Clinton prawdopodobnie nie zostanie usunięty z urzędu prezydenta USA
Gdy 17 sierpnia przyznał się publicznie do romansu z Moniką Lewinsky, wydawało się, że najgorszy dzień w politycznej karierze ma za sobą. Na kolejny kryzys jego prezydentury nie trzeba było jednak długo czekać. Prawdziwym ciosem okazał się raport z czteroletniego dochodzenia, przeprowadzonego przez niezależnego prokuratora Kennetha Starra. Kropkę nad "i" postawiła Izba Reprezentantów, która miażdżącą przewagą głosów poleciła opublikowanie raportu w Internecie. W ten sposób o szczegółach prezydenckiego romansu można przeczytać w każdym zakątku świata. Za przyjęciem rezolucji o ujawnieniu raportu, co niezbyt dobrze wróży Clintonowi, głosowało 363 kongresmenów, w tym aż 138 z Partii Demokratycznej.
Kenneth Starr przedstawił prezydentowi jedenaście zarzutów, z których najpoważniejsze to: krzywoprzysięstwo, utrudnianie śledztwa, manipulowanie świadkami, nadużywanie władzy. Wszystkie mogą - zdaniem prokuratora - być podstawą do rozpoczęcia przez Izbę Reprezentantów procedury pozbawienia Clintona urzędu.
Działania prezydenta były "niezgodne z jego konstytucyjnym obowiązkiem wiernego respektowania prawa" - stwierdził Starr. 445-stronicowy raport zawiera obfitujące w drastyczne, graniczące z pornografią, szczegółowe opisy kontaktów seksualnych prezydenta z Moniką Lewinsky, w tym opisy seksu oralnego, seksu telefonicznego oraz stymulacji narządów seksualnych za pomocą przedmiotów. A wszystko to działo się nie w jakimś przydrożnym motelu, ale w Białym Domu, w korytarzyku i łazience przylegających do Gabinetu Owalnego, w którym zapadają decyzje brzemienne dla przyszłości Ameryki i świata. Charakter tych opisów skłonił nawet wiele firm, które zapewniają dostęp do Internetu, do ostrzeżenia użytkowników, że raport nie jest odpowiednią lekturą dla nieletnich.
Starr zdecydował się na opublikowanie tych prawie pornograficznych opisów, choć prezydenccy adwokaci zagrozili mu, że publicznie określą go jako oszalałego na punkcie seksu fanatyka religijnego. Prokurator się nie ugiął. Opublikowanie tych opisów - jak tłumaczył - było jedynym sposobem dowiedzenia, że Clinton, zaprzeczając pod przysięgą, iż miał kontakty seksualne z Lewinsky, dopuścił się krzywoprzysięstwa, a więc przestępstwa kryminalnego.
Starrowi oprócz oczywistej zemsty chodziło - jak każdemu dobremu prokuratorowi - o przedstawienie najbardziej miażdżących i jednocześnie najlepiej udokumentowanych oskarżeń. "Obrona prezydenta w przeszłości sprowadzała się do ścisłej interpretacji terminów, które były używane do opisu jego postępowania. Po skrupulatnym przeglądzie doszliśmy do wniosku, że nie ma innego sposobu przedstawienia informacji dowodzących fałszu oświadczeń prezydenta niż precyzyjne opisanie jego postępowania" - napisał Kenneth Starr, przepraszając za drastyczne fragmenty swojego raportu. Taka strategia okazała się skuteczna. Nawet przychylny w przeszłości Clintonowi wpływowy dziennik "The New York Times" określił tłumaczenia jego adwokatów - że prezydent nie miał kontaktów seksualnych z Lewinsky, bo nie odbył normalnego stosunku seksualnego - mianem "obelgi dla inteligencji narodu". Jeśli sceny opisane przez Starra nie były kontaktami seksualnymi, to co nimi jest? - drapali się po głowie amerykańscy komentatorzy, słysząc tłumaczenia prezydenckich adwokatów, że nawet jeśli Lewinsky miała kontakty seksualne z prezydentem, to ten nie miał stosunku seksualnego z Lewinsky. Amerykanom to prawnicze dzielenie włosa na czworo przypominało słynne wyznanie jeszcze mało znanego Billa Clintona, który w czasie kampanii w 1992 r. powiedział, że palił marihuanę, ale się przy tym nie zaciągał.
Adwokaci Clintona próbują dowieść, że nawet jeśli prezydent kłamał, było to kłamstwo męża starającego się ukryć przed żoną pozamałżeński romans. Taka taktyka wzbudziła nawet protesty demokratów, którzy przygotowują się do listopadowych wyborów do Kongresu. "Pora skończyć z tymi prawniczymi przetargami, czy Clinton kłamał, czy też nie o swoich związkach seksualnych. Jest oczywiste, że oszukał naród. Prezydent musi teraz współpracować z Kongresem i nie stosować tej samej taktyki, co w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy" - powiedział Leon Panetta, w przeszłości szef kancelarii Clintona.
Podobnego zdania jest prasa amerykańska, w której komentarzach oburzenie miesza się z nawoływaniami do rezygnacji Clintona z urzędu. "Zrezygnuj, prezydencie. Weź sobie wolne - to jest w konstytucji" - stwierdził zespół redakcyjny popularnego nowojorskiego dziennika "The New York Post". Swoje jednoznaczne zalecenie konserwatywny dziennik opublikował na pierwszej, a nie - jak to na ogół praktykuje amerykańska prasa - na przedostatniej stronie swojego sobotniego wydania.
"Raport Kennetha Starra (...) przedstawia dewastujący portret zachowania, honoru, szczerości i szacunku do obowiązków urzędu pana Clintona. Zestaw ten powoduje, że Kongres nie ma innego wyjścia, niż rozpocząć proces pozbawienia go urzędu" - napisał dziennik "The Washington Post", zapowiadając tym samym przedłużenie poważnego kryzysu politycznego w Waszyngtonie. Konstytucja USA dopuszcza możliwość pozbawienia władzy wysokich urzędników rządu federalnego - z prezydentem, wiceprezydentem i sędziami Sądu Najwyższego włącznie - w wypadku udowodnienia "im zdrady stanu, przekupstwa bądź innych poważnych przestępstw lub wykroczeń".
To ostatnie sformułowanie, "inne poważne przestępstwa lub wykroczenia", pojawiające się w prawie brytyjskim już w 1386 r., nie zostało szczegółowo wyjaśnione w Konstytucji USA, stąd było często naginane do doraźnych interesów politycznych. Interpretacja tego terminu może przesądzić o tym, czy Izba Reprezentantów rozpocznie proces pozbawienia urzędu popularnego prezydenta. Kto ma rację, zadecyduje żmudna procedura Kongresu. Ponieważ 9 października Izba Reprezentantów ma rozpocząć przedwyborczą przerwę, problem, czy zarzuty Starra mogą stanowić podstawy pozbawienia urzędu Clintona, zostanie rozstrzygnięty przez Kongres następnej kadencji, który zbierze się dopiero w styczniu przyszłego roku .
Najpierw jednak Komisja Sądownictwa będzie musiała ustalić, czy zarzuty przedstawione przez Starra mogą być podstawą do rozpoczęcia procesu pozbawienia prezydenta urzędu przez całość Izby Reprezentantów. W wypadku wydania takiego zalecenia Izba Reprezentantów zmienia się w prokuratora i zwykłą większością głosów może zdecydować o przekazaniu sprawy wyższej izbie Kongresu - Senatowi. Sala Senatu zmienia się wtedy w salę rozpraw. Senatorowie są zarazem sędziami i ławą przysięgłych. Do odsunięcia od władzy "oskarżonego" dostojnika państwowego potrzeba jest kwalifikowana większość dwóch trzecich (67) głosów Senatu.
Zdaniem większości ekspertów, Bill Clinton nie zostanie odsunięty od władzy. Przed taką ostateczną hańbą uchroni go duża popularność oraz dobry stan gospodarki amerykańskiej. Mimo jedenastu zarzutów, które wysunął przeciw prezydentowi w Kenneth Starr, większość Amerykanów nie chce, aby Kongres pozbawił prezydenta urzędu. Zdecydowana większość Amerykanów (62 proc. badanych w sondażu sieci CNN i Instytutu Gallupa, 59 proc. - w sondażu ABC News) jest zdania, że Clinton dobrze wypełnia swoje obowiązki. 58 proc. ankietowanych uważa, że za swoje postępowanie, które poważnie nadwerężyło autorytet prezydenckiego urzędu, powinien zostać w jakiejś formie ukarany przez Kongres. Większość badanych (59 proc. w sondażu CNN i 56 proc. w sondażu CBS) opowiada się za udzieleniem Clintonowi nagany.
Clinton dwukrotnie wygrał wybory, z czego doskonale zdaje sobie sprawę Kongres. Pozbawienie prezydenta urzędu oznaczałoby pogwałcenie woli elektoratu. Takie nastawienie Amerykanów gwarantuje, że przez najbliższe miesiące USA - w obliczu światowego kryzysu finansowego, wrzenia w Rosji i międzynarodowego terroryzmu - nie będą miały silnego przywódcy. A dochodzenie Starra gwarantuje, że prezydent, który chciał przejść do historii jako reformator służby zdrowia i zasiłków socjalnych, budowniczy "zjednoczonej, demokratycznej i wolnej Europy bez podziałów", będzie pamiętany za bezmyślny romans ze stażystką o zmysłowych ustach.
Prof. Longin Pastusiak, historyk:
- Bill Clinton nie zostanie usunięty z prezydenckiego fotela. Teoretycznie zawsze jest możliwe, że sam ustąpi ze stanowiska. Wątpię jednak, by to zrobił, jeśli nie zdecyduje się na to małżonka, Hillary. Kongres zaś najprawdopodobniej przyjmie rezolucję wyrażającą dezaprobatę dla moralno-prawnej postawy głowy państwa. Republikanie bowiem nie mają dziś większości dwóch trzecich, nie będą jej mieli także w przyszłym Senacie, który zostanie wyłoniony w listopadzie tego roku. Republikanie nie chcą być również oskarżeni o spowodowanie kryzysu konstytucyjnego. Clinton nie jest pierwszym amerykańskim przywódcą uwikłanym w romanse. W historii USA byli już prezydenci, którzy mieli kochanki, nieślubne dzieci, a nawet uprawiali seks w Gabinecie Owalnym. Bill Clinton jest jednak pierwszym liderem, któremu zarzuca się naruszenie prawa w związku z romansowaniem. Ale stosunki pozamałżeńskie nie są żadną podstawą do uruchomienia procedury impeachmentu.
Prof. Ryszard Legutko, filozof:
- Afera prezydenta Clintona daje dobry wgląd w obyczajowość współczesnego społeczeństwa amerykańskiego. Pokazuje, jak bardzo legalizm zawładnął amerykańskim myśleniem. Toczą się poważne spory prawniczo-scholastyczne nad różnicą pomiędzy związkiem a stosunkiem seksualnym. Równie subtelne dyskusje prowadzi się nad konstytucyjnym określeniem tego, co jest przestępstwem i wykroczeniem. Nie da się wykluczyć, że o politycznym losie przywódcy najpotężniejszego państwa świata zdecydują kwestie definicyjne. Sprawa ma silny podtekst moralistyczny. Chodzi nie tylko o to, że Amerykanie zawsze wierzyli w republikańską zasadę, iż cnoty polityczne wyrastają z cnót osobowych. Prezydent Clinton wyznał publicznie swoją winę i poprosił o przebaczenie. Amerykanie chętnie przyjmują skruchę i chętnie wybaczają, wierząc najpewniej nadal w przyrodzone dobro ludzkiej natury. Są bodaj jedynym społeczeństwem świata zachodniego, gdzie wybaczenie moralne prowadzi do wybaczenia politycznego, a nawet prawnego. Amerykanie wcale nie są skorzy do potępiania prezydenta. Poparcie społeczne dla niego nigdy nie spadło dramatycznie, a czasami nawet wyraźnie rosło. Jak można - pytają Amerykanie - usuwać prezydenta z powodu czegoś, co jest nagminną praktyką? Łatwo zauważyć, że powyższe nie układa się w jednolitą całość. Legalizm, moralizm i cynizm nie tworzą harmonijnego obrazu, ale też i społeczeństwo amerykańskie przeżywa głębokie rozterki. Sprawa niefortunnego prezydenta-erotomana nie jest ani imitacją kiepskiego filmu, ani dowodem chwilowego defektu amerykańskiej machiny politycznej. To ilustracja stanu amerykańskiej duszy końca XX w.
Kenneth Starr przedstawił prezydentowi jedenaście zarzutów, z których najpoważniejsze to: krzywoprzysięstwo, utrudnianie śledztwa, manipulowanie świadkami, nadużywanie władzy. Wszystkie mogą - zdaniem prokuratora - być podstawą do rozpoczęcia przez Izbę Reprezentantów procedury pozbawienia Clintona urzędu.
Działania prezydenta były "niezgodne z jego konstytucyjnym obowiązkiem wiernego respektowania prawa" - stwierdził Starr. 445-stronicowy raport zawiera obfitujące w drastyczne, graniczące z pornografią, szczegółowe opisy kontaktów seksualnych prezydenta z Moniką Lewinsky, w tym opisy seksu oralnego, seksu telefonicznego oraz stymulacji narządów seksualnych za pomocą przedmiotów. A wszystko to działo się nie w jakimś przydrożnym motelu, ale w Białym Domu, w korytarzyku i łazience przylegających do Gabinetu Owalnego, w którym zapadają decyzje brzemienne dla przyszłości Ameryki i świata. Charakter tych opisów skłonił nawet wiele firm, które zapewniają dostęp do Internetu, do ostrzeżenia użytkowników, że raport nie jest odpowiednią lekturą dla nieletnich.
Starr zdecydował się na opublikowanie tych prawie pornograficznych opisów, choć prezydenccy adwokaci zagrozili mu, że publicznie określą go jako oszalałego na punkcie seksu fanatyka religijnego. Prokurator się nie ugiął. Opublikowanie tych opisów - jak tłumaczył - było jedynym sposobem dowiedzenia, że Clinton, zaprzeczając pod przysięgą, iż miał kontakty seksualne z Lewinsky, dopuścił się krzywoprzysięstwa, a więc przestępstwa kryminalnego.
Starrowi oprócz oczywistej zemsty chodziło - jak każdemu dobremu prokuratorowi - o przedstawienie najbardziej miażdżących i jednocześnie najlepiej udokumentowanych oskarżeń. "Obrona prezydenta w przeszłości sprowadzała się do ścisłej interpretacji terminów, które były używane do opisu jego postępowania. Po skrupulatnym przeglądzie doszliśmy do wniosku, że nie ma innego sposobu przedstawienia informacji dowodzących fałszu oświadczeń prezydenta niż precyzyjne opisanie jego postępowania" - napisał Kenneth Starr, przepraszając za drastyczne fragmenty swojego raportu. Taka strategia okazała się skuteczna. Nawet przychylny w przeszłości Clintonowi wpływowy dziennik "The New York Times" określił tłumaczenia jego adwokatów - że prezydent nie miał kontaktów seksualnych z Lewinsky, bo nie odbył normalnego stosunku seksualnego - mianem "obelgi dla inteligencji narodu". Jeśli sceny opisane przez Starra nie były kontaktami seksualnymi, to co nimi jest? - drapali się po głowie amerykańscy komentatorzy, słysząc tłumaczenia prezydenckich adwokatów, że nawet jeśli Lewinsky miała kontakty seksualne z prezydentem, to ten nie miał stosunku seksualnego z Lewinsky. Amerykanom to prawnicze dzielenie włosa na czworo przypominało słynne wyznanie jeszcze mało znanego Billa Clintona, który w czasie kampanii w 1992 r. powiedział, że palił marihuanę, ale się przy tym nie zaciągał.
Adwokaci Clintona próbują dowieść, że nawet jeśli prezydent kłamał, było to kłamstwo męża starającego się ukryć przed żoną pozamałżeński romans. Taka taktyka wzbudziła nawet protesty demokratów, którzy przygotowują się do listopadowych wyborów do Kongresu. "Pora skończyć z tymi prawniczymi przetargami, czy Clinton kłamał, czy też nie o swoich związkach seksualnych. Jest oczywiste, że oszukał naród. Prezydent musi teraz współpracować z Kongresem i nie stosować tej samej taktyki, co w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy" - powiedział Leon Panetta, w przeszłości szef kancelarii Clintona.
Podobnego zdania jest prasa amerykańska, w której komentarzach oburzenie miesza się z nawoływaniami do rezygnacji Clintona z urzędu. "Zrezygnuj, prezydencie. Weź sobie wolne - to jest w konstytucji" - stwierdził zespół redakcyjny popularnego nowojorskiego dziennika "The New York Post". Swoje jednoznaczne zalecenie konserwatywny dziennik opublikował na pierwszej, a nie - jak to na ogół praktykuje amerykańska prasa - na przedostatniej stronie swojego sobotniego wydania.
"Raport Kennetha Starra (...) przedstawia dewastujący portret zachowania, honoru, szczerości i szacunku do obowiązków urzędu pana Clintona. Zestaw ten powoduje, że Kongres nie ma innego wyjścia, niż rozpocząć proces pozbawienia go urzędu" - napisał dziennik "The Washington Post", zapowiadając tym samym przedłużenie poważnego kryzysu politycznego w Waszyngtonie. Konstytucja USA dopuszcza możliwość pozbawienia władzy wysokich urzędników rządu federalnego - z prezydentem, wiceprezydentem i sędziami Sądu Najwyższego włącznie - w wypadku udowodnienia "im zdrady stanu, przekupstwa bądź innych poważnych przestępstw lub wykroczeń".
To ostatnie sformułowanie, "inne poważne przestępstwa lub wykroczenia", pojawiające się w prawie brytyjskim już w 1386 r., nie zostało szczegółowo wyjaśnione w Konstytucji USA, stąd było często naginane do doraźnych interesów politycznych. Interpretacja tego terminu może przesądzić o tym, czy Izba Reprezentantów rozpocznie proces pozbawienia urzędu popularnego prezydenta. Kto ma rację, zadecyduje żmudna procedura Kongresu. Ponieważ 9 października Izba Reprezentantów ma rozpocząć przedwyborczą przerwę, problem, czy zarzuty Starra mogą stanowić podstawy pozbawienia urzędu Clintona, zostanie rozstrzygnięty przez Kongres następnej kadencji, który zbierze się dopiero w styczniu przyszłego roku .
Najpierw jednak Komisja Sądownictwa będzie musiała ustalić, czy zarzuty przedstawione przez Starra mogą być podstawą do rozpoczęcia procesu pozbawienia prezydenta urzędu przez całość Izby Reprezentantów. W wypadku wydania takiego zalecenia Izba Reprezentantów zmienia się w prokuratora i zwykłą większością głosów może zdecydować o przekazaniu sprawy wyższej izbie Kongresu - Senatowi. Sala Senatu zmienia się wtedy w salę rozpraw. Senatorowie są zarazem sędziami i ławą przysięgłych. Do odsunięcia od władzy "oskarżonego" dostojnika państwowego potrzeba jest kwalifikowana większość dwóch trzecich (67) głosów Senatu.
Zdaniem większości ekspertów, Bill Clinton nie zostanie odsunięty od władzy. Przed taką ostateczną hańbą uchroni go duża popularność oraz dobry stan gospodarki amerykańskiej. Mimo jedenastu zarzutów, które wysunął przeciw prezydentowi w Kenneth Starr, większość Amerykanów nie chce, aby Kongres pozbawił prezydenta urzędu. Zdecydowana większość Amerykanów (62 proc. badanych w sondażu sieci CNN i Instytutu Gallupa, 59 proc. - w sondażu ABC News) jest zdania, że Clinton dobrze wypełnia swoje obowiązki. 58 proc. ankietowanych uważa, że za swoje postępowanie, które poważnie nadwerężyło autorytet prezydenckiego urzędu, powinien zostać w jakiejś formie ukarany przez Kongres. Większość badanych (59 proc. w sondażu CNN i 56 proc. w sondażu CBS) opowiada się za udzieleniem Clintonowi nagany.
Clinton dwukrotnie wygrał wybory, z czego doskonale zdaje sobie sprawę Kongres. Pozbawienie prezydenta urzędu oznaczałoby pogwałcenie woli elektoratu. Takie nastawienie Amerykanów gwarantuje, że przez najbliższe miesiące USA - w obliczu światowego kryzysu finansowego, wrzenia w Rosji i międzynarodowego terroryzmu - nie będą miały silnego przywódcy. A dochodzenie Starra gwarantuje, że prezydent, który chciał przejść do historii jako reformator służby zdrowia i zasiłków socjalnych, budowniczy "zjednoczonej, demokratycznej i wolnej Europy bez podziałów", będzie pamiętany za bezmyślny romans ze stażystką o zmysłowych ustach.
Prof. Longin Pastusiak, historyk:
- Bill Clinton nie zostanie usunięty z prezydenckiego fotela. Teoretycznie zawsze jest możliwe, że sam ustąpi ze stanowiska. Wątpię jednak, by to zrobił, jeśli nie zdecyduje się na to małżonka, Hillary. Kongres zaś najprawdopodobniej przyjmie rezolucję wyrażającą dezaprobatę dla moralno-prawnej postawy głowy państwa. Republikanie bowiem nie mają dziś większości dwóch trzecich, nie będą jej mieli także w przyszłym Senacie, który zostanie wyłoniony w listopadzie tego roku. Republikanie nie chcą być również oskarżeni o spowodowanie kryzysu konstytucyjnego. Clinton nie jest pierwszym amerykańskim przywódcą uwikłanym w romanse. W historii USA byli już prezydenci, którzy mieli kochanki, nieślubne dzieci, a nawet uprawiali seks w Gabinecie Owalnym. Bill Clinton jest jednak pierwszym liderem, któremu zarzuca się naruszenie prawa w związku z romansowaniem. Ale stosunki pozamałżeńskie nie są żadną podstawą do uruchomienia procedury impeachmentu.
Prof. Ryszard Legutko, filozof:
- Afera prezydenta Clintona daje dobry wgląd w obyczajowość współczesnego społeczeństwa amerykańskiego. Pokazuje, jak bardzo legalizm zawładnął amerykańskim myśleniem. Toczą się poważne spory prawniczo-scholastyczne nad różnicą pomiędzy związkiem a stosunkiem seksualnym. Równie subtelne dyskusje prowadzi się nad konstytucyjnym określeniem tego, co jest przestępstwem i wykroczeniem. Nie da się wykluczyć, że o politycznym losie przywódcy najpotężniejszego państwa świata zdecydują kwestie definicyjne. Sprawa ma silny podtekst moralistyczny. Chodzi nie tylko o to, że Amerykanie zawsze wierzyli w republikańską zasadę, iż cnoty polityczne wyrastają z cnót osobowych. Prezydent Clinton wyznał publicznie swoją winę i poprosił o przebaczenie. Amerykanie chętnie przyjmują skruchę i chętnie wybaczają, wierząc najpewniej nadal w przyrodzone dobro ludzkiej natury. Są bodaj jedynym społeczeństwem świata zachodniego, gdzie wybaczenie moralne prowadzi do wybaczenia politycznego, a nawet prawnego. Amerykanie wcale nie są skorzy do potępiania prezydenta. Poparcie społeczne dla niego nigdy nie spadło dramatycznie, a czasami nawet wyraźnie rosło. Jak można - pytają Amerykanie - usuwać prezydenta z powodu czegoś, co jest nagminną praktyką? Łatwo zauważyć, że powyższe nie układa się w jednolitą całość. Legalizm, moralizm i cynizm nie tworzą harmonijnego obrazu, ale też i społeczeństwo amerykańskie przeżywa głębokie rozterki. Sprawa niefortunnego prezydenta-erotomana nie jest ani imitacją kiepskiego filmu, ani dowodem chwilowego defektu amerykańskiej machiny politycznej. To ilustracja stanu amerykańskiej duszy końca XX w.
Więcej możesz przeczytać w 38/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.