Mąż stanu 2000
Wrażliwość językowa każe nam wyczuwać, że z pojęciem "mąż stanu" wiążą się nie tylko wybitne dokonania w polityce, ale również inne przymioty, które nie tak łatwo zdefiniować. Prościej przychodzi określić, jakie cechy i właściwości kłócą się z tym pojęciem, a w każdym razie utrudniają nazwanie kogoś owym arcyszczytnym mianem, niezależnie od jego zasług w pracy dla swego państwa i narodu. Trudniej będzie nazwać mężem stanu wygadanego kunktatora mijającego się z prawdą niż człowieka ostrożnie ważącego słowa i brzydzącego się kłamstwem, choćby ten pierwszy był nieporównanie skuteczniejszym politykiem. Na pewno zawahamy się powiedzieć tak o kimś niedojrzałym wiekowo i emocjonalnie, kto pędzi żywot moralnie wątpliwy, choćby ze względu na polityczne dokonania przeszedł do historii. Niełatwo przejdzie nam przez gardło obwołanie mężem stanu kogoś o prostackich manierach, kto ma kłopoty z savoir vivre?em, nie potrafi się ubrać stosownie do okoliczności, nie umie się wysłowić, używa wulgaryzmów lub we wszystkim doszukuje się męsko-damskich skojarzeń, nawet jeśli to mu daje masową popularność, która wpisuje go w poczet znaczących polityków. Schlebianie masowym gustom i upodabnianie się do dolnych stref elektoratu jest wręcz antytezą homme d?état. W jednym z warszawskich liceów przeprowadzono niedawno eksperyment. Uczniowie klas maturalnych dostali kilka par wizerunków znanych postaci z różnych okresów historii Polski. Z każdej z przedstawionych par mieli wybrać tę osobę, która lepiej odpowiada terminowi "mąż stanu". Wyniki były bardzo interesujące. Oto Adam Jerzy Czartoryski wygrał z Tadeuszem Kościuszką, Ignacy Mościcki z Józefem Piłsudskim, Edward Gierek z Wojciechem Jaruzelskim, zaś Andrzej Olechowski z Lechem Wałęsą. Istotą eksperymentu był dobór konterfektów, na których przegrani wyglądali niezbyt korzystnie, ale i niesprzecznie z ich zwykłym wizerunkiem. Kościuszko w sukmanie i krakusce z zadartym pod niebo nosem (naprzeciw wytwornego Czartoryskiego o pięknym profilu i ze starannie wymodelowaną głową), Piłsudski w maciejówce i wymiętym szynelu, z niechlujnym, zatabaczonym wąsem (wobec Mościckiego we fraku i z wąsem doskonale przystrzyżonym), Jaruzelski z ponurą miną za ciemnymi okularami i w sztywnym mundurze (gdy dumny i pogodny Gierek miał na sobie dobrze skrojony garnitur), Wałęsa w fatalnie zasupłanym krawacie i z plakietkami w klapie (przy nienagannie ubranym Olechowskim). Faktyczną podstawą dokonanych wskazań była różnie ponazywana przez uczniów prezencja.
Dzięki o wiele lepszej prezencji - i tylko dzięki niej - w 1960 r. mający niewiele do powiedzenia John F. Kennedy wygrał wybory prezydenckie z Richardem Nixonem, który, choć bardziej błyskotliwy, wyglądał przy swym konkurencie jak komiwojażer, zwłaszcza że zapomniał o konieczności staranniejszego niwelowania swego silnego zarostu. W erze telewizji wygląd polityka i wrażenie, jakie sprawia swą powierzchownością, ma kapitalne znaczenie nie tylko dla jego szans wyborczych, ale i dla oceny tego, co sobą reprezentuje. Jeżeli Clintonowi w oczach amerykańskiej opinii publicznej nie zaszkodziła "afera rozporkowa", to w dużej mierze dlatego, że nigdy, nawet w momentach dla niego bardzo trudnych, nie pokazał się jako człowiek zgnębiony i wymięty. Teoretycznie wiedzą o tym wszyscy, bo już w przedszkolu wpajana jest zasada "jak cię widzą, tak cię piszą", ale w praktyce ta wiedza jest rzadko wykorzystywana, zwłaszcza przez polskie elity polityczne.
To prawda, że prezencja jest w dużym stopniu właściwością przyrodzoną, którą się ma lub nie, tak jak słuch muzyczny. Jeżeli komuś w kołysce słoń nadepnął na ucho, na ogół nie da się tego odwrócić. Można jednak przejść przez życie, nie zdradzając się z tą przykrą usterką: wystarczy nie brać udziału w śpiewach chóralnych. Również daltonista może z powodzeniem ukrywać przed bliźnimi swoją wadę wzroku, pod warunkiem, że nie będzie się upierał, by samodzielnie kupować krawaty. Tuszować można również braki prezencji. Gdy Bóg poskąpił komuś, kto "poszedł w politykę", daru słusznego wzrostu, pozostawiając go na poziomie metra sześćdziesięciu, nie pomogą najgrubsze podeszwy butów. Jeśli jednak ów niewysoki polityk jest w dodatku gruby, nie używa grzebienia, poci się jak mysz i ubiera w sposób karykaturalny, nigdy nie zasłuży na miano męża stanu, choćby z jego ust płynęło samo złoto. Według "Słownika języka polskiego", prezencja to "piękna, wytworna, okazała, ujmująca powierzchowność". Z wymienionych w definicji czterech cech tylko dwie są wrodzone. Natomiast wytworność i ujmujący sposób bycia to coś, co można sobie przyswoić.
Tymczasem większość polityków ma kłopoty już na etapie przedszkola wytworności, jakim jest zwykła elegancja. Wiele do życzenia pozostawia zarówno elegancja ich manier, jak i sposób ubierania się. Mimo herkulesowych wysiłków ambasadora Edwarda Pietkiewicza, wieloletniego szefa protokołu dyplomatycznego, który na ten temat napisał tony książek i artykułów, kolorowe czasopisma co roku mają problem z ułożeniem listy najlepiej ubranych polskich polityków, za to cierpią na nadmiar kandydatów do tytułu najgorzej ubranych. W polskich realiach za "dobrze ubranego" uchodzi już ten, kto nie nosi sandałów czy białych adidasów do garnituru, prasuje czasami spodnie i umie tak wiązać krawat, że jego koniec sięga paska. Natomiast faktura krawatu, kształt jego węzła w zależności od kroju kołnierzyka koszuli, kolor i długość skarpetek, dobór zegarka do charakteru ubioru i teczki do obuwia, są już nazbyt wysokim stopniem wtajemniczenia dla większości klasy politycznej. Odpustowy czasomierz z piszczałkami do wizytowego ubrania i brązowa teczka do czarnych butów nikogo nie rażą. A ilu polityków zwraca uwagę, by kolor koperty zegarka był identyczny jak kolor klamry paska od spodni i spinki do krawata, co jest jednym z podstawowych kanonów harmonii w ubiorze?
Polskie VIP-y nazbyt ochoczo godzą się z tym, że polityka, jako zajęcie siedzące, wybitnie sprzyja nadwadze. O ile tacy politycy, jak Charles de Gaulle czy Helmut Kohl, z racji wzrostu i innych cech prezencji mogli i mogą sobie pozwolić na nadmierną okazałość, o tyle niewysoki polityk, karykaturalnie rozdęty w okolicach pasa i z oczami tonącymi w tłuszczu, budzi odrazę. Zwłaszcza jeśli jest jeszcze w wieku uznawanym w polityce za młodzieńczy. Niektórzy potrafili zrzucić nawet kilkanaście kilogramów dla potrzeb kampanii wyborczej, by po kilku miesiącach sprawowania mandatu wrócić do swej otyłej "normy". Dowodzi to, że brzuch, zad i potrójny podbródek są wyłącznie wynikiem zaniedbania i braku dyscypliny wewnętrznej, nie zaś żadną "siłą wyższą", jak ubytek owłosienia głowy (zresztą wielu dotkniętych łysiną potrafi ją obnosić z godnością, czyniąc z niej swoiste emploi, uważane nawet przez niektóre kobiety za atrybut męskości).
Kandydaci na polskich mężów stanu przywiązują też niewielką wagę do stanu uzębienia i paznokci. Nieuzupełnianie szczerb - przy dzisiejszej technice stomatologicznej - i nierobienie manikiuru są dowodem najwyższego niechlujstwa. Wszak jeden dobry implant dentystyczny to równowartość poselskiej dniówki, a wizyta u manikiurzystki kosztuje raptem tyle, ile dwie paczki papierosów. Wieczorne spotkania z VIP-ami (oraz nocne obrady parlamentu) skłaniają też do wniosku, że większość wybrańców narodu płci męskiej przywykła golić się tylko raz dziennie - rano, jakby powtórzenie tej czynności po południu było zakazane. Wyraźną mniejszość stanowią też ci, którzy przed "drugą zmianą" zwykli brać prysznic oraz zmieniać koszule (na świeże), krawaty (na ciemniejsze), skarpetki (na czyste) i buty (na wyczyszczone).
Można odnieść wrażenie, że polscy politycy albo nie mają luster w swoich domach i pokojach hotelowych, albo nie lubią się w nich przeglądać, albo kochają siebie tak bardzo, iż nie są w stanie dostrzec żadnych skaz na swym wizerunku. Z całą zaś pewnością nie czytali - bądź po przeczytaniu zaraz zapomnieli - książki Edwarda Pietkiewicza "Elementy protokołu dyplomatycznego", dostępnej w bibliotece sejmowej, z takim oczywistym stwierdzeniem: "Umiejętność ubrania się ze smakiem zależy przede wszystkim od właściwego doboru garderoby i odpowiedniego jej wykorzystania, natomiast cechy fizyczne, wiek i zawartość portfela odgrywają znacznie mniejszą rolę. Dobre ubranie się to sztuka, którą się zdobywa. Są eleganckie stroje, ale przede wszystkim są eleganccy ludzie". Aby się stać wytwornym, najpierw trzeba być eleganckim, tak jak - żeby się stać sternikiem jachtowym, trzeba wpierw zostać żeglarzem. Człowiek, który nie przykuwa uwagi swoim dobrym wyglądem, który nie jest w stanie się uśmiechnąć kompletem białych zębów, może sięgnąć po władzę, ale nigdy nie zapracuje na miano męża stanu. Zostanie najwyżej "kawalerem stanu", z nieuchronną perspektywą starokawalerstwa.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.