"Minął kolejny beznadziejny dzień"
- zawiadamia widza pisemnie Łukasz Wylężałek, zapowiadając film "O dwóch takich, co nic nie ukradli". Zacznijmy od przypomnień, gdyż u Wylężałka nie ma fabuły i choćby z tego powodu jego film zbyt długo na ekranach nie zagości. W detalach przedstawiono nam, jak resztki PRL porastają pstrokatym nowobogactwem. W komisariacie "pracuje" magnetofon powiązany sznurkami, oficer na każdym pagonie nosi inny stopień, lecz na ścianach pyszni się amfilada plakatów z podobizną Bogusława Lindy w pozie agresywnej. Na omastę - szczypta groteski. Prominent pozuje do gigantycznego portretu z szablą i na jeleniu, a miejscowy ksiądz omiata szkaradny pomnik przedstawiający scenę, jak jeden żołnierz poi drugiego wodą z hełmu.
Miejscowi kalkują, jak umieją, na własnym podwórku ogólnopolskie obrzędy polityczne. Orkiestra dęta w trakcie defilady na terenie tartaku rżnie pieśń "Ţeby Polska była Polską". Protestacyjna grupa harcerzy pod wodzą mocno przerośniętego druha zastępowego (ostatnia rola Jerzego Bińczyckiego) czyści zarośla z prezerwatyw pod transparentem "Polskie lasy dla harcerzy". Finałowa uroczystość obchodów 500-lecia miasteczka to kakofoniczna replika wymiany oficjalności znanych z telewizji. "Każde dziecko młode, zdolne kocha ciebie, Cierpie Dolne" - recytują dziewczynki w strojach krakowskich. Policjant deklamuje z estradki ustawionej na rynku: "Społeczeństwo zdało trudny egzamin dojrzałości...".
Bohaterowie filmów Łukasza Wylężałka usiłują przeczekać Balcerowicza
Łukasz Wylężałek drepcze wokół jednego tematu - jeszcze na studiach przygotował dokument pod znamiennym tytułem "W środku Polski na końcu świata" (1985 r.), a szerokiej widowni przedstawił się "Balangą" (1993 r.). I wówczas bohaterowie Wylężałka zachowują się jak kalecy stojący pod sygnalizacją świetlną na skrzyżowaniach. Pod nos kierowców rozpierających się za kierownicą przestronnych "fur" podsuwają kikuty rąk, by w tych, którym się - jak najbardziej niezasłużenie - powiodło, obudzić litość i poczucie winy. Także po to, aby zgarnąć garść drobnych - do czasu następnej żebraniny.
Tę strategię kontynuowano w "Darmozjadzie polskim" (1997 r.). Ten - jak pisano - "dokument etnograficzny" obywa się bez akcji, a wątła fabułka służy powiązaniuw całość scenek z życia prowincjonalnego bezrobotnego, który zapadł na "paraliż telewizyjny". "Która godzina?" i "Co będzie na obiad?" - to jedyne interesujące go pytania. Reżyser i scenarzysta Wylężałek nie śpieszy się z wnioskami, ale widz przeczuwa, że z filmu wynika raczej oskarżenie pod adresem społeczeństwa ("Jak można było tak zrujnować człowieka?!") niż samego "darmozjada" ("Jak można się doprowadzić do takiego stanu?!").
W "O dwóch takich, co nic nie ukradli" Wylężałek daje nie tylko obszerną ekspozycję pokrewnych szczegółów, ale sili się również na postawienie diagnozy. Oto jednych "onych" zastąpili inni "oni", a obywatel Polski peryferyjnej ma się, jak miał, beznadziejnie. Palacz c.o., który po trzydziestu latach machania łopatą dorobił się jedynie radzieckiego budzika, cieszy się z tego, że jego córki omal nie zgwałcono, bo to stanowi podstawę do posłużenia się szantażem - dzięki temu można zgarnąć zwitek banknotów, na jaki palacz musiałby pracować przez kilka lat.
Poruszające, ale i podejrzanie anachroniczne. O tej demoralizacji i sitwie sporo już przecież czytaliśmy. Koalicje pierwszego sekretarza komitetu powiatowego z przewodniczącym odnośnej rady narodowej i z komendantem miejscowego posterunku MO oraz z dobranym na okrasę - powiedzmy - ordynatorem łapówkarzem bądź badylarzem znamy jeszcze z epoki Gomułki i Cyrankiewicza. Wylężałek zdecydował się "dociążyć" fabułkę aluzjami do wielkiej sztuki. Dziennikarka, która przyjeżdża na praktykę do lokalnej stacji radiowej, nosi długi płaszcz i dzwony, przypominające ciuchy Agnieszki z "Człowieka z marmuru". Rada skierowana pod adresem nieprzejednanej żurnalistki, by "zajmowała się przyrodą, śpiewem ptaków", jest nawiązaniem do zalecenia, jakie od filmowych prominentów słyszał Filip Mosz, dobijający się sprawiedliwości filmowiec z "Amatora" Krzysztofa Kieślowskiego.
Miejscami jest to zabawne, ale gra z cenzurą, która nie istnieje, byłaby na miejscu w połowie lat 80. Zamiast "szkiców węglem" wolelibyśmy więc strzał z grubej rury. Niech się akcja przeniesie na Wiejską lub Woronicza i niech na naszych oczach pokazowo demoralizują się ci, którzy przestawiają pionki na najważniejszych szachownicach. Chcemy faktów, mechanizmów, diagnoz zamiast frazesów zasłyszanych u fryzjera. I - na litość Boską! - bez łkania, jak nas komuna poraniła i jak się nie możemy pozbierać.
I jeszcze jedno: skończyła się tradycyjna pedagogika społeczna głosząca, że nawet w trudnych warunkach ekonomicznych należy się prowadzić schludnie i pracowicie. Ţe nie wolno zalegać przed telewizorem na koszt ciężko pracujących rodziców. Przecież nareszcie są takie czasy, że darmozjad może z całą swobodą spędzić swoje życie właśnie jako darmozjad i nikomu nic do tego.
Miejscowi kalkują, jak umieją, na własnym podwórku ogólnopolskie obrzędy polityczne. Orkiestra dęta w trakcie defilady na terenie tartaku rżnie pieśń "Ţeby Polska była Polską". Protestacyjna grupa harcerzy pod wodzą mocno przerośniętego druha zastępowego (ostatnia rola Jerzego Bińczyckiego) czyści zarośla z prezerwatyw pod transparentem "Polskie lasy dla harcerzy". Finałowa uroczystość obchodów 500-lecia miasteczka to kakofoniczna replika wymiany oficjalności znanych z telewizji. "Każde dziecko młode, zdolne kocha ciebie, Cierpie Dolne" - recytują dziewczynki w strojach krakowskich. Policjant deklamuje z estradki ustawionej na rynku: "Społeczeństwo zdało trudny egzamin dojrzałości...".
Bohaterowie filmów Łukasza Wylężałka usiłują przeczekać Balcerowicza
Łukasz Wylężałek drepcze wokół jednego tematu - jeszcze na studiach przygotował dokument pod znamiennym tytułem "W środku Polski na końcu świata" (1985 r.), a szerokiej widowni przedstawił się "Balangą" (1993 r.). I wówczas bohaterowie Wylężałka zachowują się jak kalecy stojący pod sygnalizacją świetlną na skrzyżowaniach. Pod nos kierowców rozpierających się za kierownicą przestronnych "fur" podsuwają kikuty rąk, by w tych, którym się - jak najbardziej niezasłużenie - powiodło, obudzić litość i poczucie winy. Także po to, aby zgarnąć garść drobnych - do czasu następnej żebraniny.
Tę strategię kontynuowano w "Darmozjadzie polskim" (1997 r.). Ten - jak pisano - "dokument etnograficzny" obywa się bez akcji, a wątła fabułka służy powiązaniuw całość scenek z życia prowincjonalnego bezrobotnego, który zapadł na "paraliż telewizyjny". "Która godzina?" i "Co będzie na obiad?" - to jedyne interesujące go pytania. Reżyser i scenarzysta Wylężałek nie śpieszy się z wnioskami, ale widz przeczuwa, że z filmu wynika raczej oskarżenie pod adresem społeczeństwa ("Jak można było tak zrujnować człowieka?!") niż samego "darmozjada" ("Jak można się doprowadzić do takiego stanu?!").
W "O dwóch takich, co nic nie ukradli" Wylężałek daje nie tylko obszerną ekspozycję pokrewnych szczegółów, ale sili się również na postawienie diagnozy. Oto jednych "onych" zastąpili inni "oni", a obywatel Polski peryferyjnej ma się, jak miał, beznadziejnie. Palacz c.o., który po trzydziestu latach machania łopatą dorobił się jedynie radzieckiego budzika, cieszy się z tego, że jego córki omal nie zgwałcono, bo to stanowi podstawę do posłużenia się szantażem - dzięki temu można zgarnąć zwitek banknotów, na jaki palacz musiałby pracować przez kilka lat.
Poruszające, ale i podejrzanie anachroniczne. O tej demoralizacji i sitwie sporo już przecież czytaliśmy. Koalicje pierwszego sekretarza komitetu powiatowego z przewodniczącym odnośnej rady narodowej i z komendantem miejscowego posterunku MO oraz z dobranym na okrasę - powiedzmy - ordynatorem łapówkarzem bądź badylarzem znamy jeszcze z epoki Gomułki i Cyrankiewicza. Wylężałek zdecydował się "dociążyć" fabułkę aluzjami do wielkiej sztuki. Dziennikarka, która przyjeżdża na praktykę do lokalnej stacji radiowej, nosi długi płaszcz i dzwony, przypominające ciuchy Agnieszki z "Człowieka z marmuru". Rada skierowana pod adresem nieprzejednanej żurnalistki, by "zajmowała się przyrodą, śpiewem ptaków", jest nawiązaniem do zalecenia, jakie od filmowych prominentów słyszał Filip Mosz, dobijający się sprawiedliwości filmowiec z "Amatora" Krzysztofa Kieślowskiego.
Miejscami jest to zabawne, ale gra z cenzurą, która nie istnieje, byłaby na miejscu w połowie lat 80. Zamiast "szkiców węglem" wolelibyśmy więc strzał z grubej rury. Niech się akcja przeniesie na Wiejską lub Woronicza i niech na naszych oczach pokazowo demoralizują się ci, którzy przestawiają pionki na najważniejszych szachownicach. Chcemy faktów, mechanizmów, diagnoz zamiast frazesów zasłyszanych u fryzjera. I - na litość Boską! - bez łkania, jak nas komuna poraniła i jak się nie możemy pozbierać.
I jeszcze jedno: skończyła się tradycyjna pedagogika społeczna głosząca, że nawet w trudnych warunkach ekonomicznych należy się prowadzić schludnie i pracowicie. Ţe nie wolno zalegać przed telewizorem na koszt ciężko pracujących rodziców. Przecież nareszcie są takie czasy, że darmozjad może z całą swobodą spędzić swoje życie właśnie jako darmozjad i nikomu nic do tego.
Więcej możesz przeczytać w 42/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.