Śmierć podopiecznych księdza Cottarda nie była skutkiem niefrasobliwości. Doprowadził do niej bezwzględny, świadomie zaprogramowany sadyzm w egzekwowaniu dogmatów
Harcmistrz Krzysztof Dobrecki w liście do redakcji pyta, czy felietonem "Jak hartuje się czad" chciałem zdyskredytować "nieodpowiedzialnych wychowawców, czy ťradycjonalistyczne i katolickie organizacje skautowe". I myśli, że te drugie.
Pytanie jest postawione niezbyt szczęśliwie. Przecież nie pisałem tak sobie, ogólnie i nieprecyzyjnie, o "tradycjonalistycznych" i katolickich organizacjach skautowskich. Pisałem bardzo wyraźnie, że chodzi o ugrupowania integrystów katolickich, przede wszystkim z kręgu lefebrystów, nie uznawane ani przez państwo, ani przez Kościół, ani przez międzynarodowe instancje skautingu. Niektóre z nich wymieniłem nawet z nazwy. Trudno być bardziej konkretnym. Tymczasem z listu Krzysztofa Dobreckiego można wynieść wrażenie, jakobym załamywał ręce z oburzenia nad wszelkimi organizacjami katolickimi lub przywiązującymi wagę do tradycji. Najwidoczniej nie zrozumieliśmy się dobrze, więc wyjaśniam, że tak nie jest. Wyniki działań wychowawczych polskiego harcerstwa katolickiego - widoczne szczególnie dobrze przed wojną i podczas niej w postaci fantastycznych ludzi, którzy z niego wyszli - mówią same za siebie i nie potrzebują adwokatów. Czuję dla tego harcerstwa wiele sentymentu i podziwu. Kwestią do odrębnej dyskusji jest, czy takie same metody wychowawcze stosowane 60-70 lat później, po przeoraniu świata przez wojnę, zimną wojnę, upadek dwóch systemów totalitarnych, rewolucję obyczajową i technologiczną, mogą dawać w zmienionych warunkach tak samo pomyślne wyniki. To dlatego organizacje pogrążone w ideologicznych skrajnościach lub kładące nacisk nade wszystko na wierność tradycjom mogą budzić obawy co do zdolności ukształtowania ludzi, którzy są w stanie nawiązać racjonalny kontakt z rzeczywistością. Powiedzenie, że francuskie doświadczenia nasilają takie obawy, byłoby eufemizmem. Doświadczenia te są po prostu przerażające, ale publiczna "afera" wokół nich powstała dopiero wtedy, kiedy działalność "wychowawcza"
katolickich integrystów pociągnęła za sobą śmierć dzieci i nastąpiła koncentracja dramatów w krótkim odcinku czasowym. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie opisywane w moim felietonie wypadki pochodzą z niespełna trzytygodniowego okresu w lipcu tego roku. Zgadzam się z Krzysztofem Dobreckim, kiedy pisze, że żadna organizacja skautowska nie zakłada wychowania człowieka idealnego. W każdym razie żadna nie czyni tego oficjalnie i na piśmie. W praktyce zdarzają się jednak ugrupowania bardziej dogmatyczne w tym względzie niż inne i takie właśnie przykłady obficie przytaczałem w felietonie. W opisywanym kontekście nie bardzo rozumiem, dlaczego mój korespondent sądzi, iż stoję jedynie wobec alternatyw: dyskredytować "nieodpowiedzialnych wychowawców" albo "katolickie organizacje skautowe"; dostrzegać organizacje "starające się w sposób odpowiedzialny wychowywać młodego człowieka" i takie, które udają biura turystyczne. Do której z tych kategorii zaliczyłby harcmistrz Dobrecki księdza Cottarda? Do odpowiedzialnych? Do nieodpowiedzialnych? Do katolickich? Do działaczy turystycznych? Przecież cały problem polega na tym, że kazus tego i podobnych księży zupełnie wymyka się takim podziałom. Określanie J.Y. Cottarda "nieodpowiedzialnym wychowawcą" byłoby kolejnym eufemizmem. Męczeńska śmierć jego czterech podopiecznych nie była skutkiem żadnej niefrasobliwości lub nieuwagi. Doprowadził do niej bezwzględny, świadomie zaprogramowany sadyzm w egzekwowaniu dogmatów, głoszonych i wcielanych w życie przez prawdziwego guru w sutannie. Zaczadził on umysły nie tylko dzieci, ale przede wszystkim rodziców. Bodaj najbardziej wstrząsające w tej historii jest właśnie to, że rodzice ofiar księdza z płomiennym przekonaniem interpretowali jego ewidentny sadyzm i dogmatyzm jako "ojcowski stosunek" do swoich pociech. Okazuje się, że w tym środowisku można komuś nawet zabić dziecko, a ten ktoś jeszcze przyklęknie, ucałuje brzeg sutanny i podziękuje. Tylko proszę mi nie mówić, że to budujący przykład chrześcijańskiej powinności wybaczania. Jeśli harcmistrz Dobrecki rozgląda się za przykładami nieodpowiedzialności, to ten jest akurat znakomity.
Najbardziej jednak smuci mnie w tym liście tchnące zeń przeświadczenie, że właściwie nie ma co krzyczeć, bo tak ogólnie wszystko jest w porządku, a jeśli nie jest, to jedynie w dalekiej Francji. Oczywiście, można żyć w błogim przekonaniu, że poza Francją, a w szczególności w Polsce, nie ma integrystów ani odpowiedników księdza Cottarda, więc wszyscy możemy spać spokojnie i nie zwracać uwagi na drobne przywary i dziwactwa wychowawców, zwłaszcza duchownych. Przebudzenie może być bardzo bolesne i felieton "Jak hartuje się czad" pisałem z nadzieją, że dzięki francuskiej lekcji może uda się go uniknąć chociaż u nas. Bo we Francji nikt nie wrzasnął w porę z przerażenia.
Pytanie jest postawione niezbyt szczęśliwie. Przecież nie pisałem tak sobie, ogólnie i nieprecyzyjnie, o "tradycjonalistycznych" i katolickich organizacjach skautowskich. Pisałem bardzo wyraźnie, że chodzi o ugrupowania integrystów katolickich, przede wszystkim z kręgu lefebrystów, nie uznawane ani przez państwo, ani przez Kościół, ani przez międzynarodowe instancje skautingu. Niektóre z nich wymieniłem nawet z nazwy. Trudno być bardziej konkretnym. Tymczasem z listu Krzysztofa Dobreckiego można wynieść wrażenie, jakobym załamywał ręce z oburzenia nad wszelkimi organizacjami katolickimi lub przywiązującymi wagę do tradycji. Najwidoczniej nie zrozumieliśmy się dobrze, więc wyjaśniam, że tak nie jest. Wyniki działań wychowawczych polskiego harcerstwa katolickiego - widoczne szczególnie dobrze przed wojną i podczas niej w postaci fantastycznych ludzi, którzy z niego wyszli - mówią same za siebie i nie potrzebują adwokatów. Czuję dla tego harcerstwa wiele sentymentu i podziwu. Kwestią do odrębnej dyskusji jest, czy takie same metody wychowawcze stosowane 60-70 lat później, po przeoraniu świata przez wojnę, zimną wojnę, upadek dwóch systemów totalitarnych, rewolucję obyczajową i technologiczną, mogą dawać w zmienionych warunkach tak samo pomyślne wyniki. To dlatego organizacje pogrążone w ideologicznych skrajnościach lub kładące nacisk nade wszystko na wierność tradycjom mogą budzić obawy co do zdolności ukształtowania ludzi, którzy są w stanie nawiązać racjonalny kontakt z rzeczywistością. Powiedzenie, że francuskie doświadczenia nasilają takie obawy, byłoby eufemizmem. Doświadczenia te są po prostu przerażające, ale publiczna "afera" wokół nich powstała dopiero wtedy, kiedy działalność "wychowawcza"
katolickich integrystów pociągnęła za sobą śmierć dzieci i nastąpiła koncentracja dramatów w krótkim odcinku czasowym. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie opisywane w moim felietonie wypadki pochodzą z niespełna trzytygodniowego okresu w lipcu tego roku. Zgadzam się z Krzysztofem Dobreckim, kiedy pisze, że żadna organizacja skautowska nie zakłada wychowania człowieka idealnego. W każdym razie żadna nie czyni tego oficjalnie i na piśmie. W praktyce zdarzają się jednak ugrupowania bardziej dogmatyczne w tym względzie niż inne i takie właśnie przykłady obficie przytaczałem w felietonie. W opisywanym kontekście nie bardzo rozumiem, dlaczego mój korespondent sądzi, iż stoję jedynie wobec alternatyw: dyskredytować "nieodpowiedzialnych wychowawców" albo "katolickie organizacje skautowe"; dostrzegać organizacje "starające się w sposób odpowiedzialny wychowywać młodego człowieka" i takie, które udają biura turystyczne. Do której z tych kategorii zaliczyłby harcmistrz Dobrecki księdza Cottarda? Do odpowiedzialnych? Do nieodpowiedzialnych? Do katolickich? Do działaczy turystycznych? Przecież cały problem polega na tym, że kazus tego i podobnych księży zupełnie wymyka się takim podziałom. Określanie J.Y. Cottarda "nieodpowiedzialnym wychowawcą" byłoby kolejnym eufemizmem. Męczeńska śmierć jego czterech podopiecznych nie była skutkiem żadnej niefrasobliwości lub nieuwagi. Doprowadził do niej bezwzględny, świadomie zaprogramowany sadyzm w egzekwowaniu dogmatów, głoszonych i wcielanych w życie przez prawdziwego guru w sutannie. Zaczadził on umysły nie tylko dzieci, ale przede wszystkim rodziców. Bodaj najbardziej wstrząsające w tej historii jest właśnie to, że rodzice ofiar księdza z płomiennym przekonaniem interpretowali jego ewidentny sadyzm i dogmatyzm jako "ojcowski stosunek" do swoich pociech. Okazuje się, że w tym środowisku można komuś nawet zabić dziecko, a ten ktoś jeszcze przyklęknie, ucałuje brzeg sutanny i podziękuje. Tylko proszę mi nie mówić, że to budujący przykład chrześcijańskiej powinności wybaczania. Jeśli harcmistrz Dobrecki rozgląda się za przykładami nieodpowiedzialności, to ten jest akurat znakomity.
Najbardziej jednak smuci mnie w tym liście tchnące zeń przeświadczenie, że właściwie nie ma co krzyczeć, bo tak ogólnie wszystko jest w porządku, a jeśli nie jest, to jedynie w dalekiej Francji. Oczywiście, można żyć w błogim przekonaniu, że poza Francją, a w szczególności w Polsce, nie ma integrystów ani odpowiedników księdza Cottarda, więc wszyscy możemy spać spokojnie i nie zwracać uwagi na drobne przywary i dziwactwa wychowawców, zwłaszcza duchownych. Przebudzenie może być bardzo bolesne i felieton "Jak hartuje się czad" pisałem z nadzieją, że dzięki francuskiej lekcji może uda się go uniknąć chociaż u nas. Bo we Francji nikt nie wrzasnął w porę z przerażenia.
Więcej możesz przeczytać w 35/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.