłużenia, umożliwiając wykup i spłacanie długów.
Biorąc pod uwagę potencjał ekonomiczny Polski, inwestycji zagranicznych może być więcej. Pomóc może w tym przystąpienie do unii. Przyczyni się ono do uproszczenia transakcji handlowych z państwami członkowskimi i zmniejszenia ryzyka inwestycyjnego w Polsce, ponieważ przyjęcie unijnych norm prawnych utrudni rodzimym prawodawcom arbitralne wprowadzanie zaskakujących zmian. Otwarcie polskiego rynku ułatwi napływ nowoczesnych technologii do Polski. Jeżeli chcemy konkurować na światowych rynkach i szybciej się bogacić, musimy zmieniać strukturę przemysłu, stymulując rozwój elektroniki, telekomunikacji i biotechnologii. Potrzeba nam rzutkich wizjonerów, stawiających na długofalowy rozwój tych sektorów gospodarki, które za 20 lat pozwolą nam konkurować ze światem, a nie przewodzić w produkcji metalowych konewek. Do kosztów członkostwa zaliczmy także duże (4-5 proc. PKB) wydatki na zharmonizowanie polskiego ustawodawstwa z dorobkiem prawnym unii. Skomplikuje to funkcjonowanie niektórych przedsiębiorstw, bo zmusi je, by dostosowały się do ścisłych norm. Wprowadzenie okresów przejściowych może to ułatwić, choć w interesie Polski pozostaje jak najszybsze wdrożenie unijnych standardów.
Wejście do Unii Europejskiej jest jedynym wiarygodnym sposobem na odrobienie strat z czasów PRL
Wielkie emocje wzbudzają unijne zasady swobodnego przepływu kapitału i siły roboczej. Polacy boją się wykupywania ziemi przez Niemców, a Niemcy - konkurencji Polaków na swoim rynku pracy. Wprowadzanie długich okresów przejściowych w tych dwóch dziedzinach uważam za szkodliwe. Ceny atrakcyjnej ziemi w Polsce bywają podobne do tych w innych państwach Europy i nie jest wcale pewne, że bez specjalnych obostrzeń wylądujemy w wozie Drzymały. Myślę, że zamiast wprowadzania długich okresów przejściowych można rozważyć wyznaczenie okresów kontrolnych, kiedy zakupy ziemi i migracje zarobkowe poddane będą szczególnej kontroli. Jeżeli w którymkolwiek z nich wystąpią negatywne zjawiska, można wprowadzić ograniczenia.
Przystąpienie Polski do CAP, czyli wspólnej polityki rolnej UE, byłoby korzystne dla polskich rolników. Jej celem jest podniesienie dochodów i poziomu życia osób zatrudnionych w rolnictwie. Ale atrakcyjność CAP staje pod znakiem zapytania. W czasie październikowych obrad Światowej Organizacji Handlu wspólna polityka rolna znajdzie się pod ostrzałem państw kwestionujących protekcjonistyczne praktyki unii w tym zakresie. Czym się to skończy, trudno przewidzieć: jutrzejszy, odchudzony CAP może być mniej smakowitym kąskiem. Plusem członkostwa w unii będzie zatem usprawnienie rolnictwa za pomocą unijnych funduszy, kosztem zaś - społeczne perturbacje wywołane tym, że sporej części trzeba będzie dopomóc w znalezieniu nowej recepty na życie.
Jeżeli w powyższym opisie jest więcej plusów niż minusów, nie oznacza to - rzecz jasna - że do unii mamy pędzić z zawiązanymi oczami. Byłoby tragedią, gdyby nasi negocjatorzy zasiadali przy brukselskich stołach z kompletem noży w plecach, wbitych przez polityków realizujących partykularne interesy. Wówczas mogłyby się ziścić fobie eurosceptyków.
Mamy do wyboru trzy drogi. Przystąpienie do unii pozwoli nam korzystać z tego, co ona oferuje i płacić cenę członkostwa, która będzie tym mniejsza, im szybciej będziemy unię współtworzyć. Przeciwnicy tej opcji są zawsze pełni obaw, lecz rzadko można usłyszeć, co proponują w zamian. Za przykład dają Szwajcarów i Norwegów, którzy do unii iść nie chcą, albo Grenlandię, która czternaście lat temu wystąpiła ze Wspólnot Europejskich. My też tak możemy zrobić i to jest ta trzecia droga. Trzeba tylko zbudować góry nie do zdobycia, uzbroić się po zęby, odkryć ropę, wybrać króla i zostać światową potęgą w produkcji tranu. Potem można odpocząć i ogłosić neutralność. Nim to jednak nastąpi, wejście do Unii Europejskiej jest jedynym wiarygodnym sposobem na odrobienie strat z czasów, kiedy Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.
Eurosceptycy wysuwają argument utraty suwerenności Polski. Jest on dosyć kuriozalny; w unii jest już piętnaście suwerennych państw, a kolejka chcących do niej wstąpić stale się wydłuża. Jeżeli w tej unii jest tak źle, dlaczego jest tylu kandydatów? Może dlatego, że procesy decyzyjne w instytucjach europejskich oparte są na zasadzie konsensusu, jednomyślności lub zwykłej albo kwalifikowanej większości głosów. Nad zgodnością podejmowanych decyzji z zawartymi traktatami czuwa Europejski Trybunał Sprawiedliwości.
Utracie ,,narodowej duszy" zapobiega zasada subsydiarności, czyli pomocy, wywodząca się ze społecznej nauki Kościoła, określonej między innymi w encyklice Piusa XI ,,Quadragesimo anno" (1931 r.). Zapisana w najważniejszych unijnych traktatach gwarantuje państwom członkowskim, że ich wpływy zostaną utrzymane.
Konstrukcja UE opiera się na czterech filarach: unii gospodarczej i walutowej, wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa, polityce sprawiedliwości i spraw wewnętrznych i wspólnej polityce obronnej. Unia gospodarcza znajduje się w fazie tworzenia, a pytanie, czy kiedykolwiek powstanie coś w rodzaju federalnego rządu europejskiego, nadal pozostaje bez odpowiedzi. Jeśli chodzi o nas nasuwa się prosty wniosek: im wcześniej dołączymy do państw obecnych w UE, tym szybciej będziemy mogli ją współtworzyć.
Celem unii gospodarczej i walutowej jest osiągnięcie spójności społecznej i ekonomicznej. W praktyce oznacza to, że bogatsze kraje i regiony unii płacą za poprawę życia ludzi mieszkających w biedniejszych częściach UE. Jest to piękna zasada solidarności europejskiej. Unia gospodarcza i walutowa zakłada częściowe wyrzeczenie się ekonomicznej suwerenności państw członkowskich w sferze polityki pieniężnej, którą prowadzi Europejski Bank Centralny we Frankfurcie. Aby funkcjonować w obszarze euro, Polska będzie musiała spełnić wiele kryteriów ekonomicznych i utrzymać dyscyplinę budżetową. Powinno to sprzyjać stabilizacji gospodarczej kraju, choć usztywnienie kryteriów bud- żetowych może utrudnić walkę z bezrobociem. Polityka gospodarcza i budżetowa państw obszaru euro nadal pozostaje w ich gestii, lecz jest koordynowana przez Radę UE i ,,dyscyplinowana" przez przyjęty w 1997 r. pakt stabilności i wzrostu.
Im wcześniej dołączymy do państw tworzących Unię Europejską, tym szybciej będziemy mogli ją współtworzyć
Utrata suwerenności w związku z realizacją wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa na razie nikomu nie grozi. Strategiczne decyzje podejmuje się jednomyślnie, a kwalifikowaną większością decyduje się o sposobach ich realizacji. Traktat amsterdamski dopuszcza wstrzymanie się od głosu i prawo weta, gdy chodzi o szczególny interes narodowy. Nie sprzyja to skuteczności, ale chroni suwerenność. Uczestnictwo Polski we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa powinno pomóc w okrzepnięciu demokracji i stać się dodatkowym czynnikiem stabilizującym polską scenę polityczną.
W Polsce często słychać przestrogi przed wyprzedażą majątku narodowego. Prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw jest tymczasem nie tylko unijnym, ale wręcz zdroworozsądkowym nakazem. Dlaczego? Odpowiedź nasunie się sama, jeżeli spojrzymy na obecną strukturę bilansu płatniczego Polski: jest w nim więcej wydatków niż przychodów. Bilans handlowy jest również ujemny. Bilans płatniczy ratują bezpośrednie inwestycje zagraniczne, mocno związane z prywatyzacją. W pierwszym półroczu do kraju napłynęło 4,1 mld USD. Jeżeli powiedzie się prywatyzacja TP SA i PZU, do końca roku uzyskamy 11 mld USD, a łączna wartość inwestycji zagranicznych od 1989 r. wyniesie 41 mld USD. Dochody z prywatyzacji przyczyniają się do redukcji 48 mld USD polskiego zadłużenia, umożliwiając wykup i spłacanie długów.
Biorąc pod uwagę potencjał ekonomiczny Polski, inwestycji zagranicznych może być więcej. Pomóc może w tym przystąpienie do unii. Przyczyni się ono do uproszczenia transakcji handlowych z państwami członkowskimi i zmniejszenia ryzyka inwestycyjnego w Polsce, ponieważ przyjęcie unijnych norm prawnych utrudni rodzimym prawodawcom arbitralne wprowadzanie zaskakujących zmian. Otwarcie polskiego rynku ułatwi napływ nowoczesnych technologii do Polski. Jeżeli chcemy konkurować na światowych rynkach i szybciej się bogacić, musimy zmieniać strukturę przemysłu, stymulując rozwój elektroniki, telekomunikacji i biotechnologii. Potrzeba nam rzutkich wizjonerów, stawiających na długofalowy rozwój tych sektorów gospodarki, które za 20 lat pozwolą nam konkurować ze światem, a nie przewodzić w produkcji metalowych konewek. Do kosztów członkostwa zaliczmy także duże (4-5 proc. PKB) wydatki na zharmonizowanie polskiego ustawodawstwa z dorobkiem prawnym unii. Skomplikuje to funkcjonowanie niektórych przedsiębiorstw, bo zmusi je, by dostosowały się do ścisłych norm. Wprowadzenie okresów przejściowych może to ułatwić, choć w interesie Polski pozostaje jak najszybsze wdrożenie unijnych standardów.
Wejście do Unii Europejskiej jest jedynym wiarygodnym sposobem na odrobienie strat z czasów PRL
Wielkie emocje wzbudzają unijne zasady swobodnego przepływu kapitału i siły roboczej. Polacy boją się wykupywania ziemi przez Niemców, a Niemcy - konkurencji Polaków na swoim rynku pracy. Wprowadzanie długich okresów przejściowych w tych dwóch dziedzinach uważam za szkodliwe. Ceny atrakcyjnej ziemi w Polsce bywają podobne do tych w innych państwach Europy i nie jest wcale pewne, że bez specjalnych obostrzeń wylądujemy w wozie Drzymały. Myślę, że zamiast wprowadzania długich okresów przejściowych można rozważyć wyznaczenie okresów kontrolnych, kiedy zakupy ziemi i migracje zarobkowe poddane będą szczególnej kontroli. Jeżeli w którymkolwiek z nich wystąpią negatywne zjawiska, można wprowadzić ograniczenia.
Przystąpienie Polski do CAP, czyli wspólnej polityki rolnej UE, byłoby korzystne dla polskich rolników. Jej celem jest podniesienie dochodów i poziomu życia osób zatrudnionych w rolnictwie. Ale atrakcyjność CAP staje pod znakiem zapytania. W czasie październikowych obrad Światowej Organizacji Handlu wspólna polityka rolna znajdzie się pod ostrzałem państw kwestionujących protekcjonistyczne praktyki unii w tym zakresie. Czym się to skończy, trudno przewidzieć: jutrzejszy, odchudzony CAP może być mniej smakowitym kąskiem. Plusem członkostwa w unii będzie zatem usprawnienie rolnictwa za pomocą unijnych funduszy, kosztem zaś - społeczne perturbacje wywołane tym, że sporej części trzeba będzie dopomóc w znalezieniu nowej recepty na życie.
Jeżeli w powyższym opisie jest więcej plusów niż minusów, nie oznacza to - rzecz jasna - że do unii mamy pędzić z zawiązanymi oczami. Byłoby tragedią, gdyby nasi negocjatorzy zasiadali przy brukselskich stołach z kompletem noży w plecach, wbitych przez polityków realizujących partykularne interesy. Wówczas mogłyby się ziścić fobie eurosceptyków.
Mamy do wyboru trzy drogi. Przystąpienie do unii pozwoli nam korzystać z tego, co ona oferuje i płacić cenę członkostwa, która będzie tym mniejsza, im szybciej będziemy unię współtworzyć. Przeciwnicy tej opcji są zawsze pełni obaw, lecz rzadko można usłyszeć, co proponują w zamian. Za przykład dają Szwajcarów i Norwegów, którzy do unii iść nie chcą, albo Grenlandię, która czternaście lat temu wystąpiła ze Wspólnot Europejskich. My też tak możemy zrobić i to jest ta trzecia droga. Trzeba tylko zbudować góry nie do zdobycia, uzbroić się po zęby, odkryć ropę, wybrać króla i zostać światową potęgą w produkcji tranu. Potem można odpocząć i ogłosić neutralność. Nim to jednak nastąpi, wejście do Unii Europejskiej jest jedynym wiarygodnym sposobem na odrobienie strat z czasów, kiedy Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.
Więcej możesz przeczytać w 41/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.