Podziwiam odwagę naszego ustawodawcy, który ośmiela się publicznie oświadczyć, że ogranicza prawo do krytyki
Nowa kodyfikacja karna oraz wiadomości o projektowanych zmianach w dziedzinie ochrony tajemnicy państwowej i służbowej wywołały w mediach zaniepokojenie o zakres wolności słowa i prawa do informacji.
Trzeba przyznać, że obecny kodeks karny niepokój ten uzasadnia, bo zmienia dotychczasową regulację prawną ochrony czci jednostki oraz wprowadza przestępstwo "publicznego znieważania lub poniżania konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej" wraz z jego specyficzną formą kwalifikowaną w postaci "publicznego znieważenia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej".
Odżyje więc na nowo stara dyskusja o granicach wolności słowa i zakresie prawa do informacji. Siedemnaście lat temu, pisząc w pionierskim wówczas "Tygodniku Solidarność" o granicach wolności krytyki, tak próbowałem podsumować stan prawny Anno Domini 1981: "Nasze prawo uznaje daleko posuniętą wolność krytyki pod warunkiem, że nie dotyczy ona tych osób lub instytucji, które reprezentują interesy państwa i władzy. ťFunkcjonariusze państwowiŤ, ťinstytucje i organizacje polityczneŤ, ťnaczelne organyŤ chronione są przed krytyką przede wszystkim; zwykłym obywatelom lub mniej ważnym instytucjom prawo karne udziela ochrony w minimalnym stopniu. Można więc krytykować tylko tych, którzy są słabi lub bez znaczenia, trzeba natomiast być bardzo powściągliwym w wypowiadaniu opinii o ludziach ważnych i uprzywilejowanych. Najlepiej nic krytycznego nie mówić o władzy, państwie i jego ustroju. Te bowiem korzystają z superochrony prawa.
Nasze prawo karne realizuje te zadania w sposób niemal doskonały, w duchu najlepszej, stalinowskiej tradycji. W praktyce władza jako właściciel środków masowego przekazu ma monopol na wszelką krytykę. Obywatele krytykować mogą tylko słabszych od siebie, a nikt normalny nie porywa się na władzę, gdyż boi się stracić to wszystko, co z łaski państwa posiada: pracę, zarobki, wolność i inne prawa podstawowe. Kto się nie boi, tego słusznie uważa się w niektórych państwach socjalistycznych za wariata, wymagającego dłuższego odosobnienia i odpowiedniej terapii".
Jasne, że wiele zmieniło się od 1981 r., ale niektóre fragmenty dawnego tekstu nadal pobrzmiewają aktualnie. Zastanówmy się dokładniej, jak jest obecnie. Wypada zacząć od ochrony czci jednostki, która przed wojną w kodeksie karnym z 1932 r. była bardzo mocna, w PRL doprowadzono ją - jak to ujął kiedyś sędzia Szerer - "do ostatecznych granic zmniejszonej ochrony", a obecnie powróciliśmy w znacznym stopniu do modelu przedwojennego. Warto podkreślić przewrotność niby-ochrony czci jednostki w państwie totalitarnym: oto pod pozorem wolności krytyki, której w rzeczywistości nie było, praktycznie zlikwidowano tę ochronę, ustanawiając jednocześnie groźne przepisy stojące na straży "czci" władzy i państwa. A dzisiejszy ustawodawca napisał wprost: "Nowy kodeks stanął na stanowisku, że konieczne jest wzmocnienie ochrony czci jednostki. Zamierza się to osiągnąć przez ograniczenie prawa do krytyki, szczególnie gdy dotyczyć ma ona życia prywatnego lub rodzinnego, a zarzuty stawiane są publicznie". Podziwiam odwagę naszego ustawodawcy, który ośmiela się publicznie oświadczyć, że ogranicza prawo do krytyki. Przecież wiedział, że działa to na media jak czerwona płachta na byka. Szkoda, że w felietonie nie ma miejsca na dokładniejszą analizę przepisów przedwojennych, peerelowskich i dzisiejszych. Może spróbuję to zrobić następnym razem, a dzisiaj posłużę się tylko pytaniem testowym w stylu modnego ostatnio wyzwania intelektualnego, znanego powszechnie jako audiotele: "Czy za postawienie publicznego zarzutu dotyczącego prywatnego życia najważniejszego dostojnika w państwie sprawca zostałby ukarny: a) przed wojną? b) w PRL? c) dzisiaj?".
Teoretycznie wychodzi, że można to było uczynić bezkarnie jedynie w PRL, gdzie wolność krytyki była totalna i mogła dotyczyć okoliczności życia prywatnego lub rodzinnego każdego obywatela. Ciekawe tylko, że nikt się jakoś nie wyrywał, aby z tej wolności korzystać. A dzisiaj, gdy jest ona ograniczana, chętnych jest aż nadto.
Trzeba przyznać, że obecny kodeks karny niepokój ten uzasadnia, bo zmienia dotychczasową regulację prawną ochrony czci jednostki oraz wprowadza przestępstwo "publicznego znieważania lub poniżania konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej" wraz z jego specyficzną formą kwalifikowaną w postaci "publicznego znieważenia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej".
Odżyje więc na nowo stara dyskusja o granicach wolności słowa i zakresie prawa do informacji. Siedemnaście lat temu, pisząc w pionierskim wówczas "Tygodniku Solidarność" o granicach wolności krytyki, tak próbowałem podsumować stan prawny Anno Domini 1981: "Nasze prawo uznaje daleko posuniętą wolność krytyki pod warunkiem, że nie dotyczy ona tych osób lub instytucji, które reprezentują interesy państwa i władzy. ťFunkcjonariusze państwowiŤ, ťinstytucje i organizacje polityczneŤ, ťnaczelne organyŤ chronione są przed krytyką przede wszystkim; zwykłym obywatelom lub mniej ważnym instytucjom prawo karne udziela ochrony w minimalnym stopniu. Można więc krytykować tylko tych, którzy są słabi lub bez znaczenia, trzeba natomiast być bardzo powściągliwym w wypowiadaniu opinii o ludziach ważnych i uprzywilejowanych. Najlepiej nic krytycznego nie mówić o władzy, państwie i jego ustroju. Te bowiem korzystają z superochrony prawa.
Nasze prawo karne realizuje te zadania w sposób niemal doskonały, w duchu najlepszej, stalinowskiej tradycji. W praktyce władza jako właściciel środków masowego przekazu ma monopol na wszelką krytykę. Obywatele krytykować mogą tylko słabszych od siebie, a nikt normalny nie porywa się na władzę, gdyż boi się stracić to wszystko, co z łaski państwa posiada: pracę, zarobki, wolność i inne prawa podstawowe. Kto się nie boi, tego słusznie uważa się w niektórych państwach socjalistycznych za wariata, wymagającego dłuższego odosobnienia i odpowiedniej terapii".
Jasne, że wiele zmieniło się od 1981 r., ale niektóre fragmenty dawnego tekstu nadal pobrzmiewają aktualnie. Zastanówmy się dokładniej, jak jest obecnie. Wypada zacząć od ochrony czci jednostki, która przed wojną w kodeksie karnym z 1932 r. była bardzo mocna, w PRL doprowadzono ją - jak to ujął kiedyś sędzia Szerer - "do ostatecznych granic zmniejszonej ochrony", a obecnie powróciliśmy w znacznym stopniu do modelu przedwojennego. Warto podkreślić przewrotność niby-ochrony czci jednostki w państwie totalitarnym: oto pod pozorem wolności krytyki, której w rzeczywistości nie było, praktycznie zlikwidowano tę ochronę, ustanawiając jednocześnie groźne przepisy stojące na straży "czci" władzy i państwa. A dzisiejszy ustawodawca napisał wprost: "Nowy kodeks stanął na stanowisku, że konieczne jest wzmocnienie ochrony czci jednostki. Zamierza się to osiągnąć przez ograniczenie prawa do krytyki, szczególnie gdy dotyczyć ma ona życia prywatnego lub rodzinnego, a zarzuty stawiane są publicznie". Podziwiam odwagę naszego ustawodawcy, który ośmiela się publicznie oświadczyć, że ogranicza prawo do krytyki. Przecież wiedział, że działa to na media jak czerwona płachta na byka. Szkoda, że w felietonie nie ma miejsca na dokładniejszą analizę przepisów przedwojennych, peerelowskich i dzisiejszych. Może spróbuję to zrobić następnym razem, a dzisiaj posłużę się tylko pytaniem testowym w stylu modnego ostatnio wyzwania intelektualnego, znanego powszechnie jako audiotele: "Czy za postawienie publicznego zarzutu dotyczącego prywatnego życia najważniejszego dostojnika w państwie sprawca zostałby ukarny: a) przed wojną? b) w PRL? c) dzisiaj?".
Teoretycznie wychodzi, że można to było uczynić bezkarnie jedynie w PRL, gdzie wolność krytyki była totalna i mogła dotyczyć okoliczności życia prywatnego lub rodzinnego każdego obywatela. Ciekawe tylko, że nikt się jakoś nie wyrywał, aby z tej wolności korzystać. A dzisiaj, gdy jest ona ograniczana, chętnych jest aż nadto.
Więcej możesz przeczytać w 41/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.