W takich krajach, jak Bułgaria, Rumunia, Ukraina czy Białoruś, przeprowadzone w Polsce reformy traktowane są jako przedmiot marzeń
Oderwijmy się na chwilę od bieżących spraw spornych i spójrzmy na początki naszej transformacji. Mija właśnie dziesięć lat od jej rozpoczęcia. 12 września 1989 r. utworzono rząd Tadeusza Mazowieckiego. Kilka tygodni później rozpoczęto prace nad pakietem jedenastu ustaw (ostatecznie przyjęto dziesięć), które składały się na rozpoczętą 1 stycznia 1990 r. reformę gospodarczą.
Celem reformy było stworzenie gospodarki o jasnych regułach; takiej, w której liczą się umiejętności, wiedza, talent, sprawne ręce i chęć do pracy. A to, co określamy trudnym słowem "transformacja", można sprowadzić do trzech pojęć:
od pieniądza słabego i bezwartościowego do pieniądza mocnego
od braku towarów do świata pełnych półek
od systemu pracy udawanej do systemu dobrej pracy i dobrych decyzji
Już wtedy nie brakowało oponentów, którzy wieścili nieuchronny upadek polskich przemian, więc aby móc reformować gospodarkę, trzeba było pójść pod prąd. Na przykład wielu ekonomistów twierdziło, że nie da się szybko wprowadzić wymienialności złotego, bo w Europie Zachodniej w latach 50. na tę operację potrzeba było kilku lub kilkunastu lat. Mało kto wierzył, że można szybko wyeliminować puste półki i usunąć kolejki, czyli doprowadzić do sytuacji, w której polski konsument będzie mógł kupować takie same rzeczy jak na Zachodzie.
Byli tacy, którzy mówili, że droga, jaką obraliśmy, przypomina skok do suchego basenu, a w zamian proponowali obiegowe mądrości w rodzaju "spiesz się powoli". Są kraje, które posłuchały tej rady (na przykład Białoruś czy Ukraina) i wyszły na tym - pozostanę przy ludowych przysłowiach - "jak Zabłocki na mydle".
Trzeba jednak przyznać, że polityczna atmosfera do podejmowania decyzji była dziesięć lat temu lepsza niż dzisiaj. Po części wynikało to ze szczególnej natury tego początkowego okresu. W obliczu politycznego wyzwolenia i kryzysu gospodarczego wśród Polaków istniało wielkie oczekiwanie na radykalne reformy. Istniała także gotowość do poniesienia nieuchronnych kosztów takich zmian. Był to prawdziwy kapitał polityczny, którego nie można było zmarnować poprzez odkładanie reform albo przeprowadzanie ich fragmentarycznie. Stworzeniu korzystnego klimatu dla przełomowych zmian sprzyjała także konstrukcja ówczesnej sceny politycznej. Ugrupowania wywodzące się z dawnego systemu, czując się wtedy jeszcze niepewnie, popierały zasadnicze reformy gospodarcze, choć wiem, że przynajmniej część członków tych partii i stronnictw z przekonania opowiadała się za trudnymi - lecz niezbędnymi - decyzjami. Dawna opozycja, skupiona w obozie Wielkiej Solidarności, która dopiero co uzyskała władzę i jeszcze się nie podzieliła, popierała reformy, traktując je jako usuwanie ruin zbankrutowanego socjalizmu.
W Sejmie, nazywanym niekiedy lekceważąco "kontraktowym" - a moim zdaniem, przełomowym w pozytywnym sensie tego słowa - w krótkim czasie przyjęto pakiet zasadniczych ustaw. Było to możliwe dzięki bardzo dobrej organizacji pracy między rządem i parlamentem, lecz przede wszystkim dzięki współpracy przedstawicieli wszystkich sił politycznych. Spotykam często członków Komisji Nadzwyczajnej, która pracowała nad tym pakietem: część z nich jest w obecnym parlamencie w różnych partiach, część nie uczestniczy aktywnie w życiu politycznym. Dla każdej osoby jednak udział w pracach nad legislacją tej przełomowej reformy jest - jak twierdzą - ważnym etapem ich życia. Gdyby tak dzisiaj można było wrócić - chociaż w części - do atmosfery tego porozumienia ponad podziałami... Nie miałem jednak złudzeń, że atmosfera euforii pierwszych miesięcy okresu przygotowania programu nie może się długo utrzymać. Wiedziałem, że chcąc uniknąć dalszego upadku gospodarki, trzeba przejść przez trudną drogę jej uzdrawiania, na której spotkają nas rozczarowania i protesty. Wiedziałem, że uzdrowienie musi ujawnić ukrywaną wcześniej prawdę o naszej gospodarce, na przykład duże bezrobocie, tyle że ukryte w państwowych zakładach pracy, które wówczas dominowały. Wiedziałem, że nie da się mieć socjalizmu w przedsiębiorstwach i kapitalizmu w sklepach. Albo socjalizm tu i tam - i wtedy jest pozornie bezpiecznie, ale coraz gorzej (jak na Białorusi) - albo kapitalizm tu i tam z jego twardymi niekiedy wymaganiami. Wiedziałem, że trzeba będzie się przeciwstawić rozmaitym grupom, tendencjom i nastrojom, że trzeba w tym wytrwać, bo najgorzej dla pacjenta jest przerwać leczenie, zanim pojawią się efekty.
Wiedziałem także, że trzeba będzie za to zapłacić spadkiem osobistej popularności. Taki był los niemal wszystkich reformatorów, bo przecież nie każdy człowiek ma rzetelną wiedzę, aby ocenić, co by się stało, gdyby gospodarka nie była reformowana, a ponadto nie brak demagogów, którzy podsuwają ludziom, zwłaszcza mniej zorientowanym, fałszywe diagnozy i fałszywe terapie. Byłem na to przygotowany. Miałem świadomość, że służba ludziom wymaga narażania się dużej części opinii publicznej. Już wówczas - w latach 1990-1991- byłem pytany, czy warto się narażać na takie niewybredne ataki. Odpowiadałem z przekonaniem, że warto, jeśli to narażanie ma sens, tzn. jeśli wynikają z tego korzyści dla kraju. Dzisiaj znów zadaje mi się to samo pytanie: czy warto? Odpowiadam tak samo jak wówczas, starając się cały czas pamiętać o korzyściach dla Polski. Nigdy bowiem nie byłem zwolennikiem sprawowania stanowisk dla zwykłego urzędowania.
Jeśli dzisiaj spojrzymy wstecz na minione dziesięć lat, stwierdzimy, że był to okres wielkich i pozytywnych przemian. Aby rzetelnie ocenić to, co udało nam się zrobić, wystarczy porównać Polskę z krajami, które w 1989 r. znajdowały się w podobnej jak nasza sytuacji. Wystarczy porozmawiać z politykami, ekonomistami lub ze zwykłymi ludźmi z Bułgarii, Rumunii, Ukrainy czy Białorusi, żeby się przekonać, że polskie reformy traktowane są tam jako przedmiot marzeń: żebyśmy poszli polską drogą.
Celem reformy było stworzenie gospodarki o jasnych regułach; takiej, w której liczą się umiejętności, wiedza, talent, sprawne ręce i chęć do pracy. A to, co określamy trudnym słowem "transformacja", można sprowadzić do trzech pojęć:
od pieniądza słabego i bezwartościowego do pieniądza mocnego
od braku towarów do świata pełnych półek
od systemu pracy udawanej do systemu dobrej pracy i dobrych decyzji
Już wtedy nie brakowało oponentów, którzy wieścili nieuchronny upadek polskich przemian, więc aby móc reformować gospodarkę, trzeba było pójść pod prąd. Na przykład wielu ekonomistów twierdziło, że nie da się szybko wprowadzić wymienialności złotego, bo w Europie Zachodniej w latach 50. na tę operację potrzeba było kilku lub kilkunastu lat. Mało kto wierzył, że można szybko wyeliminować puste półki i usunąć kolejki, czyli doprowadzić do sytuacji, w której polski konsument będzie mógł kupować takie same rzeczy jak na Zachodzie.
Byli tacy, którzy mówili, że droga, jaką obraliśmy, przypomina skok do suchego basenu, a w zamian proponowali obiegowe mądrości w rodzaju "spiesz się powoli". Są kraje, które posłuchały tej rady (na przykład Białoruś czy Ukraina) i wyszły na tym - pozostanę przy ludowych przysłowiach - "jak Zabłocki na mydle".
Trzeba jednak przyznać, że polityczna atmosfera do podejmowania decyzji była dziesięć lat temu lepsza niż dzisiaj. Po części wynikało to ze szczególnej natury tego początkowego okresu. W obliczu politycznego wyzwolenia i kryzysu gospodarczego wśród Polaków istniało wielkie oczekiwanie na radykalne reformy. Istniała także gotowość do poniesienia nieuchronnych kosztów takich zmian. Był to prawdziwy kapitał polityczny, którego nie można było zmarnować poprzez odkładanie reform albo przeprowadzanie ich fragmentarycznie. Stworzeniu korzystnego klimatu dla przełomowych zmian sprzyjała także konstrukcja ówczesnej sceny politycznej. Ugrupowania wywodzące się z dawnego systemu, czując się wtedy jeszcze niepewnie, popierały zasadnicze reformy gospodarcze, choć wiem, że przynajmniej część członków tych partii i stronnictw z przekonania opowiadała się za trudnymi - lecz niezbędnymi - decyzjami. Dawna opozycja, skupiona w obozie Wielkiej Solidarności, która dopiero co uzyskała władzę i jeszcze się nie podzieliła, popierała reformy, traktując je jako usuwanie ruin zbankrutowanego socjalizmu.
W Sejmie, nazywanym niekiedy lekceważąco "kontraktowym" - a moim zdaniem, przełomowym w pozytywnym sensie tego słowa - w krótkim czasie przyjęto pakiet zasadniczych ustaw. Było to możliwe dzięki bardzo dobrej organizacji pracy między rządem i parlamentem, lecz przede wszystkim dzięki współpracy przedstawicieli wszystkich sił politycznych. Spotykam często członków Komisji Nadzwyczajnej, która pracowała nad tym pakietem: część z nich jest w obecnym parlamencie w różnych partiach, część nie uczestniczy aktywnie w życiu politycznym. Dla każdej osoby jednak udział w pracach nad legislacją tej przełomowej reformy jest - jak twierdzą - ważnym etapem ich życia. Gdyby tak dzisiaj można było wrócić - chociaż w części - do atmosfery tego porozumienia ponad podziałami... Nie miałem jednak złudzeń, że atmosfera euforii pierwszych miesięcy okresu przygotowania programu nie może się długo utrzymać. Wiedziałem, że chcąc uniknąć dalszego upadku gospodarki, trzeba przejść przez trudną drogę jej uzdrawiania, na której spotkają nas rozczarowania i protesty. Wiedziałem, że uzdrowienie musi ujawnić ukrywaną wcześniej prawdę o naszej gospodarce, na przykład duże bezrobocie, tyle że ukryte w państwowych zakładach pracy, które wówczas dominowały. Wiedziałem, że nie da się mieć socjalizmu w przedsiębiorstwach i kapitalizmu w sklepach. Albo socjalizm tu i tam - i wtedy jest pozornie bezpiecznie, ale coraz gorzej (jak na Białorusi) - albo kapitalizm tu i tam z jego twardymi niekiedy wymaganiami. Wiedziałem, że trzeba będzie się przeciwstawić rozmaitym grupom, tendencjom i nastrojom, że trzeba w tym wytrwać, bo najgorzej dla pacjenta jest przerwać leczenie, zanim pojawią się efekty.
Wiedziałem także, że trzeba będzie za to zapłacić spadkiem osobistej popularności. Taki był los niemal wszystkich reformatorów, bo przecież nie każdy człowiek ma rzetelną wiedzę, aby ocenić, co by się stało, gdyby gospodarka nie była reformowana, a ponadto nie brak demagogów, którzy podsuwają ludziom, zwłaszcza mniej zorientowanym, fałszywe diagnozy i fałszywe terapie. Byłem na to przygotowany. Miałem świadomość, że służba ludziom wymaga narażania się dużej części opinii publicznej. Już wówczas - w latach 1990-1991- byłem pytany, czy warto się narażać na takie niewybredne ataki. Odpowiadałem z przekonaniem, że warto, jeśli to narażanie ma sens, tzn. jeśli wynikają z tego korzyści dla kraju. Dzisiaj znów zadaje mi się to samo pytanie: czy warto? Odpowiadam tak samo jak wówczas, starając się cały czas pamiętać o korzyściach dla Polski. Nigdy bowiem nie byłem zwolennikiem sprawowania stanowisk dla zwykłego urzędowania.
Jeśli dzisiaj spojrzymy wstecz na minione dziesięć lat, stwierdzimy, że był to okres wielkich i pozytywnych przemian. Aby rzetelnie ocenić to, co udało nam się zrobić, wystarczy porównać Polskę z krajami, które w 1989 r. znajdowały się w podobnej jak nasza sytuacji. Wystarczy porozmawiać z politykami, ekonomistami lub ze zwykłymi ludźmi z Bułgarii, Rumunii, Ukrainy czy Białorusi, żeby się przekonać, że polskie reformy traktowane są tam jako przedmiot marzeń: żebyśmy poszli polską drogą.
Więcej możesz przeczytać w 43/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.