Miasteczko Dobczyce tylko marginesowo odnotowywane jest w przewodnikach i encyklopediach. Istnieje wprawdzie zapora na rzece Rabie i napełniony w połowie lat 80. piękny zalew wśród wzgórz. Stanowi on jednak zbiornik wody pitnej dla niedalekiego Krakowa, jest więc ogrodzony siatką, czyli niedostępny dla amatorów żagla bądź kąpieli. Są ruiny średniowiecznego zamczyska, które zburzono podczas najazdu szwedzkiego. Nie ma gór i narciarskich stoków, nie ma większego przemysłu, nie ma atrakcji, nie ma zatem pieniędzy. Typowa galicyjska bieda. I tak też było jeszcze na początku lat 90: kocie łby i zapadające się półwiejskie chałupy na rynku. Senne sklepiki oferujące wódkę i tanią kiełbasę. I jeszcze od czasu do czasu watahy Ruskich handlujących na ulicach, czym popadnie.
Jak gospodarzyć na takiej prowincji, jeśli nawet jest się gospodarzem z wyboru? Historia samorządowego sukcesu to dzieje miejscowości, w której osiadł jakiś większy zagraniczny inwestor oferujący nowe miejsca pracy i regularnie płacący podatki do gminnej kasy. Może Wielkopolska, może Płock albo chociaż podkrakowskie Niepołomice, gdzie ulokowała się Coca-Cola. Ale tu... Dla mieszkańców Dobczyc i okolicznych wsi lata 1990-1991 były katastrofą, bo kiedyś wczesnym rankiem zaspani mężczyźni zajmowali miejsca w autobusach, które - jak Polska długa i szeroka - woziły ich do pracy na takiej czy innej "budowie socjalizmu". Wraz z odzyskaną wolnością podcięte zostały materialne podstawy bytu polskiego chłoporobotnika. Komuno wróć? Powinny nastać bezrobocie, bieda i głosowanie na tych, którzy krzyczą najgłośniej.
Cud w królewskim mieście. Marcin Pawlak, liczący niewiele ponad 40 lat, był właścicielem dużego warsztatu elektrycznego, prowadził roboty w kilku województwach. - Tu nauczyłem się zarządzania i organizacji pracy - przyznaje dziś. Kiedy młody elektryk przeskoczył stoczniowy płot, a w Polsce powiało wolnością, Marcin wiedział, że ten dzwon bije i jemu. Wolność jednak trwała króciutko. Ale gdy w historycznym 1989 r. ostatecznie zachwiał się komunizm, już nie przegapił chwili: z grupą przyjaciół założył w Dobczycach Komitet Obywatelski i został jego przewodniczącym. - Wiedzieliśmy, czego chcemy - mówi dzisiaj. - Systematycznie chodziliśmy na posiedzenia ówczesnej rady narodowej, po nocach przeglądaliśmy jej materiały, by potem zadawać kłopotliwe pytania.
Dlatego po wygranych wyborach, najpierw tych "półwolnych" w 1989 r., a potem samorządowych wiosną 1990 r., nie było wątpliwości, kto ma być burmistrzem. Ale jak gospodarzyć na tak zapyziałej prowincji? Pierwszy - jeszcze za czasów Komitetu Obywatelskiego - pojechał do Francji Paweł Machnicki. - Opowiadaj, jak wyglądają francuskie miasteczka - prosili go po powrocie. Paweł był plastykiem, łatwiej więc posługiwał się ołówkiem niż słowem. Zaczął rysować schludne, zadbane miejscowości. - To narysuj Dobczyce takie, jakie mogłyby być...
Tak powstała pierwsza wersja projektu wielkich przemian miasteczka. W pierwszej kadencji Machnicki został wiceburmistrzem, obecnie jest sekretarzem rady miasta. - Aby przełamać tę biedę, zwalczyć bezrobocie, musieliśmy zrobić to samo, co kiedyś zrobiono w takich mieścinach we Francji czy Niemczech: ściągnąć do gminy biznes i nowych mieszkańców. Dobrze zarabiających, płacących podatki, których część wpłynie do naszej ka- sy - przyznaje.
Ale kto przyjdzie tu mieszkać albo robić interesy? I wtedy zarząd i rada królewskiego miasta Dobczyce (zaczęto w owym czasie przypominać tytuł, jaki gród otrzymał od Kazimierza Wielkiego w 1340 r.) poważyli się na rzecz szaloną. Kiedy przed pięciu laty uboga mieścina wzięła 3 mld ówczesnych złotych kredytu bankowego tylko na przebudowę rynku, jeden z radnych złożył mandat na znak protestu. A cóż dopiero wspominać, co wygadywano w mieście. Rozrzutność, lekkomyślność, psucie interesów, bo wszystko rozkopane i ludzie po desce muszą wchodzić do sklepu! Niegdysiejsze siedlisko marazmu i galicyjskiej biedy wygląda dziś jak jedno z niemieckich miasteczek. Ma zresztą niemieckiego partnera - jest nim trzykrotnie większy (Dobczyce liczą prawie 6 tys. mieszkańców) Versmold w Nadrenii Północnej-Westfalii, od którego czerpie nade wszystko wiedzę i doświadczenie w prowadzeniu miejskich spraw. Rynek wyłożono nie - jak to zwykle bywa - asfaltem, lecz kolorową kostką. Na obszernych chodnikach stoją stylowe latarnie, na miejscu chałup wyrosły budowane przez mieszkańców i osiedlających się tu przedsiębiorców domy tonące w kwiatach; ich partery zajmują sklepy. Od 1992 r. liczba czynnych tu biznesów wzrosła trzykrotnie, co oczywiście wpływa na niski poziom bezrobocia. A co najciekawsze, ludzie sami zaczęli krytycznie patrzeć na swoje otoczenie, brud i bałagan, który dotychczas nikomu nie przeszkadzał. Sąsiad posadził kwiaty, to i ja muszę je mieć. Sąsiad odmalował płot, to mój powinien być jeszcze piękniejszy! To wszystko widzą kierowcy samochodów i pasażerowie autobusów przejeżdżający przelotową drogą przez dobczycki rynek. I o to właśnie chodziło!
Kiedyś każdy przybysz był utrapieniem, a dziś trzeba
o niego zabiegać, by się osiedlił, coś robił i płacił podatki
Jak cię widzą, tak cię oceniają. - To było nie tyle przedsięwzięcie finansowo-budowlane, ile z dziedziny public relations - mówi jeden z członków zarządu miasta. - Chodziło o to, by gwałtownie zmienić obraz miasteczka, zadziwić nim ludzi, którzy mogliby się tu osiedlić lub założyć biznes. Pokazano im, że Polska zmienia się na lepsze szybciej niż gdzie indziej, że tu warto żyć.
- Z zarządzaniem miastem i gminą jest jak z biznesem - mówi burmistrz. - Trzeba szybko łapać szansę. Jak były preferencyjne fundusze na zatrudnianie bezrobotnych, to w 1993 r. zatrudniliśmy ich więcej niż wszystkie gminy w województwie krakowskim. Jak jest jakiś fundusz ekologiczny, to trzeba brać. Jak są tanie kredyty - przydadzą się. I tak dalej, i tak dalej... Nigdy nie czekać.
Kiedy zaczynali, telefony były na korbkę, a kanalizacja tylko w blokach postawionych kiedyś dla budowniczych zapory na Rabie. Dziś jest prawie we wszystkich wsiach, podobnie jak gaz ziemny i wodociąg. Telefon podłączony do sieci krakowskiej może mieć każdy, kto chce. Mimo że nie ma tu szczególnych atrakcji, w Dobczycach osiedla się najwięcej w województwie krakowskim ludzi z zewnątrz. I płacą podatki: już 20 proc. dochodów gminy pochodzi z podatku od osób fizycznych (rolnicy go nie płacą), prawie 15 proc. - z podatku od nieruchomości regulowanego przez firmy. Z czasem atrakcje też się pojawią. Gdy we wszystkich wsiach paru gmin otaczających zbiornik na Rabie założy się kanalizację i zlikwiduje szamba, będzie można zdjąć siatkę i puścić ludzi nad wodę. Na brzegu zaroi się od kąpielisk, na wodzie od żaglówek.
Niegdysiejsze siedlisko marazmu i galicyjskiej biedy wygląda dziś jak jedno
z niemieckich miasteczek
Przez śmietnik do Europy. Jednym ze współpracowników burmistrza Pawlaka w dziele przebudowy galicyjskiej zapyziałości na Europę jest Marek Gabzdyl, wójt sąsiedniej gminy Raciechowice. To mała wiejska gmina, mieszkańcy stanowią niespełna połowę ludności gminy dobczyckiej. Z czego tu żyć prócz lichego rolnictwa i po trosze z sadów rozłożonych na południowych zboczach Beskidu Wyspowego? Jak sprawić, by rozwinął się tu jakiś biznes? - Trzy rze- czy - mówi wójt. - Po pierwsze, intensywny marketing: jak najczęściej w telewizji, dobre, eleganckie broszury w paru językach. Po drugie, zwolnienia podatkowe. Z państwowego podatku nie możemy zwolnić, ale z gminnego na początek zwalniamy. Gdy się inwestorzy rozwiną, zagnieżdżą, będą płacić. Po trzecie, uporządkowanie własności gruntów, bo nie może być tak, że firma chce kupić kawał pola pod swoje zabudowania, a okazuje się, że w księdze wieczystej zapisany jest pradziadek, który służył jeszcze u najjaśniejszego pana. Ludzi do tego porządkowania nie zmusi się zarządzeniem, musi im się opłacać. Zwolniliśmy ich więc od podatku od darowizn i nieruchomości. I powoli sami porządkują.
To pokolenie (wójt Gabzdyl jest trochę młodszy od burmistrza Pawlaka) ma public relations we krwi. Starsi bali się prasy, a już - nie daj Boże - telewizji, ci czują się tam jak ryba w wodzie. I tak jak dla Dobczyc wielkim przedsięwzięciem propagandowym była zmiana wyglądu, tak dla Raciechowic - segregacja śmieci. Jest to pierwsza wiejska gmina w Polsce, gdzie ludzie segregują śmieci: do oddzielnych worków wkładają odpadki organiczne, złom, szkło białe, kolorowe itd. Potem oznaczonego dnia wystawiają je na drogę i gmina to wszystko zabiera. Ludziom się opłaca, bo dostali za darmo worki i stojaki do nich, gminie - bo wysypiska starczy na dłużej, a część odpadów można sprzedać firmom do utylizacji. Ale najważniejsze, że zjechali z tej okazji dziennikarze i wielu ludzi dowiedziało się o Raciechowicach. Kiedy w 1994 r. wójt zaczynał swoją kadencję, działały w gminie 123 firmy, w tym 60 proc. stanowiły handlowe. Dziś jest ich 203, przy czym 70 proc. zajmuje się produkcją. Ile z nich wybrało Dobczyce, bo uznało, że warto coś robić w gminie, która ma śmietniki w Europie? Ale już nie tylko to, bo tutejsi sadownicy jedyni w Polsce dostali certyfikat jakości jabłek od francuskiej sieci marketów "Carefour" i mogą je tam dostarczać. Tak więc może i dlatego okolica się nie wyludnia, ale osiedlają się nowi ludzie, nawet z daleka. Kapitalizm różni się od socjalizmu tym, że kiedyś każdy przybysz był utrapieniem, a dziś trzeba o niego zabiegać, by się osiedlił, coś robił i płacił podatki. Gmina jest jedną z nielicznych mających swój strategiczny plan rozwoju do roku 2005, wspierany przez stowarzyszenie Raciechowice 2005.
Krótki komentarz na zakończenie. Marcin Pawlak i Marek Gabzdyl kandydują w zbliżających się wyborach do sejmiku wojewódzkiego: pierwszy z listy AWS, drugi - Unii Wolności. Ale nie o nich tu chodzi, bo są tylko kroplą w morzu ludzi rzutkich, dla których rok 1980, a potem 1989 oznaczały otwarcie drzwi do życia publicznego, zablokowanych dotychczas przed nimi przez komunistyczną nomenklaturę. Warto na takich głosować, bo dzięki nim o samorządzie można dziś powiedzieć więcej dobrego niż o rządzie.
Cud w królewskim mieście. Marcin Pawlak, liczący niewiele ponad 40 lat, był właścicielem dużego warsztatu elektrycznego, prowadził roboty w kilku województwach. - Tu nauczyłem się zarządzania i organizacji pracy - przyznaje dziś. Kiedy młody elektryk przeskoczył stoczniowy płot, a w Polsce powiało wolnością, Marcin wiedział, że ten dzwon bije i jemu. Wolność jednak trwała króciutko. Ale gdy w historycznym 1989 r. ostatecznie zachwiał się komunizm, już nie przegapił chwili: z grupą przyjaciół założył w Dobczycach Komitet Obywatelski i został jego przewodniczącym. - Wiedzieliśmy, czego chcemy - mówi dzisiaj. - Systematycznie chodziliśmy na posiedzenia ówczesnej rady narodowej, po nocach przeglądaliśmy jej materiały, by potem zadawać kłopotliwe pytania.
Dlatego po wygranych wyborach, najpierw tych "półwolnych" w 1989 r., a potem samorządowych wiosną 1990 r., nie było wątpliwości, kto ma być burmistrzem. Ale jak gospodarzyć na tak zapyziałej prowincji? Pierwszy - jeszcze za czasów Komitetu Obywatelskiego - pojechał do Francji Paweł Machnicki. - Opowiadaj, jak wyglądają francuskie miasteczka - prosili go po powrocie. Paweł był plastykiem, łatwiej więc posługiwał się ołówkiem niż słowem. Zaczął rysować schludne, zadbane miejscowości. - To narysuj Dobczyce takie, jakie mogłyby być...
Tak powstała pierwsza wersja projektu wielkich przemian miasteczka. W pierwszej kadencji Machnicki został wiceburmistrzem, obecnie jest sekretarzem rady miasta. - Aby przełamać tę biedę, zwalczyć bezrobocie, musieliśmy zrobić to samo, co kiedyś zrobiono w takich mieścinach we Francji czy Niemczech: ściągnąć do gminy biznes i nowych mieszkańców. Dobrze zarabiających, płacących podatki, których część wpłynie do naszej ka- sy - przyznaje.
Ale kto przyjdzie tu mieszkać albo robić interesy? I wtedy zarząd i rada królewskiego miasta Dobczyce (zaczęto w owym czasie przypominać tytuł, jaki gród otrzymał od Kazimierza Wielkiego w 1340 r.) poważyli się na rzecz szaloną. Kiedy przed pięciu laty uboga mieścina wzięła 3 mld ówczesnych złotych kredytu bankowego tylko na przebudowę rynku, jeden z radnych złożył mandat na znak protestu. A cóż dopiero wspominać, co wygadywano w mieście. Rozrzutność, lekkomyślność, psucie interesów, bo wszystko rozkopane i ludzie po desce muszą wchodzić do sklepu! Niegdysiejsze siedlisko marazmu i galicyjskiej biedy wygląda dziś jak jedno z niemieckich miasteczek. Ma zresztą niemieckiego partnera - jest nim trzykrotnie większy (Dobczyce liczą prawie 6 tys. mieszkańców) Versmold w Nadrenii Północnej-Westfalii, od którego czerpie nade wszystko wiedzę i doświadczenie w prowadzeniu miejskich spraw. Rynek wyłożono nie - jak to zwykle bywa - asfaltem, lecz kolorową kostką. Na obszernych chodnikach stoją stylowe latarnie, na miejscu chałup wyrosły budowane przez mieszkańców i osiedlających się tu przedsiębiorców domy tonące w kwiatach; ich partery zajmują sklepy. Od 1992 r. liczba czynnych tu biznesów wzrosła trzykrotnie, co oczywiście wpływa na niski poziom bezrobocia. A co najciekawsze, ludzie sami zaczęli krytycznie patrzeć na swoje otoczenie, brud i bałagan, który dotychczas nikomu nie przeszkadzał. Sąsiad posadził kwiaty, to i ja muszę je mieć. Sąsiad odmalował płot, to mój powinien być jeszcze piękniejszy! To wszystko widzą kierowcy samochodów i pasażerowie autobusów przejeżdżający przelotową drogą przez dobczycki rynek. I o to właśnie chodziło!
Kiedyś każdy przybysz był utrapieniem, a dziś trzeba
o niego zabiegać, by się osiedlił, coś robił i płacił podatki
Jak cię widzą, tak cię oceniają. - To było nie tyle przedsięwzięcie finansowo-budowlane, ile z dziedziny public relations - mówi jeden z członków zarządu miasta. - Chodziło o to, by gwałtownie zmienić obraz miasteczka, zadziwić nim ludzi, którzy mogliby się tu osiedlić lub założyć biznes. Pokazano im, że Polska zmienia się na lepsze szybciej niż gdzie indziej, że tu warto żyć.
- Z zarządzaniem miastem i gminą jest jak z biznesem - mówi burmistrz. - Trzeba szybko łapać szansę. Jak były preferencyjne fundusze na zatrudnianie bezrobotnych, to w 1993 r. zatrudniliśmy ich więcej niż wszystkie gminy w województwie krakowskim. Jak jest jakiś fundusz ekologiczny, to trzeba brać. Jak są tanie kredyty - przydadzą się. I tak dalej, i tak dalej... Nigdy nie czekać.
Kiedy zaczynali, telefony były na korbkę, a kanalizacja tylko w blokach postawionych kiedyś dla budowniczych zapory na Rabie. Dziś jest prawie we wszystkich wsiach, podobnie jak gaz ziemny i wodociąg. Telefon podłączony do sieci krakowskiej może mieć każdy, kto chce. Mimo że nie ma tu szczególnych atrakcji, w Dobczycach osiedla się najwięcej w województwie krakowskim ludzi z zewnątrz. I płacą podatki: już 20 proc. dochodów gminy pochodzi z podatku od osób fizycznych (rolnicy go nie płacą), prawie 15 proc. - z podatku od nieruchomości regulowanego przez firmy. Z czasem atrakcje też się pojawią. Gdy we wszystkich wsiach paru gmin otaczających zbiornik na Rabie założy się kanalizację i zlikwiduje szamba, będzie można zdjąć siatkę i puścić ludzi nad wodę. Na brzegu zaroi się od kąpielisk, na wodzie od żaglówek.
Niegdysiejsze siedlisko marazmu i galicyjskiej biedy wygląda dziś jak jedno
z niemieckich miasteczek
Przez śmietnik do Europy. Jednym ze współpracowników burmistrza Pawlaka w dziele przebudowy galicyjskiej zapyziałości na Europę jest Marek Gabzdyl, wójt sąsiedniej gminy Raciechowice. To mała wiejska gmina, mieszkańcy stanowią niespełna połowę ludności gminy dobczyckiej. Z czego tu żyć prócz lichego rolnictwa i po trosze z sadów rozłożonych na południowych zboczach Beskidu Wyspowego? Jak sprawić, by rozwinął się tu jakiś biznes? - Trzy rze- czy - mówi wójt. - Po pierwsze, intensywny marketing: jak najczęściej w telewizji, dobre, eleganckie broszury w paru językach. Po drugie, zwolnienia podatkowe. Z państwowego podatku nie możemy zwolnić, ale z gminnego na początek zwalniamy. Gdy się inwestorzy rozwiną, zagnieżdżą, będą płacić. Po trzecie, uporządkowanie własności gruntów, bo nie może być tak, że firma chce kupić kawał pola pod swoje zabudowania, a okazuje się, że w księdze wieczystej zapisany jest pradziadek, który służył jeszcze u najjaśniejszego pana. Ludzi do tego porządkowania nie zmusi się zarządzeniem, musi im się opłacać. Zwolniliśmy ich więc od podatku od darowizn i nieruchomości. I powoli sami porządkują.
To pokolenie (wójt Gabzdyl jest trochę młodszy od burmistrza Pawlaka) ma public relations we krwi. Starsi bali się prasy, a już - nie daj Boże - telewizji, ci czują się tam jak ryba w wodzie. I tak jak dla Dobczyc wielkim przedsięwzięciem propagandowym była zmiana wyglądu, tak dla Raciechowic - segregacja śmieci. Jest to pierwsza wiejska gmina w Polsce, gdzie ludzie segregują śmieci: do oddzielnych worków wkładają odpadki organiczne, złom, szkło białe, kolorowe itd. Potem oznaczonego dnia wystawiają je na drogę i gmina to wszystko zabiera. Ludziom się opłaca, bo dostali za darmo worki i stojaki do nich, gminie - bo wysypiska starczy na dłużej, a część odpadów można sprzedać firmom do utylizacji. Ale najważniejsze, że zjechali z tej okazji dziennikarze i wielu ludzi dowiedziało się o Raciechowicach. Kiedy w 1994 r. wójt zaczynał swoją kadencję, działały w gminie 123 firmy, w tym 60 proc. stanowiły handlowe. Dziś jest ich 203, przy czym 70 proc. zajmuje się produkcją. Ile z nich wybrało Dobczyce, bo uznało, że warto coś robić w gminie, która ma śmietniki w Europie? Ale już nie tylko to, bo tutejsi sadownicy jedyni w Polsce dostali certyfikat jakości jabłek od francuskiej sieci marketów "Carefour" i mogą je tam dostarczać. Tak więc może i dlatego okolica się nie wyludnia, ale osiedlają się nowi ludzie, nawet z daleka. Kapitalizm różni się od socjalizmu tym, że kiedyś każdy przybysz był utrapieniem, a dziś trzeba o niego zabiegać, by się osiedlił, coś robił i płacił podatki. Gmina jest jedną z nielicznych mających swój strategiczny plan rozwoju do roku 2005, wspierany przez stowarzyszenie Raciechowice 2005.
Krótki komentarz na zakończenie. Marcin Pawlak i Marek Gabzdyl kandydują w zbliżających się wyborach do sejmiku wojewódzkiego: pierwszy z listy AWS, drugi - Unii Wolności. Ale nie o nich tu chodzi, bo są tylko kroplą w morzu ludzi rzutkich, dla których rok 1980, a potem 1989 oznaczały otwarcie drzwi do życia publicznego, zablokowanych dotychczas przed nimi przez komunistyczną nomenklaturę. Warto na takich głosować, bo dzięki nim o samorządzie można dziś powiedzieć więcej dobrego niż o rządzie.
Więcej możesz przeczytać w 41/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.