Konkurs z wariacjami
Tegoroczny sopocki festiwal rozegrał się na linii Lublin-Warszawa-Londyn-Dublin za sprawą zestawu gwiazd, które najbardziej rozgrzały dwa chłodne sierpniowe wieczory. Wprawdzie nie stać nas jeszcze na artystów ekstraklasy pokroju Celine Dion czy Madonny, ale pojawili się wykonawcy z pierwszej ligi muzycznego show-businessu, jak The Corrs i Chris Rea.
Długa tradycja Sopotu i w tym roku nakazała przeprowadzenie międzynarodowego konkursu, w którym biorą udział młodzi wykonawcy, choć nikt z widzów nie pamięta już nazwisk triumfatorów Sopotu z lat 90. Co gorsza, ci zwycięzcy nie odnieśli potem żadnych znaczących sukcesów na arenie międzynarodowej i być może do dziś z nostalgią wspominają wizytę w Sopocie. Trudno przewidzieć, czy Włoch Alex Baroni, który wygrał tegoroczny festiwal, przerwie złą passę. Rozsądniejsze jednak wydaje się zrezygnowanie z kosztownego międzynarodowego konkursu na rzecz sprowadzenia jeszcze jednej światowej gwiazdy typu Rea lub kilku minirecitali wykonawców z gatunku pop-dance, jak Ace of Base. Ostatecznie nie widać powodu, by polska telewizja miała łożyć na niedoszłe gwiazdki.
Raz jeszcze okazało się, że Maryla Rodowicz jest niekwestionowaną pierwszą gwiazdą naszej estrady - dba o swoją publiczność i robi wszystko, by ta bawiła się dobrze na jej koncertach. Show Rodowicz może być wzorem estradowego rzemiosła dla wszystkich naszych wykonawców; na jej tle niezniszczalna Budka Suflera wypadła wyjątkowo statycznie i dostojnie. Zresztą grupa z Lublina nigdy na scenie nie przeobrażała się w wulkan, jej najsilniejsza broń to przeboje, które może zaśpiewać każdy, a tym razem jest pewnie zmęczona bogatym w występy sezonem. Lublin triumfował w Sopocie dwukrotnie, bo swój lwi pazur pokazała tam również Beata Kozidrak z grupą Bajm. Jak zwykle szczera i otwarta wokalistka rozbawiła publiczność deklaracją: "damy czadu, aż spadną wam majtki", ale jej stare hity rzeczywiście wywołały entuzjazm wśród chętnej do zabawy widowni.
Niewątpliwie polskie gwiazdy wypadły lepiej niż nie dostrojona do towarzyszących jej muzyków angielska wokalistka Tanita Tikaram. Było to największe muzyczne nieporozumienie festiwalu - nawet piękna piosenka "Twist in My Sobriety" w nowej aranżacji zabrzmiała fatalnie. Nie popisał się również szwedzki kwartet Ace of Base, który ostatnio wylansował hit "Life Is a Flower". Swoją wartość ostentacyjnie podkreślał natomiast poza estradą... obecnością słusznych wzrostem ochroniarzy. Gdyby na scenie męska część Ace of Base była tak rozrywkowa jak na nocnym party w sopockiej "5", publiczność w amfiteatrze doceniłaby ich jeszcze bardziej. Nie zawiodła francuska Era, a właściwie tancerze wykonujący układ choreograficzny do kompozycji Erica Levy?ego. Chris Rea, główna atrakcja drugiego dnia festiwalu, pokazał, co znaczy profesjonalizm i... skromność. Jego show miał przemyślaną konstrukcję - umiejętnie budował napięcie, od mrocznego początku w postaci utworu "Nothing to Fear" po taneczny, rozrywkowy hit "Let?s Dance". Rea wykazał prawdziwy kunszt jako gitarzysta, demonstrując solówki z użyciem specjalnej tulejki na palec (tzw. gitara slide), choć mógłby zagrać dwa czy trzy przeboje więcej. Na szczęście w repertuarze nie zabrakło najbardziej oczekiwanych piosenek - "Road to Hell" i "Josephine". Podczas tej drugiej piętnastoletnia córka artysty i adresatka utworu, Josephine, która towarzyszyła tacie podczas wizyty w Polsce, zadzwoniła do mamy.
Znakomitą rodzinę tworzą też The Corrs - irlandzka gwiazda pierwszego dnia festiwalu. Wprawdzie sława The Corrs nie dotarła jeszcze w pełni do Polski (w tym tygodniu "Talk on Corners" jest znowu na pierwszym miejscu oficjalnej listy sprzedaży albumów w Anglii), ale połączenie irlandzkiego folkloru i muzyki pop przyniosło im w Europie ogromną sławę. Uroda trzech sióstr Corr podbiła serca nie tylko dziennikarzy, a fakt, że z Sopotu The Corrs polecieli prosto do Pragi, by wystąpić tam obok The Rolling Stones, najlepiej mówi o statusie tej grupy w show-businessie.
Tegoroczny festiwal był chyba najlepszym obok Sopotu ?95 (Anny Lennox, Chuck Berry, Vanessa Mae) w tej dekadzie. Dopisały główne gwiazdy, które grały na żywo (z wyjątkiem Ace of Base i Ery) i na estradzie w pełni potwierdziły swoją dobrą reputację. Zróżnicowanie repertuarowe gwarantowało dla każdego coś miłego, choć może brakowało jeszcze nieco więcej skocznej muzyki pop dla zawsze chętnej do tańca sopockiej publiczności. Nadto scenografia i konstrukcja sceny uniemożliwiały, niestety, bliski kontakt artystów z widzami, co przy takich imprezach jest bardzo istotne.
Jedynym przeżytkiem odziedziczonym po "socjalistycznym" Sopocie było w tym roku trzymanie się koncepcji, że festiwal koniecznie musi prowadzić mieszana para konferansjerów, co widocznie krępowało im ruchy i języki.
Długa tradycja Sopotu i w tym roku nakazała przeprowadzenie międzynarodowego konkursu, w którym biorą udział młodzi wykonawcy, choć nikt z widzów nie pamięta już nazwisk triumfatorów Sopotu z lat 90. Co gorsza, ci zwycięzcy nie odnieśli potem żadnych znaczących sukcesów na arenie międzynarodowej i być może do dziś z nostalgią wspominają wizytę w Sopocie. Trudno przewidzieć, czy Włoch Alex Baroni, który wygrał tegoroczny festiwal, przerwie złą passę. Rozsądniejsze jednak wydaje się zrezygnowanie z kosztownego międzynarodowego konkursu na rzecz sprowadzenia jeszcze jednej światowej gwiazdy typu Rea lub kilku minirecitali wykonawców z gatunku pop-dance, jak Ace of Base. Ostatecznie nie widać powodu, by polska telewizja miała łożyć na niedoszłe gwiazdki.
Raz jeszcze okazało się, że Maryla Rodowicz jest niekwestionowaną pierwszą gwiazdą naszej estrady - dba o swoją publiczność i robi wszystko, by ta bawiła się dobrze na jej koncertach. Show Rodowicz może być wzorem estradowego rzemiosła dla wszystkich naszych wykonawców; na jej tle niezniszczalna Budka Suflera wypadła wyjątkowo statycznie i dostojnie. Zresztą grupa z Lublina nigdy na scenie nie przeobrażała się w wulkan, jej najsilniejsza broń to przeboje, które może zaśpiewać każdy, a tym razem jest pewnie zmęczona bogatym w występy sezonem. Lublin triumfował w Sopocie dwukrotnie, bo swój lwi pazur pokazała tam również Beata Kozidrak z grupą Bajm. Jak zwykle szczera i otwarta wokalistka rozbawiła publiczność deklaracją: "damy czadu, aż spadną wam majtki", ale jej stare hity rzeczywiście wywołały entuzjazm wśród chętnej do zabawy widowni.
Niewątpliwie polskie gwiazdy wypadły lepiej niż nie dostrojona do towarzyszących jej muzyków angielska wokalistka Tanita Tikaram. Było to największe muzyczne nieporozumienie festiwalu - nawet piękna piosenka "Twist in My Sobriety" w nowej aranżacji zabrzmiała fatalnie. Nie popisał się również szwedzki kwartet Ace of Base, który ostatnio wylansował hit "Life Is a Flower". Swoją wartość ostentacyjnie podkreślał natomiast poza estradą... obecnością słusznych wzrostem ochroniarzy. Gdyby na scenie męska część Ace of Base była tak rozrywkowa jak na nocnym party w sopockiej "5", publiczność w amfiteatrze doceniłaby ich jeszcze bardziej. Nie zawiodła francuska Era, a właściwie tancerze wykonujący układ choreograficzny do kompozycji Erica Levy?ego. Chris Rea, główna atrakcja drugiego dnia festiwalu, pokazał, co znaczy profesjonalizm i... skromność. Jego show miał przemyślaną konstrukcję - umiejętnie budował napięcie, od mrocznego początku w postaci utworu "Nothing to Fear" po taneczny, rozrywkowy hit "Let?s Dance". Rea wykazał prawdziwy kunszt jako gitarzysta, demonstrując solówki z użyciem specjalnej tulejki na palec (tzw. gitara slide), choć mógłby zagrać dwa czy trzy przeboje więcej. Na szczęście w repertuarze nie zabrakło najbardziej oczekiwanych piosenek - "Road to Hell" i "Josephine". Podczas tej drugiej piętnastoletnia córka artysty i adresatka utworu, Josephine, która towarzyszyła tacie podczas wizyty w Polsce, zadzwoniła do mamy.
Znakomitą rodzinę tworzą też The Corrs - irlandzka gwiazda pierwszego dnia festiwalu. Wprawdzie sława The Corrs nie dotarła jeszcze w pełni do Polski (w tym tygodniu "Talk on Corners" jest znowu na pierwszym miejscu oficjalnej listy sprzedaży albumów w Anglii), ale połączenie irlandzkiego folkloru i muzyki pop przyniosło im w Europie ogromną sławę. Uroda trzech sióstr Corr podbiła serca nie tylko dziennikarzy, a fakt, że z Sopotu The Corrs polecieli prosto do Pragi, by wystąpić tam obok The Rolling Stones, najlepiej mówi o statusie tej grupy w show-businessie.
Tegoroczny festiwal był chyba najlepszym obok Sopotu ?95 (Anny Lennox, Chuck Berry, Vanessa Mae) w tej dekadzie. Dopisały główne gwiazdy, które grały na żywo (z wyjątkiem Ace of Base i Ery) i na estradzie w pełni potwierdziły swoją dobrą reputację. Zróżnicowanie repertuarowe gwarantowało dla każdego coś miłego, choć może brakowało jeszcze nieco więcej skocznej muzyki pop dla zawsze chętnej do tańca sopockiej publiczności. Nadto scenografia i konstrukcja sceny uniemożliwiały, niestety, bliski kontakt artystów z widzami, co przy takich imprezach jest bardzo istotne.
Jedynym przeżytkiem odziedziczonym po "socjalistycznym" Sopocie było w tym roku trzymanie się koncepcji, że festiwal koniecznie musi prowadzić mieszana para konferansjerów, co widocznie krępowało im ruchy i języki.
Więcej możesz przeczytać w 35/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.