Amerykanie i Japończycy pracują dziesięć razy wydajniej niż Polacy
Przeciętny Polak pracuje tylko niecałe 30 godzin tygodniowo (formalnie 42 godziny); głównie dlatego, że nie pracuje aż przez trzecią część roku, czyli przez 122 dni. Przez następne 11 dni w roku przebywa na zwolnieniu lekarskim. Prawie dwie godziny pracy traci codziennie na posiłki, świętowanie urodzin i imienin, kosmetykę, czytanie gazet czy gry komputerowe. Pracownicy sektora publicznego dodają do tego pół godziny na zainstalowanie się w miejscu pracy rano oraz przygotowanie do wyjścia po południu. Szokujące jest to, że co szósty badany przez Pentor uważa, iż pracuje efektywnie zaledwie 15 minut dziennie. Z kolei typowy polski rolnik nie poświęca zawodowym obowiązkom więcej niż trzy godziny dziennie. Jednocześnie połowa badanych przez Pentor deklaru- je, że pracuje 60 godzin w tygodniu, a 12 proc. - ponad 100 godzin.
W ciągu roku formalnie poświęcamy na pracę 1750 godzin, faktycznie zaś nieco ponad 1500 godzin, podczas gdy Amerykanie i Kanadyjczycy grubo ponad 2000 godzin. Więcej od nas pracują też na przykład Anglicy, Irlandczycy, Japończycy, a nawet Grecy i Hiszpanie. Przy tym wydajność pracy przeciętnego zatrudnionego jest u nas siedmiokrotnie niższa niż w Stanach Zjednoczonych (według niektórych danych - dziesięciokrotnie niższa), przeszło sześciokrotnie mniejsza od efektywności Francuzów i Irlandczyków, a w porównaniu z Niemcami - ponad pięć razy niższa. Różnica wydajności byłaby jeszcze większa, gdyby nie to, że na Zachodzie związki zawodowe wymusiły sztuczne utrzymywanie poziomu zatrudnienia, co podraża koszty pracy i obniża produktywność. Co zaskakujące, w Polsce reakcją na ten niewesoły przecież stan rzeczy nie jest poszukiwanie sposobów na poprawienie efektywności pracy, lecz chęć skrócenia tygodnia pracy, o co różne ugrupowania i lobby zabiegają co najmniej od czterech lat.
- Nie należy się dziwić, że polski robotnik jest ciągle mniej wydajny niż jego odpowiednik z Europy Zachodniej, skoro szwankuje organizacja pracy, a niekompetencja i bałagan ciągle są obecne nawet na najwyższych szczeblach władzy - uważa prof. Witold Morawski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Wydajność zwiększa się u nas szybciej niż tempo progresji płac, co jest niezwykle istotne z punktu widzenia wzrostu gospodarczego - mówi Jan Krzysztof Bielecki, były premier, dyrektor wykonawczy Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. - Nie możemy się jednak równać ze społeczeństwami rozwiniętych krajów Europy Zachodniej i Ameryki. W dalszym ciągu pracujemy nawet dziesięciokrotnie mniej wydajnie niż Amerykanie czy Japończycy. To konsekwencja ogromnej luki technologicznej i inwestycyjnej oraz niedoskonałości w organizacji pracy. Wydawałoby się, że skoro nie potrafimy radykalnie usprawnić organizacji pracy ani też zmniejszyć luki technologicznej, powinniśmy pracować więcej (jak społeczeństwa w krajach zaliczanych do azjatyckich "tygrysów"). Nic z tego. Większość ugrupowań w parlamencie - poza Unią Wolności - domaga się skrócenia tygodnia pracy. Na razie o dwie godziny - z 42 do 40. Badania opinii publicznej pokazują równocześnie, że ponad 80 proc. Polaków nie godzi się na obniżenie zarobków wskutek skrócenia czasu pracy. Połowa chce mniej pracować, wiedząc, że oznaczałoby to mniejsze zarobki. Tymczasem tylko 29 proc. mieszkańców Unii Europejskiej woli mniej pracować i mniej zarabiać. Przeciwnego zdania - więcej pracy w zamian za więcej pieniędzy - jest 46 proc. Europejczyków, w tym 64 proc. Anglików i 58 proc. Włochów. Eksperci szacują, że w polskich warunkach skrócenie czasu pracy o dwie godziny spowoduje spadek produkcji o 0,9 proc., spadek wpływów budżetowych z tytułu podatku dochodo- wego od osób prawnych prawie o 19 proc., a wreszcie obniżenie tempa wzrostu gospodarczego - o 0,5- 0,8 proc. Gdyby próbowano utrzymać ten sam poziom produkcji, zwiększając zatrudnienie - co nie jest łatwe, gdy bezrobocie ma charakter strukturalny, a siła robocza jest mało mobilna - wzrosłyby przede wszystkim zobowiązania przedsiębiorstw z tytułu ubezpieczeń społecznych (o ponad 270 mln zł). Gdyby skrócenie czasu pracy próbowano rekompensować nadgodzinami, o 2 proc. wzrosłyby koszty pracy.
Na skutki nie trzeba byłoby długo czekać: spadłaby konkurencyjność naszych towarów (a i tak jest niska), wobec czego zmniejszyłby się eksport (o 1-2 proc.), wzrosłaby inflacja, zwiększyłby się import. Wiele wskazuje na to, że ujemne saldo obrotów bieżących mogłoby przekroczyć 8 proc. PKB, co oznaczałoby gospodarczą katastrofę, przede wszystkim recesję, a zatem wzrost bezrobocia. Czy o to chodzi zwolennikom skrócenia tygodnia pracy? "Skrócenie czasu pracy zdecydowanie podwyższy koszty pracy w Polsce i obniży rentowność firm, a więc zahamuje rozwój gospodarczy. W konsekwencji obróci się to przeciw pracownikom, gdyż pogorszy się kondycja zatrudniających ich firm. Podwyżki płac staną się rzadsze i niższe, a ograniczony przepisami rynek pracy utraci dynamikę" - twierdzą przedstawiciele Polskiej Rady Biznesu. "Na taką ekstrawagancję - w praktyce samobójstwo - Polski nie stać, a tym bardziej nie stać małych i średnich przedsiębiorstw, czyli 99 proc. polskich firm" - argumentują. - Chcielibyśmy mniej pracować i lepiej żyć, a to cele sprzeczne - konkluduje wicepremier Leszek Balcerowicz.
Formalnie koszt pracy jest u nas przeszło dziewięciokrotnie niższy niż w Niemczech i ponad sześć razy niższy niż w Stanach Zjednoczonych. Te liczby są jednak mylące. Liczy się przecież cena produktu finalnego. Jeśli praca jest tania (u nas przeciętnie 13 zł za godzinę) i produkt jest tani - szczególnie w eksporcie - wartość dodana będzie niska. Wysoka wartość pracy na Zachodzie (ok. 100 zł za godzinę) przekłada się jednak na znacznie wyższą niż u nas wartość dodaną. W branżach nowoczesnych, gdzie cena produktu polskiego i zagranicznego jest porównywalna, praca wcale nie jest tania, wykonują ją bowiem wysoko kwalifikowani specjaliści. W Polsce praca jest więc jeszcze stosunkowo tania w tych sektorach, które wytwarzają produkty nisko przetworzone: wolumen eksportu tych towarów jest duży, ale ich wartość niska. Jest to zatem eksport na granicy opłacalności. Lepiej wyprodukować program komputerowy, płacąc pracownikowi 25 dolarów za godzinę i sprzedać go za 100 dolarów, niż paletę z surowego drewna, którą sprzedaje się za 30 zł, mimo że godzina pracy kosztuje tylko 13 zł.
W Polsce wysokie są poza tym obciążenia kosztów pracy. Na FUS i Fundusz Pracy pracodawca odprowadza ponad 74 proc. płacy netto pracownika, którego dochody są opodatkowane najniższą stawką. Pracownik uzyskujący dochody mieszczące się w drugim przedziale podatkowym (zwykle lepiej wykształcony) kosztuje pracodawcę ponad 111 proc. płacy netto, a za osoby plasujące się w trzecim przedziale podatkowym oddaje się haracz w wysokości aż 146 proc. płacy netto. Kiedy zagraniczni inwestorzy kupują polskie firmy (w większości państwowe), wcale nie mają do dyspozycji taniej, konkurencyjnej siły roboczej. Po pierwsze - godzą się zwykle na kosztowne, kilkuletnie pakiety socjalne. Po drugie - muszą dużo zainwestować w modernizację tych firm. Stanowisko pracy w takiej firmie nie jest zatem tanie, wobec tego i praca nie jest tania.
Koszty pracy są tym wyższe, im więcej restrykcji administracyjnych nakłada się na rynek pracy
- Zdaniem inwestorów, stosunek kosztów do efektywności pracownika jest w naszym kraju nadal korzystny. W pracochłonnych sektorach produkcji, gdzie koszt pracy jest istotnym czynnikiem ceny produktu, Polacy są konkurencyjni - mówi Adam Pawłowicz, prezes Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych. Taka sytuacja nie potrwa jednak długo. Za kilka lat może się okazać, że inwestorzy przeniosą się na Ukrainę, do Rosji czy krajów południowej Azji. Według Pawłowicza, polscy pracownicy są też doceniani przez kapitał inwestujący w zaawansowane technologie, choćby General Motors. Trzeba wszak pamiętać, że o jedno miejsce w fabryce Opla w Gliwicach starało się kilkadziesiąt osób, pracodawca miał więc możliwość wyboru. Rzeczywistość, zwłaszcza na prowincji, jest zupełnie inna. Często inwestor rezygnuje z lokalizacji zakładu na wsi czy w małym mieście, gdyż nie może zatrudnić kompetentnego personelu. - To niewiarygodne, ale niektórzy pracownicy uważali, że powinienem "prowadzić ich za rączkę" i dokładnie tłumaczyć, co mają robić - mówi przedsiębiorca, który zrezygnował z działalności na tzw. ścianie wschodniej i przeniósł się w okolice Warszawy. Obniżenie kosztów pracy powinno być polskim priorytetem - obok zdecydowanego wzrostu wydajności. Niższe koszty pracy zapewni też deregulacja rynku pracy. Zależność jest bowiem prosta: koszty są tym wyższe, im więcej restrykcji administracyjnych nakłada się na ten rynek. Potwierdzają to doświadczenia Stanów Zjednoczonych i krajów Unii Europejskiej. Sztywne regulacje oraz wysokie koszty socjalne pracy - powszechne w Europie - gwarantują wprawdzie pracownikowi stabilizację i bezpieczeństwo zatrudnienia, ale jednocześnie utrudniają znalezienie pracy ludziom młodym, tłumią innowacyjność, obniżają konkurencyjność, nie pozwalają na tworzenie nowych miejsc pracy. Socjalny rynek pracy w krajach UE jest odpowiedzialny za dwukrotnie wyższą stopę bezrobocia niż w Stanach Zjednoczonych, które wybrały deregulację i liberalizację. W USA można wprawdzie stracić pracę, ale równocześnie o wiele łatwiej niż w Europie można znaleźć nowe zajęcie. Pomijając to, że Polski jeszcze długo nie będzie stać na przyjęcie europejskiej karty socjalnej (daje ona pracownikowi znacznie więcej praw niż pracodawcy), trzeba się zastanowić, czy w ogóle powinniśmy zmierzać w tym kierunku. Od ponad 20 lat w Europie nie tworzy się właściwie nowych miejsc pracy, podczas gdy w USA przybyło ich kilkanaście milionów. - Osiem z dwudziestu pięciu największych amerykańskich przedsiębiorstw nie istniało przed 1960 r., a siedem powstało w ostatniej dekadzie i osiągnęło już co najmniej 10 mld dolarów rocznego zysku. W Europie na liście dwudziestu pięciu potentatów nie znajdziemy takiego, który nie działałby przed 1960 r. Jeszcze gorzej wygląda to w Japonii - mówi prof. Lester Thurow, znany amerykański ekonomista.
Paradoksem jest też fakt, że najkosztowniejsze miejsca pracy są utrzymywane w najmniej efektywnych działach polskiej gospodarki, w sektorze państwowym. Z analizy przeprowadzonej przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową wynika, że koszty pracy w sektorze publicznym są znacznie wyższe niż w prywatnych przedsiębiorstwach - różnica wynosi 20-25 proc. Z kolei GUS oszacował, że w zakładach państwowych faktycznie przepracowano 857 na tysiąc opłaconych przez pracodawcę godzin, natomiast w prywatnych firmach - o 31 godzin więcej. Tymczasem Polacy - jak wynika z sondażu CBOS - wolą pracę "na państwowym". Zapewnia ona bowiem bezpieczeństwo socjalne, a równocześnie nie zmusza do poświęceń i rywalizacji. Może dlatego tak wolno postępuje u nas prywatyzacja sektora publicznego. Już kilka lat temu w Polsce utrwalił się podział na pracowników klasy A i B. Pierwsi - jak to określił prof. David Super - "są zainteresowani osiągnięciem mistrzostwa, myślą dużo o pracy, chętnie podejmują wyzwania". Pracują po 10-16 godzin na dobę, akceptują też zasadę, że "wychodzenie z pracy po ośmiu godzinach jest niemile widziane". Dla najbardziej aktywnych formalny czas pracy ma zresztą małe znaczenie, jest też coraz mniej ważny dla pracodawców. Ponad połowa menedżerów oraz pracowników średniego szczebla, na przykład Boeinga, Microsoftu czy Hewlett-Packarda, praktycznie sama może regulować swój czas pracy, a mimo to średnio pracują więcej niż wtedy, gdy przychodzili do pracy na określoną godzinę. Od pracowników klasy A zdecydowanie różnią się ci, których aktywność zawodową reguluje karta zegarowa: w badaniach Supera okazali się oni niesamodzielni, mało elastyczni, nieodporni psychicznie i skłonni do nałogów. - W sytuacji Polski najważniejsza jest skuteczność i wydajność elit gospodarczych oraz politycznych - twierdzi Jan Krzysztof Bielecki. - To głowa, a nie doły decydują o tempie zmian i dynamice przekształceń w naszym kraju. Niestety, wielu naszych menedżerów i polityków wciąż nie rozumie standardów kierujących postępowaniem ich zachodnich kolegów.
W ciągu roku formalnie poświęcamy na pracę 1750 godzin, faktycznie zaś nieco ponad 1500 godzin, podczas gdy Amerykanie i Kanadyjczycy grubo ponad 2000 godzin. Więcej od nas pracują też na przykład Anglicy, Irlandczycy, Japończycy, a nawet Grecy i Hiszpanie. Przy tym wydajność pracy przeciętnego zatrudnionego jest u nas siedmiokrotnie niższa niż w Stanach Zjednoczonych (według niektórych danych - dziesięciokrotnie niższa), przeszło sześciokrotnie mniejsza od efektywności Francuzów i Irlandczyków, a w porównaniu z Niemcami - ponad pięć razy niższa. Różnica wydajności byłaby jeszcze większa, gdyby nie to, że na Zachodzie związki zawodowe wymusiły sztuczne utrzymywanie poziomu zatrudnienia, co podraża koszty pracy i obniża produktywność. Co zaskakujące, w Polsce reakcją na ten niewesoły przecież stan rzeczy nie jest poszukiwanie sposobów na poprawienie efektywności pracy, lecz chęć skrócenia tygodnia pracy, o co różne ugrupowania i lobby zabiegają co najmniej od czterech lat.
- Nie należy się dziwić, że polski robotnik jest ciągle mniej wydajny niż jego odpowiednik z Europy Zachodniej, skoro szwankuje organizacja pracy, a niekompetencja i bałagan ciągle są obecne nawet na najwyższych szczeblach władzy - uważa prof. Witold Morawski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Wydajność zwiększa się u nas szybciej niż tempo progresji płac, co jest niezwykle istotne z punktu widzenia wzrostu gospodarczego - mówi Jan Krzysztof Bielecki, były premier, dyrektor wykonawczy Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. - Nie możemy się jednak równać ze społeczeństwami rozwiniętych krajów Europy Zachodniej i Ameryki. W dalszym ciągu pracujemy nawet dziesięciokrotnie mniej wydajnie niż Amerykanie czy Japończycy. To konsekwencja ogromnej luki technologicznej i inwestycyjnej oraz niedoskonałości w organizacji pracy. Wydawałoby się, że skoro nie potrafimy radykalnie usprawnić organizacji pracy ani też zmniejszyć luki technologicznej, powinniśmy pracować więcej (jak społeczeństwa w krajach zaliczanych do azjatyckich "tygrysów"). Nic z tego. Większość ugrupowań w parlamencie - poza Unią Wolności - domaga się skrócenia tygodnia pracy. Na razie o dwie godziny - z 42 do 40. Badania opinii publicznej pokazują równocześnie, że ponad 80 proc. Polaków nie godzi się na obniżenie zarobków wskutek skrócenia czasu pracy. Połowa chce mniej pracować, wiedząc, że oznaczałoby to mniejsze zarobki. Tymczasem tylko 29 proc. mieszkańców Unii Europejskiej woli mniej pracować i mniej zarabiać. Przeciwnego zdania - więcej pracy w zamian za więcej pieniędzy - jest 46 proc. Europejczyków, w tym 64 proc. Anglików i 58 proc. Włochów. Eksperci szacują, że w polskich warunkach skrócenie czasu pracy o dwie godziny spowoduje spadek produkcji o 0,9 proc., spadek wpływów budżetowych z tytułu podatku dochodo- wego od osób prawnych prawie o 19 proc., a wreszcie obniżenie tempa wzrostu gospodarczego - o 0,5- 0,8 proc. Gdyby próbowano utrzymać ten sam poziom produkcji, zwiększając zatrudnienie - co nie jest łatwe, gdy bezrobocie ma charakter strukturalny, a siła robocza jest mało mobilna - wzrosłyby przede wszystkim zobowiązania przedsiębiorstw z tytułu ubezpieczeń społecznych (o ponad 270 mln zł). Gdyby skrócenie czasu pracy próbowano rekompensować nadgodzinami, o 2 proc. wzrosłyby koszty pracy.
Na skutki nie trzeba byłoby długo czekać: spadłaby konkurencyjność naszych towarów (a i tak jest niska), wobec czego zmniejszyłby się eksport (o 1-2 proc.), wzrosłaby inflacja, zwiększyłby się import. Wiele wskazuje na to, że ujemne saldo obrotów bieżących mogłoby przekroczyć 8 proc. PKB, co oznaczałoby gospodarczą katastrofę, przede wszystkim recesję, a zatem wzrost bezrobocia. Czy o to chodzi zwolennikom skrócenia tygodnia pracy? "Skrócenie czasu pracy zdecydowanie podwyższy koszty pracy w Polsce i obniży rentowność firm, a więc zahamuje rozwój gospodarczy. W konsekwencji obróci się to przeciw pracownikom, gdyż pogorszy się kondycja zatrudniających ich firm. Podwyżki płac staną się rzadsze i niższe, a ograniczony przepisami rynek pracy utraci dynamikę" - twierdzą przedstawiciele Polskiej Rady Biznesu. "Na taką ekstrawagancję - w praktyce samobójstwo - Polski nie stać, a tym bardziej nie stać małych i średnich przedsiębiorstw, czyli 99 proc. polskich firm" - argumentują. - Chcielibyśmy mniej pracować i lepiej żyć, a to cele sprzeczne - konkluduje wicepremier Leszek Balcerowicz.
Formalnie koszt pracy jest u nas przeszło dziewięciokrotnie niższy niż w Niemczech i ponad sześć razy niższy niż w Stanach Zjednoczonych. Te liczby są jednak mylące. Liczy się przecież cena produktu finalnego. Jeśli praca jest tania (u nas przeciętnie 13 zł za godzinę) i produkt jest tani - szczególnie w eksporcie - wartość dodana będzie niska. Wysoka wartość pracy na Zachodzie (ok. 100 zł za godzinę) przekłada się jednak na znacznie wyższą niż u nas wartość dodaną. W branżach nowoczesnych, gdzie cena produktu polskiego i zagranicznego jest porównywalna, praca wcale nie jest tania, wykonują ją bowiem wysoko kwalifikowani specjaliści. W Polsce praca jest więc jeszcze stosunkowo tania w tych sektorach, które wytwarzają produkty nisko przetworzone: wolumen eksportu tych towarów jest duży, ale ich wartość niska. Jest to zatem eksport na granicy opłacalności. Lepiej wyprodukować program komputerowy, płacąc pracownikowi 25 dolarów za godzinę i sprzedać go za 100 dolarów, niż paletę z surowego drewna, którą sprzedaje się za 30 zł, mimo że godzina pracy kosztuje tylko 13 zł.
W Polsce wysokie są poza tym obciążenia kosztów pracy. Na FUS i Fundusz Pracy pracodawca odprowadza ponad 74 proc. płacy netto pracownika, którego dochody są opodatkowane najniższą stawką. Pracownik uzyskujący dochody mieszczące się w drugim przedziale podatkowym (zwykle lepiej wykształcony) kosztuje pracodawcę ponad 111 proc. płacy netto, a za osoby plasujące się w trzecim przedziale podatkowym oddaje się haracz w wysokości aż 146 proc. płacy netto. Kiedy zagraniczni inwestorzy kupują polskie firmy (w większości państwowe), wcale nie mają do dyspozycji taniej, konkurencyjnej siły roboczej. Po pierwsze - godzą się zwykle na kosztowne, kilkuletnie pakiety socjalne. Po drugie - muszą dużo zainwestować w modernizację tych firm. Stanowisko pracy w takiej firmie nie jest zatem tanie, wobec tego i praca nie jest tania.
Koszty pracy są tym wyższe, im więcej restrykcji administracyjnych nakłada się na rynek pracy
- Zdaniem inwestorów, stosunek kosztów do efektywności pracownika jest w naszym kraju nadal korzystny. W pracochłonnych sektorach produkcji, gdzie koszt pracy jest istotnym czynnikiem ceny produktu, Polacy są konkurencyjni - mówi Adam Pawłowicz, prezes Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych. Taka sytuacja nie potrwa jednak długo. Za kilka lat może się okazać, że inwestorzy przeniosą się na Ukrainę, do Rosji czy krajów południowej Azji. Według Pawłowicza, polscy pracownicy są też doceniani przez kapitał inwestujący w zaawansowane technologie, choćby General Motors. Trzeba wszak pamiętać, że o jedno miejsce w fabryce Opla w Gliwicach starało się kilkadziesiąt osób, pracodawca miał więc możliwość wyboru. Rzeczywistość, zwłaszcza na prowincji, jest zupełnie inna. Często inwestor rezygnuje z lokalizacji zakładu na wsi czy w małym mieście, gdyż nie może zatrudnić kompetentnego personelu. - To niewiarygodne, ale niektórzy pracownicy uważali, że powinienem "prowadzić ich za rączkę" i dokładnie tłumaczyć, co mają robić - mówi przedsiębiorca, który zrezygnował z działalności na tzw. ścianie wschodniej i przeniósł się w okolice Warszawy. Obniżenie kosztów pracy powinno być polskim priorytetem - obok zdecydowanego wzrostu wydajności. Niższe koszty pracy zapewni też deregulacja rynku pracy. Zależność jest bowiem prosta: koszty są tym wyższe, im więcej restrykcji administracyjnych nakłada się na ten rynek. Potwierdzają to doświadczenia Stanów Zjednoczonych i krajów Unii Europejskiej. Sztywne regulacje oraz wysokie koszty socjalne pracy - powszechne w Europie - gwarantują wprawdzie pracownikowi stabilizację i bezpieczeństwo zatrudnienia, ale jednocześnie utrudniają znalezienie pracy ludziom młodym, tłumią innowacyjność, obniżają konkurencyjność, nie pozwalają na tworzenie nowych miejsc pracy. Socjalny rynek pracy w krajach UE jest odpowiedzialny za dwukrotnie wyższą stopę bezrobocia niż w Stanach Zjednoczonych, które wybrały deregulację i liberalizację. W USA można wprawdzie stracić pracę, ale równocześnie o wiele łatwiej niż w Europie można znaleźć nowe zajęcie. Pomijając to, że Polski jeszcze długo nie będzie stać na przyjęcie europejskiej karty socjalnej (daje ona pracownikowi znacznie więcej praw niż pracodawcy), trzeba się zastanowić, czy w ogóle powinniśmy zmierzać w tym kierunku. Od ponad 20 lat w Europie nie tworzy się właściwie nowych miejsc pracy, podczas gdy w USA przybyło ich kilkanaście milionów. - Osiem z dwudziestu pięciu największych amerykańskich przedsiębiorstw nie istniało przed 1960 r., a siedem powstało w ostatniej dekadzie i osiągnęło już co najmniej 10 mld dolarów rocznego zysku. W Europie na liście dwudziestu pięciu potentatów nie znajdziemy takiego, który nie działałby przed 1960 r. Jeszcze gorzej wygląda to w Japonii - mówi prof. Lester Thurow, znany amerykański ekonomista.
Paradoksem jest też fakt, że najkosztowniejsze miejsca pracy są utrzymywane w najmniej efektywnych działach polskiej gospodarki, w sektorze państwowym. Z analizy przeprowadzonej przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową wynika, że koszty pracy w sektorze publicznym są znacznie wyższe niż w prywatnych przedsiębiorstwach - różnica wynosi 20-25 proc. Z kolei GUS oszacował, że w zakładach państwowych faktycznie przepracowano 857 na tysiąc opłaconych przez pracodawcę godzin, natomiast w prywatnych firmach - o 31 godzin więcej. Tymczasem Polacy - jak wynika z sondażu CBOS - wolą pracę "na państwowym". Zapewnia ona bowiem bezpieczeństwo socjalne, a równocześnie nie zmusza do poświęceń i rywalizacji. Może dlatego tak wolno postępuje u nas prywatyzacja sektora publicznego. Już kilka lat temu w Polsce utrwalił się podział na pracowników klasy A i B. Pierwsi - jak to określił prof. David Super - "są zainteresowani osiągnięciem mistrzostwa, myślą dużo o pracy, chętnie podejmują wyzwania". Pracują po 10-16 godzin na dobę, akceptują też zasadę, że "wychodzenie z pracy po ośmiu godzinach jest niemile widziane". Dla najbardziej aktywnych formalny czas pracy ma zresztą małe znaczenie, jest też coraz mniej ważny dla pracodawców. Ponad połowa menedżerów oraz pracowników średniego szczebla, na przykład Boeinga, Microsoftu czy Hewlett-Packarda, praktycznie sama może regulować swój czas pracy, a mimo to średnio pracują więcej niż wtedy, gdy przychodzili do pracy na określoną godzinę. Od pracowników klasy A zdecydowanie różnią się ci, których aktywność zawodową reguluje karta zegarowa: w badaniach Supera okazali się oni niesamodzielni, mało elastyczni, nieodporni psychicznie i skłonni do nałogów. - W sytuacji Polski najważniejsza jest skuteczność i wydajność elit gospodarczych oraz politycznych - twierdzi Jan Krzysztof Bielecki. - To głowa, a nie doły decydują o tempie zmian i dynamice przekształceń w naszym kraju. Niestety, wielu naszych menedżerów i polityków wciąż nie rozumie standardów kierujących postępowaniem ich zachodnich kolegów.
Więcej możesz przeczytać w 43/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.