Światowej gospodarce zagraża globalny efekt domina
Patrzących w przyszłość z rosnącym optymizmem Polaków zmroziła reakcja świata na wydarzenia w Rosji. To fakt, że trudno sobie wyobrazić bardziej dramatyczny przekaz telewizyjny: ludzie walczący w kantorach o kupno dolarów, panika wśród polityków, zapowiedź bankructw, inflacji i recesji. Wiemy jednak, że Rosji daleko do stabilności gospodarczej i politycznej, że jeszcze może nam sprawić wiele niespodzianek, że inwestować trzeba tam ostrożnie. Skąd więc tak nerwowa, na skraju paniki, reakcja w innych krajach? Dlaczego 27 i 28 sierpnia wszystkie giełdy - od Nowego Jorku po Sydney - zanotowały spektakularne spadki? Co się dzieje? I co się może zdarzyć?
Dzieje się źle i może być bardzo niedobrze. Upraszczając sprawę, nakładają się na siebie trzy zjawiska, które przy złym zbiegu okoliczności oraz niekompetentnych zachowaniach polityków i finansistów mogą doprowadzić do kryzysu porównywalnego z depresją lat 30. To nie dziennikarska powierzchowność sprawia, że odniesienia do wielkiego kryzysu pojawiają się w nagłówkach poważnych dzienników międzynarodowych. Jeden z najpoważniejszych banków świata swój komentarz na temat sytuacji finansowej - mający być ostrzeżeniem przed wielką falą - zatytułował: "Big Tsunami".
Pierwsze z tych niepokojących zjawisk to kruchość gospodarki azjatyckiej. Ujawnił ją niedawny krach we wschodniej części tego kontynentu, kiedy grupa krajów (Indonezja, Malezja, Korea Południowa, Tajlandia i Filipiny) po okresie imponującego rozwoju gospodarczego dotknięta została gwałtownym i bardzo głębokim kryzysem finansowym. Jego przyczyną było pojawienie się, mimo dobrych wskaźników makroekonomicznych, oznak trudności będących konsekwencją nie dość rygorystycznej polityki kursowej i bankowej. Rynki kapitałowe zareagowały paniką - inwestorzy, którzy do tej pory prześcigali się w lokowaniu w tych krajach pieniędzy, zaczęli je równie szybko wycofywać. W rezultacie wartość miejscowych walut znacznie się obniżyła (w Indonezji aż o 83 proc.!), wzrost został zatrzymany, ceny aktywów (przedsiębiorstw, nieruchomości itp.) bardzo spadły. Kraje te popadły w poważny kryzys, a jego skutki odczuły inne państwa - z Japonią włącznie. Obecnie uwaga koncentruje się na Japonii. Kryzys ujawnił z całą brutalnością poważne ułomności systemu bankowego i słabą aktywność gospodarki tego kraju. Przedłużający się brak reakcji rządu na ten stan rzeczy wprowadził w szeregi zagranicznych inwestorów wielką nerwowość. Wyrazem zachwiania się ich mocnej do tej pory wiary jest spadek wartości jena, waluty będącej dla wielu krajów azjatyckich punktem odniesienia i pieniądzem rezerwowym. Jeśli - wyraźnie dziś zagubieni i nie umiejący podjąć wyzwania - przywódcy japońscy nie przedstawią wiarygodnego planu uzdrowienia i ożywienia gospodarki, trzeba się spodziewać fali dewaluacji w tym regionie. Zwłaszcza Chiny mogą nie utrzymać kursu juana i dolara Hongkongu. Choć ekonomiści sądzą, że tak się nie stanie, część inwestorów nie jest przekonana i już teraz przewiduje dewaluację w Chinach, co zmusza na przykład władze Hongkongu do znacznej zwyżki stóp procentowych. Trzeba też dodać, że wiadomości gospodarcze z Chin nie są na miarę czasu - na przykład skorygowano prognozę dotyczącą tempa wzrostu gospodarczego w tym roku. Ma ono wynieść 7,6 proc., a nie - jak wcześniej zakładano - 8,2 proc. To wciąż bardzo dużo, ale jeśli ktoś chce słyszeć złe wieści...
Japonia, Chiny, Hongkong - w tym trójkącie znajduje się bodaj najważniejsza dziś kotwica światowej sytuacji finansowej. Jeśli puści, Azja wpadnie w kolejny, głębszy niż poprzedni kryzys gospodarczy i polityczny. Jego skutki będą odczuwalne na całym świecie. Trzeba się modlić, by nie puściła. Poważnie!
Na marginesie warto odnotować polityczne i kulturowe skutki azjatyckiego zamieszania, gdyż powinny one stanowić lekcję również dla nas. Narody dumne ze swych nadzwyczajnych osiągnięć, pewne dalszej ekspansji, spoglądające na resztę świata z wysokości swojego - jak się wydawało - wyjątkowo skutecznego modelu, z dnia na dzień odkryły, że ten model, sposób na rozwój, nie gwarantuje sukcesu. Pojawiła się też refleksja, że może ma on jakieś wbudowane ograniczenia nie pozwalające wyjść poza pewien pułap. Może jest tak, jak twierdzi Fukuyama, że tylko zachodnia skala wartości wystarczająco sprzyja racjonalnemu podejmowaniu decyzji gospodarczych i by odnieść sukces, trzeba przestać być Azjatą, odejść od tradycyjnych wartości i zasad? Może ma rację Huntington, gdy mówi: "Silne więzi rodzinne, wspólnotowe, grupowe, lokalne, narodowe do pewnego momentu sprzyjały solidarnemu wysiłkowi i solidarnym wyrzeczeniom zacofanych społeczeństw. Ale w miarę modernizacji, komplikowania się gospodarki i wzrostu stopy życiowej te same silne więzi doprowadziły do powstania kapitalizmu kolesiów. Życzliwość, uprzejmość, silne tradycyjne więzi zniszczyły cud gospodarczy Azji".
Druga kotwica znajduje się w krajach rozwijających się, w tym w Rosji i Polsce. Aby ją zrozumieć, trzeba wcześniej wyjaśnić naturę światowego rynku kapitałowego. Otwarty rynek - a taki dziś na świecie powstaje - stwarza krajom rozwijającym się wyjątkową szansę na przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Po prostu mogą pozyskać kapitały, bez których wzrost nie jest możliwy - nie mając własnych oszczędności, mogą je importować z zamożnych państw. Negatywną stroną otwartego rynku jest to, że charakteryzuje się dużymi, często wręcz brutalnymi wahaniami i wstrząsami. Ta cecha sprawia, że operowanie na nim wiąże się z wielkim niebezpieczeństwem dla dwóch grup krajów. Przede wszystkim, o czym dziś boleśnie się przekonujemy, dla państw nie mających solidnych fundamentów gospodarki rynkowej, borykających się z problemami strukturalnymi. Choć one właśnie najbardziej potrzebują cudzych oszczędności, są zbyt wrażliwe, by uczestniczyć w rynku. Znamiennym przykładem jest tu Rosja. Gdy nałożyły się skutki braku koniecznych reform w systemie podatkowym, spadek cen ropy naftowej i brak kompetentnego przywództwa, po szybkim wyczerpaniu rezerw dewizowych doszło do paniki zagranicznych inwestorów, drastycznej dewaluacji rubla i rozległego kryzysu finansowego. Mimo poważnej pomocy zagranicznej, nie udało się uniknąć tego dramatu. Swoją drogą jest to znak czasu i nauka na przyszłość, że władcy "imperialnej" Rosji muszą się dostosowywać do oczekiwań "międzynarodowej finansjery" (bo tak ostatecznie zrobią). Przywodzi to na myśl kazus Wielkiej Brytanii, która po dramatycznej walce i stracie miliardów dolarów musiała opuścić europejski system walutowy i zdewaluować funta. Co z tego, że funt kiedyś rządził światem, Bank of England współtworzył światowy rynek walutowy, a londyńskie City jest drugim najważniejszym centrum finansowym. Jeśli prywatni inwestorzy dojdą do przekonania, że ryzyko jest zbyt duże, nie przekonają ich nakazy i zakazy, nie dadzą się "przegadać", zabiorą swoje pieniądze i nie dadzą nowych. Chyba że przekonają ich racjonalne, wiarygodne argumenty i decyzje. Kraj o nieuporządkowanym, niekonkurencyjnym systemie gospodarczym, systemie politycznym umożliwiającym arbitralne, nieprzewidywalne zmiany w polityce gospodarczej i niekompetentnej kadrze urzędniczej nie może operować na światowym rynku bez ryzyka kryzysu.
Ostrożny musi być też kraj o zdrowej gospodarce i dobrze zarządzany, ale niewielki. Zagrożeniem dla niego na otwartym rynku są kapitały spekulacyjne, tzw. gorący pieniądz. Chodzi o poszukiwanie najwyższego dochodu (oprocentowania) w płynnych instrumentach, takich jak obligacje, z których można się szybko wycofać, by skorzystać z innej, bardziej w danym momencie opłacalnej inwestycji. W ostatnich latach ogromnie wzrosła wielkość kwot lokowanych w ten sposób, wzbudzając panikę w mniejszych państwach. Gdy kapitał napływa szybko i w dużych ilościach, jak uniknąć inflacji albo aprecjacji krajowej waluty, albo - najczęściej - tego i tego? Konsumpcja wzrasta szybciej niż produkcja, kruszeją standardy kredytowe, eksplodują ceny nieruchomości. A gdy równie gwałtownie pieniądze odpływają? Obrona może być nieskuteczna (w ostatnich kryzysach finansowych rezerwy dewizowe były praktycznie wyczerpywane w ciągu 30-90 dni) i kryzys finansowy gotowy. Scenariusz ten może się ziścić bez winy dotkniętego kraju - na przykład w wyniku dużych zmian w regionie. Zastępca sekretarza skarbu USA Larry Summers przyrównał rynki kapitałowe do odrzutowca: możemy nim podróżować dużo szybciej, wygodniej, taniej i bezpieczniej niż innymi środkami lokomocji, ale gdy zdarzy się wypadek, jest on tym bardziej spektakularny. Dziennikarz "Financial Times" Martin Wolf dopowiada: rynki kapitałowe tak jak oceany czasem są spokojne, ale gdy się chce je przepłynąć, trzeba mieć bardzo dobry statek. Dodajmy - i duży. Niewątpliwie świadomość tych zagrożeń jest istotnym powodem determinacji, z jaką małe gospodarki europejskie dążą do uczestnictwa w projekcie wspólnej waluty. Kryzys rosyjski dlatego jest tak istotny, że podważa - już i tak osłabione wydarzeniami w Azji - zaufanie do gospodarek krajów rozwijających się. Trudno się dziwić, że nerwowi inwestorzy pytają, kto następny i - jeśli przypadkiem wytypują tego samego kandydata - masowo wycofują i od niego swoje lokaty. Dlatego kolejny klocek domina może upaść gdzieś daleko, na przykład w Ameryce Południowej. Ale można też sobie wyobrazić bardziej naturalną reakcję łańcuchową - Białoruś, Ukraina, kraje bałtyckie, Słowacja, Azja Środkowa...
Ta kotwica już dziś w zasadzie nie trzyma. Należy się modlić, by rozmiary dewastacji nie były zbyt wielkie. I bardzo uważać w polityce wewnętrznej. Tak, jak czyni to Polska, która wymieniana jest jako jeden z niewielu względnie bezpiecznych krajów rozwijających się.
Trzecia kotwica znajduje się na Wall Street, dokładniej w budynku nowojorskiej giełdy. Od dłuższego czasu wartość wymienianych tam akcji znajduje się na poziomie, jakiego nawet najśmielsi wizjonerzy nie byli w stanie przewidzieć trzy, cztery lata temu. Zgoda - są obiektywne przyczyny: wysokie zyski amerykańskich firm, szybkie tempo postępu technologicznego, nowe techniki zarządzania, imponujący wzrost wydajności pracy (od kilku lat wzrasta ona 5,5 proc. rocznie, najszybciej od końca II wojny światowej). Ale gdzie jest górny pułap? Jak stwierdzić, czy tak wysoka cena akcji odzwierciedla rzeczywistą wartość przedsiębiorstwa, czy też już częściowo jest "mydlaną bańką"? To dręczące pytanie od dobrych kilku miesięcy jest prawdziwą obsesją inwestorów giełdowych i przyczyną wielkiego napięcia. Kiedy zacząć sprzedawać?!
Ekonomiści banku Goldman Sachs obliczyli, że dwudziestoprocentowy spadek wartości amerykańskiego rynku kapitałowego spowoduje obniżenie stopy wzrostu w USA o 1 proc. i spadek wzrostu światowego o 0,75 do 1 proc. Taki szok doprowadzi do kryzysu w krajach Ameryki Południowej - zmniejszy się napływ potrzebnych tam kapitałów, obniży wolumen eksportu, spadną ceny eksportowanych przez nie surowców. Najbardziej ucierpią Brazylia, Meksyk, Argentyna i Wenezuela.
Ta kotwica też już prawie nie trzyma. Tylko w sierpniu na giełdzie nowojorskiej dwa razy odnotowano spadki o 300 punktów, raz z powodu sytuacji w Rosji, a powtórnie - z powodu wypowiedzi jednego z analityków. Trudno o lepszy dowód ogromnej nerwowości. Najważniejsze, aby puszczała powoli, stopniowo. Jeśli spadek będzie gwałtowny i głęboki, zaleje nas wielka fala. Nas wszystkich!
Dzieje się źle i może być bardzo niedobrze. Upraszczając sprawę, nakładają się na siebie trzy zjawiska, które przy złym zbiegu okoliczności oraz niekompetentnych zachowaniach polityków i finansistów mogą doprowadzić do kryzysu porównywalnego z depresją lat 30. To nie dziennikarska powierzchowność sprawia, że odniesienia do wielkiego kryzysu pojawiają się w nagłówkach poważnych dzienników międzynarodowych. Jeden z najpoważniejszych banków świata swój komentarz na temat sytuacji finansowej - mający być ostrzeżeniem przed wielką falą - zatytułował: "Big Tsunami".
Pierwsze z tych niepokojących zjawisk to kruchość gospodarki azjatyckiej. Ujawnił ją niedawny krach we wschodniej części tego kontynentu, kiedy grupa krajów (Indonezja, Malezja, Korea Południowa, Tajlandia i Filipiny) po okresie imponującego rozwoju gospodarczego dotknięta została gwałtownym i bardzo głębokim kryzysem finansowym. Jego przyczyną było pojawienie się, mimo dobrych wskaźników makroekonomicznych, oznak trudności będących konsekwencją nie dość rygorystycznej polityki kursowej i bankowej. Rynki kapitałowe zareagowały paniką - inwestorzy, którzy do tej pory prześcigali się w lokowaniu w tych krajach pieniędzy, zaczęli je równie szybko wycofywać. W rezultacie wartość miejscowych walut znacznie się obniżyła (w Indonezji aż o 83 proc.!), wzrost został zatrzymany, ceny aktywów (przedsiębiorstw, nieruchomości itp.) bardzo spadły. Kraje te popadły w poważny kryzys, a jego skutki odczuły inne państwa - z Japonią włącznie. Obecnie uwaga koncentruje się na Japonii. Kryzys ujawnił z całą brutalnością poważne ułomności systemu bankowego i słabą aktywność gospodarki tego kraju. Przedłużający się brak reakcji rządu na ten stan rzeczy wprowadził w szeregi zagranicznych inwestorów wielką nerwowość. Wyrazem zachwiania się ich mocnej do tej pory wiary jest spadek wartości jena, waluty będącej dla wielu krajów azjatyckich punktem odniesienia i pieniądzem rezerwowym. Jeśli - wyraźnie dziś zagubieni i nie umiejący podjąć wyzwania - przywódcy japońscy nie przedstawią wiarygodnego planu uzdrowienia i ożywienia gospodarki, trzeba się spodziewać fali dewaluacji w tym regionie. Zwłaszcza Chiny mogą nie utrzymać kursu juana i dolara Hongkongu. Choć ekonomiści sądzą, że tak się nie stanie, część inwestorów nie jest przekonana i już teraz przewiduje dewaluację w Chinach, co zmusza na przykład władze Hongkongu do znacznej zwyżki stóp procentowych. Trzeba też dodać, że wiadomości gospodarcze z Chin nie są na miarę czasu - na przykład skorygowano prognozę dotyczącą tempa wzrostu gospodarczego w tym roku. Ma ono wynieść 7,6 proc., a nie - jak wcześniej zakładano - 8,2 proc. To wciąż bardzo dużo, ale jeśli ktoś chce słyszeć złe wieści...
Japonia, Chiny, Hongkong - w tym trójkącie znajduje się bodaj najważniejsza dziś kotwica światowej sytuacji finansowej. Jeśli puści, Azja wpadnie w kolejny, głębszy niż poprzedni kryzys gospodarczy i polityczny. Jego skutki będą odczuwalne na całym świecie. Trzeba się modlić, by nie puściła. Poważnie!
Na marginesie warto odnotować polityczne i kulturowe skutki azjatyckiego zamieszania, gdyż powinny one stanowić lekcję również dla nas. Narody dumne ze swych nadzwyczajnych osiągnięć, pewne dalszej ekspansji, spoglądające na resztę świata z wysokości swojego - jak się wydawało - wyjątkowo skutecznego modelu, z dnia na dzień odkryły, że ten model, sposób na rozwój, nie gwarantuje sukcesu. Pojawiła się też refleksja, że może ma on jakieś wbudowane ograniczenia nie pozwalające wyjść poza pewien pułap. Może jest tak, jak twierdzi Fukuyama, że tylko zachodnia skala wartości wystarczająco sprzyja racjonalnemu podejmowaniu decyzji gospodarczych i by odnieść sukces, trzeba przestać być Azjatą, odejść od tradycyjnych wartości i zasad? Może ma rację Huntington, gdy mówi: "Silne więzi rodzinne, wspólnotowe, grupowe, lokalne, narodowe do pewnego momentu sprzyjały solidarnemu wysiłkowi i solidarnym wyrzeczeniom zacofanych społeczeństw. Ale w miarę modernizacji, komplikowania się gospodarki i wzrostu stopy życiowej te same silne więzi doprowadziły do powstania kapitalizmu kolesiów. Życzliwość, uprzejmość, silne tradycyjne więzi zniszczyły cud gospodarczy Azji".
Druga kotwica znajduje się w krajach rozwijających się, w tym w Rosji i Polsce. Aby ją zrozumieć, trzeba wcześniej wyjaśnić naturę światowego rynku kapitałowego. Otwarty rynek - a taki dziś na świecie powstaje - stwarza krajom rozwijającym się wyjątkową szansę na przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Po prostu mogą pozyskać kapitały, bez których wzrost nie jest możliwy - nie mając własnych oszczędności, mogą je importować z zamożnych państw. Negatywną stroną otwartego rynku jest to, że charakteryzuje się dużymi, często wręcz brutalnymi wahaniami i wstrząsami. Ta cecha sprawia, że operowanie na nim wiąże się z wielkim niebezpieczeństwem dla dwóch grup krajów. Przede wszystkim, o czym dziś boleśnie się przekonujemy, dla państw nie mających solidnych fundamentów gospodarki rynkowej, borykających się z problemami strukturalnymi. Choć one właśnie najbardziej potrzebują cudzych oszczędności, są zbyt wrażliwe, by uczestniczyć w rynku. Znamiennym przykładem jest tu Rosja. Gdy nałożyły się skutki braku koniecznych reform w systemie podatkowym, spadek cen ropy naftowej i brak kompetentnego przywództwa, po szybkim wyczerpaniu rezerw dewizowych doszło do paniki zagranicznych inwestorów, drastycznej dewaluacji rubla i rozległego kryzysu finansowego. Mimo poważnej pomocy zagranicznej, nie udało się uniknąć tego dramatu. Swoją drogą jest to znak czasu i nauka na przyszłość, że władcy "imperialnej" Rosji muszą się dostosowywać do oczekiwań "międzynarodowej finansjery" (bo tak ostatecznie zrobią). Przywodzi to na myśl kazus Wielkiej Brytanii, która po dramatycznej walce i stracie miliardów dolarów musiała opuścić europejski system walutowy i zdewaluować funta. Co z tego, że funt kiedyś rządził światem, Bank of England współtworzył światowy rynek walutowy, a londyńskie City jest drugim najważniejszym centrum finansowym. Jeśli prywatni inwestorzy dojdą do przekonania, że ryzyko jest zbyt duże, nie przekonają ich nakazy i zakazy, nie dadzą się "przegadać", zabiorą swoje pieniądze i nie dadzą nowych. Chyba że przekonają ich racjonalne, wiarygodne argumenty i decyzje. Kraj o nieuporządkowanym, niekonkurencyjnym systemie gospodarczym, systemie politycznym umożliwiającym arbitralne, nieprzewidywalne zmiany w polityce gospodarczej i niekompetentnej kadrze urzędniczej nie może operować na światowym rynku bez ryzyka kryzysu.
Ostrożny musi być też kraj o zdrowej gospodarce i dobrze zarządzany, ale niewielki. Zagrożeniem dla niego na otwartym rynku są kapitały spekulacyjne, tzw. gorący pieniądz. Chodzi o poszukiwanie najwyższego dochodu (oprocentowania) w płynnych instrumentach, takich jak obligacje, z których można się szybko wycofać, by skorzystać z innej, bardziej w danym momencie opłacalnej inwestycji. W ostatnich latach ogromnie wzrosła wielkość kwot lokowanych w ten sposób, wzbudzając panikę w mniejszych państwach. Gdy kapitał napływa szybko i w dużych ilościach, jak uniknąć inflacji albo aprecjacji krajowej waluty, albo - najczęściej - tego i tego? Konsumpcja wzrasta szybciej niż produkcja, kruszeją standardy kredytowe, eksplodują ceny nieruchomości. A gdy równie gwałtownie pieniądze odpływają? Obrona może być nieskuteczna (w ostatnich kryzysach finansowych rezerwy dewizowe były praktycznie wyczerpywane w ciągu 30-90 dni) i kryzys finansowy gotowy. Scenariusz ten może się ziścić bez winy dotkniętego kraju - na przykład w wyniku dużych zmian w regionie. Zastępca sekretarza skarbu USA Larry Summers przyrównał rynki kapitałowe do odrzutowca: możemy nim podróżować dużo szybciej, wygodniej, taniej i bezpieczniej niż innymi środkami lokomocji, ale gdy zdarzy się wypadek, jest on tym bardziej spektakularny. Dziennikarz "Financial Times" Martin Wolf dopowiada: rynki kapitałowe tak jak oceany czasem są spokojne, ale gdy się chce je przepłynąć, trzeba mieć bardzo dobry statek. Dodajmy - i duży. Niewątpliwie świadomość tych zagrożeń jest istotnym powodem determinacji, z jaką małe gospodarki europejskie dążą do uczestnictwa w projekcie wspólnej waluty. Kryzys rosyjski dlatego jest tak istotny, że podważa - już i tak osłabione wydarzeniami w Azji - zaufanie do gospodarek krajów rozwijających się. Trudno się dziwić, że nerwowi inwestorzy pytają, kto następny i - jeśli przypadkiem wytypują tego samego kandydata - masowo wycofują i od niego swoje lokaty. Dlatego kolejny klocek domina może upaść gdzieś daleko, na przykład w Ameryce Południowej. Ale można też sobie wyobrazić bardziej naturalną reakcję łańcuchową - Białoruś, Ukraina, kraje bałtyckie, Słowacja, Azja Środkowa...
Ta kotwica już dziś w zasadzie nie trzyma. Należy się modlić, by rozmiary dewastacji nie były zbyt wielkie. I bardzo uważać w polityce wewnętrznej. Tak, jak czyni to Polska, która wymieniana jest jako jeden z niewielu względnie bezpiecznych krajów rozwijających się.
Trzecia kotwica znajduje się na Wall Street, dokładniej w budynku nowojorskiej giełdy. Od dłuższego czasu wartość wymienianych tam akcji znajduje się na poziomie, jakiego nawet najśmielsi wizjonerzy nie byli w stanie przewidzieć trzy, cztery lata temu. Zgoda - są obiektywne przyczyny: wysokie zyski amerykańskich firm, szybkie tempo postępu technologicznego, nowe techniki zarządzania, imponujący wzrost wydajności pracy (od kilku lat wzrasta ona 5,5 proc. rocznie, najszybciej od końca II wojny światowej). Ale gdzie jest górny pułap? Jak stwierdzić, czy tak wysoka cena akcji odzwierciedla rzeczywistą wartość przedsiębiorstwa, czy też już częściowo jest "mydlaną bańką"? To dręczące pytanie od dobrych kilku miesięcy jest prawdziwą obsesją inwestorów giełdowych i przyczyną wielkiego napięcia. Kiedy zacząć sprzedawać?!
Ekonomiści banku Goldman Sachs obliczyli, że dwudziestoprocentowy spadek wartości amerykańskiego rynku kapitałowego spowoduje obniżenie stopy wzrostu w USA o 1 proc. i spadek wzrostu światowego o 0,75 do 1 proc. Taki szok doprowadzi do kryzysu w krajach Ameryki Południowej - zmniejszy się napływ potrzebnych tam kapitałów, obniży wolumen eksportu, spadną ceny eksportowanych przez nie surowców. Najbardziej ucierpią Brazylia, Meksyk, Argentyna i Wenezuela.
Ta kotwica też już prawie nie trzyma. Tylko w sierpniu na giełdzie nowojorskiej dwa razy odnotowano spadki o 300 punktów, raz z powodu sytuacji w Rosji, a powtórnie - z powodu wypowiedzi jednego z analityków. Trudno o lepszy dowód ogromnej nerwowości. Najważniejsze, aby puszczała powoli, stopniowo. Jeśli spadek będzie gwałtowny i głęboki, zaleje nas wielka fala. Nas wszystkich!
Więcej możesz przeczytać w 36/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.