Rozmowa z prof. MIROSŁAWEM HANDKEM, ministrem edukacji
Stanisław Janecki: - Narkotyki prawie w każdym polskim liceum i wielu podstawówkach, przemoc w postaci tzw. fali, kradzieże, wymuszenia, niski poziom nauczania i finansowa bieda - to oblicze polskiej szkoły. Czy instytucję w takim stanie można w ogóle naprawić?
Mirosław Handke: - Zło ma to do siebie, że jest krzykliwe i widoczne. W szkołach występują patologie, lecz dominuje normalność: większość szkół jest bezpieczna, realizuje programy. Średnia wypada oczywiście poniżej naszych ambicji i oczekiwań, toteż głównym zadaniem reformy edukacyjnej jest podniesienie tego średniego poziomu.
- Warto poprawiać przeciętność? Może lepiej byłoby pozwolić, by część szkół była elitarna, a część - słaba. Komu służy zadekretowany w konstytucji egalitaryzm?
- Wierzę, że poziom można poprawić generalnie. Upewnia mnie w tym postawa samorządów, a także presja społeczności lokalnych na to, by szkoła była dobra, bo wykształcenie jest nie tylko kategorią kulturową, ale i ekonomiczną.
- Najlepszym narzędziem wpływania na szkołę są pieniądze. Jeśli rodzice mogliby decydować, za co, komu i ile płacą, szkoły musiałyby się starać o ich pieniądze. Te cele ma realizować bon oświatowy. Czy zacznie on obowiązywać od 1 stycznia 1999 r.?
- Nie ma szans, by bon wprowadzić w tak krótkim czasie. Od stycznia 1999 r. bon będzie mógł być wprowadzany przez gminy, które tego chcą. Poza tym bon wyprzedzałby reformę, która wchodzi w życie 1 września przyszłego roku.
- Ale bon racjonalizowałby wydatki na edukację - wiedzielibyśmy, za co płacimy.
- Edukacja jest w stanie poradzić sobie finansowo, jeżeli nie nastąpi dalszy spadek jej procentowego udziału w PKB. Leszek Balcerowicz zapowiedział w strategii średniookresowej, że nakłady na edukację będą stałym odsetkiem PKB. Jeśli przy tym nadal będzie wzrastał PKB, pieniędzy będzie faktycznie przybywać. Reforma może też wykorzystać rezerwy tkwiące w systemie, na przykład poprzez zracjonalizowanie sieci szkół czy oddziałów. Do szkół podstawowych wchodzi niż demograficzny, wobec tego stały poziom nakładów oznacza stopniową poprawę sytuacji tych szkół.
- Prof. Bogusław Wolniewicz zarzucił wprowadzanej przez pana reformie, że sankcjonuje "dziecięcą chorobę demokracji": autorytet nauczyciela się nie liczy, a rozkapryszone dziecko znajduje się w centrum szkolnego wszechświata.
- Nie zmierzamy do likwidacji w szkole wszelkiej dyscypliny. Chcemy natomiast wprowadzić zobiektywizowany system zewnętrznej oceny ucznia na koniec każdego etapu kształcenia. Szkoła nie może być łatwa i przyjemna kosztem jakości wykształcenia. Szkoła nie będzie ani przesadnie autorytarna, ani zupełnie pozbawiona dyscypliny. Inaczej postępować będziemy z małym dzieckiem, a inaczej z młodzieżą.
- Łatwo sobie wyobrazić, że reforma zbuduje idealną fikcję: programy będą dobrze oceniane w kuratoriach i ministerstwie, natomiast uczniowie - jak dotychczas - umiejętności niezbędnych na dalszych etapach kształcenia będą się uczyć na własną rękę. Kiedy skończymy z drugim obiegiem edukacyjnym, który jest w istocie szarą strefą i patologią?
- Chcemy to zmienić, sprawdzając wiedzę nie na "wejściu" do szkoły, lecz oceniając zakończony właśnie etap kształcenia. Na całym świecie cykl edukacyjny kończy się pomiarem. Drugi obieg edukacyjny wynika w dużym stopniu z tego, że nauczyciele w ten sposób poprawiają swoją sytuację materialną. To naturalna odpowiedź na złe mechanizmy systemowe. Powstawanie na przykład tak wielu nowych uczelni niepublicznych wynika między innymi z tego, że profesorowie muszą dorabiać na drugim i kolejnych etatach. Ale to tylko skutek wadliwego systemu - nie przyczyna.
- Ten system to także fikcja płacowa: nauczyciele udają, że pracują, a państwo udaje, że im płaci. Czy zna pan kraj, w którym pensum wynosi zaledwie 18 godzin? Może za tak niewielki wysiłek nauczyciele otrzymują adekwatne wynagrodzenie.
ZNP zmarnował ogromną szansę - przez cztery lata rządów koalicji SLD-PSL miał wpływ na to, co się działo w edukacji. I nie zrobił niczego
- Nauczycieli - tak jak innych obywateli naszego kraju - obowiązuje czterdziestogodzinny tydzień pracy i w tym mieści się 18 godzin lekcyjnych. Nie można jednak zamienić tych 40 godzin na 18, co się, niestety, zdarza (płaca byłaby wtedy adekwatna do nakładu pracy). Chcemy to radykalnie zmienić, nie możemy jednak tego zrobić wbrew nauczycielom. Reforma nie uda się bez ich poparcia.
- Ledwie rozpoczął pan reformę - prezydent podpisał stosowne ustawy - a już ZNP, mający wpływowe lobby w parlamencie (z Izabellą Sierakowską na czele), ogłosił referendum podważające jej najważniejsze punkty. Czy to znaczy, że nauczyciele są przeciwni reformom?
- To czyste warcholstwo. Jak można "ankietować" obowiązujące prawo? ZNP pokazuje, że reprezentuje nauczycielski populizm. Ale broniąc status quo, związek sugeruje, że nauczyciele mają się świetnie, a zmiany tylko ten stan pogorszą. To absurd. Osoba zaczynająca pracę zarabia niewiele mniej od nauczyciela z trzydziestoletnim stażem. Nie ma mechanizmów awansu nauczycieli: już po roku stażu osiąga się stabilizację zawodową, przez co traci się motywację do doskonalenia, samokształcenia.
- Czy ZNP może zablokować reformy?
- Związek zmarnował ogromną szansę - przez cztery lata rządów koalicji SLD-PSL miał wpływ na to, co się działo w edukacji. I nie zrobił niczego. Na biurku w MEN w spadku po ministrze Wiatrze otrzymałem bardzo niewiele, właściwie tylko przygotowane pod koniec kadencji nowe podstawy programowe, które i tak trzeba przerobić i uzupełnić o programy wychowawcze.
- ZNP skupił się na obronie Karty Nauczyciela, która od lat hamuje wszelkie reformy. Zamierza pan walczyć z Kartą Nauczyciela i jej obrońcami?
- Karta Nauczyciela w obecnej postaci uniemożliwia jakiekolwiek reformy. Nie chcemy też jednak, by zawód nauczyciela został całkowicie urynkowiony. Zatrudnianie nauczycieli powinno być oparte na gwarancjach państwowych.
- Wolny rynek nie przewiduje specjalnych gwarancji dla jakiejkolwiek grupy zawodowej. Łatwo sobie wyobrazić kartę piekarza, suwnicowego czy leworęcznych - to nie ma sensu.
- W świadomości społecznej nauczyciel nie jest zwykłym urzędnikiem, lecz przedstawicielem państwa, pełniącym pewną misję. Choć tradycja Karty Nauczyciela sięga czasów przedwojennych, powinna ona pozostać rodzajem aktu strzelistego, inne sprawy można uregulować w układach zbiorowych. Zresztą jedna ważna rzecz już się stała - przyjmując ustawy kompetencyjne dotyczące reformy samorządowej, sprawiliśmy, że nauczyciele stają się od 1 stycznia pracownikami samorządowymi.
- Nie można robić reformy wbrew nauczycielom, ale to środowisko samo zapracowało na kiepski wizerunek. Prof. Łukasz Turski mówi wręcz, że połowa nauczycieli nie tylko nie nadaje się do przeprowadzania żadnej reformy, lecz w ogóle do pracy w szkole.
- Są świetni, umotywowani nauczyciele, którzy pracują dlatego, że lubią ten zawód. I są oni nawet gotowi zapłacić za tę "przyjemność" niższą płacą, lecz nie ma ich wielu. Inni mają odpowiednie kompetencje, ale nie przepadają za swoją pracą. Ich chcemy pozyskać, gdyż po spełnieniu kilku warunków, między innymi płacowych, będą dobrymi nauczycielami. Trzecia grupa natomiast nie ma ani motywacji, ani kompetencji. Powinni oni odejść z zawodu, ale nie na zasadzie administracyjnej weryfikacji. Odejdą, jeśli zobaczą, że tylko kompetentni i odpowiednio umotywowani nauczyciele awansują i więcej zarabiają.
- A nie chciałby pan powtórzyć rozwiązania, które zaoferowano górnikom: dać niechcianym pieniądze, żeby odeszli z zawodu?
- To propozycja ZNP, której nie akceptuję. Dalibyśmy im coś na otarcie łez, ale byłaby to jakaś weryfikacja.
- Mówił pan, że najlepsi powinni zarabiać równowartość 700-1000 dolarów. Ze statystyk wynika, że zarabiają dwieście. Z czego im dołożyć?
- Dwieście to płaca podstawowa. Średnia jest znacznie wyższa - w przeliczeniu 300-400 dolarów. W istocie chodzi więc o podwojenie obecnej płacy. I to jest realne - pod warunkiem, że będą stałe (w stosunku do PKB) nakłady na edukację, nastąpi racjonalizacja zatrudnienia oraz zmniejszy się - na skutek wchodzenia do szkół demograficznego niżu - liczba uczniów. Warunkiem jest także zmniejszenie zbędnego zatrudnienia - o 25-30 proc. Na szczęście w najbliższych latach na emeryturę odejdzie prawie jedna trzecia nauczycieli.
- Kryzys szkoły to nie tylko polski problem. Narzekają Niemcy, Francuzi, Włosi. Polska szkoła jest w jeszcze gorszej sytuacji, gdyż powiela schemat radzieckiego szkolnictwa z lat 30. i 50. Nasze szkoły są poza tym kopiami uniwersytetów: przedmioty odzwierciedlają akademickie dyscypliny. Autorzy podręczników chcą zrobić z uczniów maszynki do powtarzania nieprzydatnych w życiu wiadomości. Szkoła nie uczy natomiast, jak się uczyć.
- Największy kłopot obecnego systemu to wpływ profesury uniwersyteckiej, "wmuszającej" elementy wiedzy z ich dyscyplin do programów szkolnych. Szczególnie przeładowane są na przykład programy z biologii - boję się, by wkrótce nie zaczęto wymagać od uczniów znajomości pełnego kodu genetycznego. Chcemy z tym skończyć przez kształcenie zintegrowane, bloki programowe. Dla dziecka dyscypliny akademickie są niezrozumiałe, nie mówią o realnym świecie.
- Reformy będą kosztować ok. 1,2 mld zł. Skąd wziąć te pieniądze?
- Edukacja kosztuje, ale nie można tego traktować jako wydatków budżetu. To jest przecież inwestycja w "kapitał ludzki".
- Trudno w to uwierzyć, skoro wydatków na edukację nie można wpisać do PIT-u w rubryce "inwestycje".
- Zgoda.
- Ile pieniędzy potrzeba już teraz?
- Bezpośrednie koszty reformy nie będą w najbliższym roku wcale duże - ok. 100 mln zł. Te środki są przygotowane w założeniach budżetu na 1999 r. Większe środki potrzebne są na nowy system wynagradzania nauczycieli: w najbliższym ro- ku - 250 mln zł, w następnym roku - więcej. Chcemy skończyć z zasadą "wszystkim po równo".
Mirosław Handke: - Zło ma to do siebie, że jest krzykliwe i widoczne. W szkołach występują patologie, lecz dominuje normalność: większość szkół jest bezpieczna, realizuje programy. Średnia wypada oczywiście poniżej naszych ambicji i oczekiwań, toteż głównym zadaniem reformy edukacyjnej jest podniesienie tego średniego poziomu.
- Warto poprawiać przeciętność? Może lepiej byłoby pozwolić, by część szkół była elitarna, a część - słaba. Komu służy zadekretowany w konstytucji egalitaryzm?
- Wierzę, że poziom można poprawić generalnie. Upewnia mnie w tym postawa samorządów, a także presja społeczności lokalnych na to, by szkoła była dobra, bo wykształcenie jest nie tylko kategorią kulturową, ale i ekonomiczną.
- Najlepszym narzędziem wpływania na szkołę są pieniądze. Jeśli rodzice mogliby decydować, za co, komu i ile płacą, szkoły musiałyby się starać o ich pieniądze. Te cele ma realizować bon oświatowy. Czy zacznie on obowiązywać od 1 stycznia 1999 r.?
- Nie ma szans, by bon wprowadzić w tak krótkim czasie. Od stycznia 1999 r. bon będzie mógł być wprowadzany przez gminy, które tego chcą. Poza tym bon wyprzedzałby reformę, która wchodzi w życie 1 września przyszłego roku.
- Ale bon racjonalizowałby wydatki na edukację - wiedzielibyśmy, za co płacimy.
- Edukacja jest w stanie poradzić sobie finansowo, jeżeli nie nastąpi dalszy spadek jej procentowego udziału w PKB. Leszek Balcerowicz zapowiedział w strategii średniookresowej, że nakłady na edukację będą stałym odsetkiem PKB. Jeśli przy tym nadal będzie wzrastał PKB, pieniędzy będzie faktycznie przybywać. Reforma może też wykorzystać rezerwy tkwiące w systemie, na przykład poprzez zracjonalizowanie sieci szkół czy oddziałów. Do szkół podstawowych wchodzi niż demograficzny, wobec tego stały poziom nakładów oznacza stopniową poprawę sytuacji tych szkół.
- Prof. Bogusław Wolniewicz zarzucił wprowadzanej przez pana reformie, że sankcjonuje "dziecięcą chorobę demokracji": autorytet nauczyciela się nie liczy, a rozkapryszone dziecko znajduje się w centrum szkolnego wszechświata.
- Nie zmierzamy do likwidacji w szkole wszelkiej dyscypliny. Chcemy natomiast wprowadzić zobiektywizowany system zewnętrznej oceny ucznia na koniec każdego etapu kształcenia. Szkoła nie może być łatwa i przyjemna kosztem jakości wykształcenia. Szkoła nie będzie ani przesadnie autorytarna, ani zupełnie pozbawiona dyscypliny. Inaczej postępować będziemy z małym dzieckiem, a inaczej z młodzieżą.
- Łatwo sobie wyobrazić, że reforma zbuduje idealną fikcję: programy będą dobrze oceniane w kuratoriach i ministerstwie, natomiast uczniowie - jak dotychczas - umiejętności niezbędnych na dalszych etapach kształcenia będą się uczyć na własną rękę. Kiedy skończymy z drugim obiegiem edukacyjnym, który jest w istocie szarą strefą i patologią?
- Chcemy to zmienić, sprawdzając wiedzę nie na "wejściu" do szkoły, lecz oceniając zakończony właśnie etap kształcenia. Na całym świecie cykl edukacyjny kończy się pomiarem. Drugi obieg edukacyjny wynika w dużym stopniu z tego, że nauczyciele w ten sposób poprawiają swoją sytuację materialną. To naturalna odpowiedź na złe mechanizmy systemowe. Powstawanie na przykład tak wielu nowych uczelni niepublicznych wynika między innymi z tego, że profesorowie muszą dorabiać na drugim i kolejnych etatach. Ale to tylko skutek wadliwego systemu - nie przyczyna.
- Ten system to także fikcja płacowa: nauczyciele udają, że pracują, a państwo udaje, że im płaci. Czy zna pan kraj, w którym pensum wynosi zaledwie 18 godzin? Może za tak niewielki wysiłek nauczyciele otrzymują adekwatne wynagrodzenie.
ZNP zmarnował ogromną szansę - przez cztery lata rządów koalicji SLD-PSL miał wpływ na to, co się działo w edukacji. I nie zrobił niczego
- Nauczycieli - tak jak innych obywateli naszego kraju - obowiązuje czterdziestogodzinny tydzień pracy i w tym mieści się 18 godzin lekcyjnych. Nie można jednak zamienić tych 40 godzin na 18, co się, niestety, zdarza (płaca byłaby wtedy adekwatna do nakładu pracy). Chcemy to radykalnie zmienić, nie możemy jednak tego zrobić wbrew nauczycielom. Reforma nie uda się bez ich poparcia.
- Ledwie rozpoczął pan reformę - prezydent podpisał stosowne ustawy - a już ZNP, mający wpływowe lobby w parlamencie (z Izabellą Sierakowską na czele), ogłosił referendum podważające jej najważniejsze punkty. Czy to znaczy, że nauczyciele są przeciwni reformom?
- To czyste warcholstwo. Jak można "ankietować" obowiązujące prawo? ZNP pokazuje, że reprezentuje nauczycielski populizm. Ale broniąc status quo, związek sugeruje, że nauczyciele mają się świetnie, a zmiany tylko ten stan pogorszą. To absurd. Osoba zaczynająca pracę zarabia niewiele mniej od nauczyciela z trzydziestoletnim stażem. Nie ma mechanizmów awansu nauczycieli: już po roku stażu osiąga się stabilizację zawodową, przez co traci się motywację do doskonalenia, samokształcenia.
- Czy ZNP może zablokować reformy?
- Związek zmarnował ogromną szansę - przez cztery lata rządów koalicji SLD-PSL miał wpływ na to, co się działo w edukacji. I nie zrobił niczego. Na biurku w MEN w spadku po ministrze Wiatrze otrzymałem bardzo niewiele, właściwie tylko przygotowane pod koniec kadencji nowe podstawy programowe, które i tak trzeba przerobić i uzupełnić o programy wychowawcze.
- ZNP skupił się na obronie Karty Nauczyciela, która od lat hamuje wszelkie reformy. Zamierza pan walczyć z Kartą Nauczyciela i jej obrońcami?
- Karta Nauczyciela w obecnej postaci uniemożliwia jakiekolwiek reformy. Nie chcemy też jednak, by zawód nauczyciela został całkowicie urynkowiony. Zatrudnianie nauczycieli powinno być oparte na gwarancjach państwowych.
- Wolny rynek nie przewiduje specjalnych gwarancji dla jakiejkolwiek grupy zawodowej. Łatwo sobie wyobrazić kartę piekarza, suwnicowego czy leworęcznych - to nie ma sensu.
- W świadomości społecznej nauczyciel nie jest zwykłym urzędnikiem, lecz przedstawicielem państwa, pełniącym pewną misję. Choć tradycja Karty Nauczyciela sięga czasów przedwojennych, powinna ona pozostać rodzajem aktu strzelistego, inne sprawy można uregulować w układach zbiorowych. Zresztą jedna ważna rzecz już się stała - przyjmując ustawy kompetencyjne dotyczące reformy samorządowej, sprawiliśmy, że nauczyciele stają się od 1 stycznia pracownikami samorządowymi.
- Nie można robić reformy wbrew nauczycielom, ale to środowisko samo zapracowało na kiepski wizerunek. Prof. Łukasz Turski mówi wręcz, że połowa nauczycieli nie tylko nie nadaje się do przeprowadzania żadnej reformy, lecz w ogóle do pracy w szkole.
- Są świetni, umotywowani nauczyciele, którzy pracują dlatego, że lubią ten zawód. I są oni nawet gotowi zapłacić za tę "przyjemność" niższą płacą, lecz nie ma ich wielu. Inni mają odpowiednie kompetencje, ale nie przepadają za swoją pracą. Ich chcemy pozyskać, gdyż po spełnieniu kilku warunków, między innymi płacowych, będą dobrymi nauczycielami. Trzecia grupa natomiast nie ma ani motywacji, ani kompetencji. Powinni oni odejść z zawodu, ale nie na zasadzie administracyjnej weryfikacji. Odejdą, jeśli zobaczą, że tylko kompetentni i odpowiednio umotywowani nauczyciele awansują i więcej zarabiają.
- A nie chciałby pan powtórzyć rozwiązania, które zaoferowano górnikom: dać niechcianym pieniądze, żeby odeszli z zawodu?
- To propozycja ZNP, której nie akceptuję. Dalibyśmy im coś na otarcie łez, ale byłaby to jakaś weryfikacja.
- Mówił pan, że najlepsi powinni zarabiać równowartość 700-1000 dolarów. Ze statystyk wynika, że zarabiają dwieście. Z czego im dołożyć?
- Dwieście to płaca podstawowa. Średnia jest znacznie wyższa - w przeliczeniu 300-400 dolarów. W istocie chodzi więc o podwojenie obecnej płacy. I to jest realne - pod warunkiem, że będą stałe (w stosunku do PKB) nakłady na edukację, nastąpi racjonalizacja zatrudnienia oraz zmniejszy się - na skutek wchodzenia do szkół demograficznego niżu - liczba uczniów. Warunkiem jest także zmniejszenie zbędnego zatrudnienia - o 25-30 proc. Na szczęście w najbliższych latach na emeryturę odejdzie prawie jedna trzecia nauczycieli.
- Kryzys szkoły to nie tylko polski problem. Narzekają Niemcy, Francuzi, Włosi. Polska szkoła jest w jeszcze gorszej sytuacji, gdyż powiela schemat radzieckiego szkolnictwa z lat 30. i 50. Nasze szkoły są poza tym kopiami uniwersytetów: przedmioty odzwierciedlają akademickie dyscypliny. Autorzy podręczników chcą zrobić z uczniów maszynki do powtarzania nieprzydatnych w życiu wiadomości. Szkoła nie uczy natomiast, jak się uczyć.
- Największy kłopot obecnego systemu to wpływ profesury uniwersyteckiej, "wmuszającej" elementy wiedzy z ich dyscyplin do programów szkolnych. Szczególnie przeładowane są na przykład programy z biologii - boję się, by wkrótce nie zaczęto wymagać od uczniów znajomości pełnego kodu genetycznego. Chcemy z tym skończyć przez kształcenie zintegrowane, bloki programowe. Dla dziecka dyscypliny akademickie są niezrozumiałe, nie mówią o realnym świecie.
- Reformy będą kosztować ok. 1,2 mld zł. Skąd wziąć te pieniądze?
- Edukacja kosztuje, ale nie można tego traktować jako wydatków budżetu. To jest przecież inwestycja w "kapitał ludzki".
- Trudno w to uwierzyć, skoro wydatków na edukację nie można wpisać do PIT-u w rubryce "inwestycje".
- Zgoda.
- Ile pieniędzy potrzeba już teraz?
- Bezpośrednie koszty reformy nie będą w najbliższym roku wcale duże - ok. 100 mln zł. Te środki są przygotowane w założeniach budżetu na 1999 r. Większe środki potrzebne są na nowy system wynagradzania nauczycieli: w najbliższym ro- ku - 250 mln zł, w następnym roku - więcej. Chcemy skończyć z zasadą "wszystkim po równo".
Więcej możesz przeczytać w 37/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.