Kogo będziemy uważać w wieku XXI za zdrajcę czystej wody, jeśli ludzie, którzy wzywali wojska obcego mocarstwa do okupowania własnego kraju, zasługują obecnie na cudzysłów?
W 1968 r. skandowano chętnie: "Cała Polska czeka na swego Dubceka". Nie doczekaliśmy się lokalnego Dubceka, ale za to doczekaliśmy się Wałęsy, Gwiazdy, Mazowieckiego, Geremka, Bugaja i całych zastępów podobnych im ludzi, którzy potrafili najpierw wydobyć kraj z oparów absurdu i niemożności, a potem wyprowadzić na tory wiodące ku normalności. Czekanie to trwało 12 lat, ale w sumie okazało się, że lepiej mieć wolnego Wałęsę niż szybkiego Dub'ceka.
Niemniej praska wiosna i jej zbrojne zdławienie dokładnie 30 lat temu miały bardzo ważne znaczenie. Może nawet większe dla Zachodu niż dla krajów "przodującego obozu". Koniec eksperymentu Dub?ceka był jaskrawym dowodem na to, o czym w "obozie" już od dawna wiedziano i traktowano jako oczywistość: że całe to gadanie o socjalizmie, komunizmie, pokoju, braterstwie, przyjaźni między narodami i innych ideałach służyło jedynie propagandowemu przykryciu totalitarnego zamordyzmu, rządów kacyków i kolesiów oraz utrzymaniu stref wpływów. Dla zachodniej lewicy był to jednak spory wstrząs, zmuszający między innymi do uświadomienia sobie, że ewentualne zwalczenie kapitalistycznych krwiopijców i amerykańskich imperialistów niekoniecznie musi oznaczać, iż pozostałe na scenie wielkie mocarstwo otworzy drogę ku realizacji ideałów socjalizmu. Zachodnia lewica zaczęła się wtedy zmieniać - i między innymi wydarzeniom w Czechosłowacji sprzed trzydziestu lat zawdzięczamy dzisiejsze fenomeny Blaira czy Schrödera, a także pogląd, że swoistym patronem duchowym obecnej lewicy na Zachodzie jest Bill Clinton. W sierpniu 1968 r. wszystko to wyglądało jednak dużo mniej optymistycznie. Nie miałem wtedy jeszcze osiemnastu lat, ale w marcu chodziłem już na manifestacje razem ze studentami. Raz nawet - w jakimś nieomal nadprzyrodzonym przypływie sił (bywają takie, kiedy się człowiek naprawdę bardzo boi) - udało mi się wyrwać esbekowi, który schwytał mnie, bo nie podobało mu się, że wraz z innymi krzyczę "Gestapo!" pod adresem nacierających milicjantów. Warczał mi w ucho: "Ja ci dam Gestapo!" - ale w końcu nic mi nie dał, bo nie wziął pod uwagę siły młodzieńczego przerażenia. W dniu inwazji na Czechosłowację przerażenie było jednak bezsilne. Pamiętam, że przez cały dzień siedziałem z uchem przyklejonym do głośnika naszego radia "Stolica" i słuchałem bezpośrednich relacji o rozwoju sytuacji, nadawanych przez lokalne rozgłośnie czeskie i słowackie. To, co mówiono, było rozdzierające, ale jeszcze bardziej szokująca była cisza, jaka zapadała - czasami w pół zdania - na kolejnych falach, w miarę jak radiostacje i nadajniki wpadały w ręce żołnierzy bratnich armii państw-stron Układu Warszawskiego. Praga kończyła nadawanie wstrząsająco i patetycznie. Kiedy żołnierze radzieccy wtargnęli już do budynku, puszczono hymn państwowy - ze szczególnie poruszającą, po góralsku dumną, smutną i ciepłą zarazem częścią słowacką - a równocześnie zostawiono włączony mikrofon, który działał jeszcze kilka minut po odegraniu hymnu. Było więc słychać kroki nadbiegających żołnierzy, było słychać ich głosy, było słychać krótkie zamieszanie w studiu, a potem nagle cisza. Nastał czas kolaborantów. Kiedy Agencja France-Presse pisze dziś o sygnatariuszach listu, którzy wzywali "Drogiego Leonida Iljicza", aby pomógł im w ratowaniu socjalizmu w Czechosłowacji "wszelkimi środkami pozostającymi do Waszej dyspozycji", słowo zdrajcy ujmuje w cudzysłów. Ciekawe, dlaczego. Kogo zatem będziemy uważać w wieku XXI za zdrajcę czystej wody, jeśli ludzie, którzy wzywali wojska obcego mocarstwa do okupowania własnego kraju, zasługują obecnie na cudzysłów? Jeden z sygnatariuszy tego haniebnego listu, Antonin Kapek, popełnił samobójstwo, kiedy nadeszła "aksamitna rewolucja". Tak samo postąpił podwójny agent Viliam Salgović, który pomagał KGB w planowaniu inwazji. Jednakże inny współautor listu do Breżniewa, Vasil Bilak, żyje nie tylko spokojnie, ale i dostatnio w tzw. dobrej dzielnicy w Bratysławie. Na jego dyplomie czeladnika krawieckiego zaznaczono ku przestrodze ewentualnych pracodawców, że "nie należy mu pozwalać na skrawanie marynarek". Były jednak dziedziny, w których okazał się wyjątkowo pilny i zdolny. Zdolny naprawdę do wszystkiego. Nie tylko zaprosił okupantów do swojej ojczyzny, ale potem - pełniąc wysokie funkcje partyjne - równocześnie prowadził pracę wywiadowczą na ich rzecz. Przez dwadzieścia lat regularnie trzy razy w miesiącu meldował się u generała dowodzącego oddziałami Armii Czerwonej w Czechosłowacji i przekazywał mu poufne informacje na temat sytuacji w kraju. Wiedzy o tym nie czerpiemy z ujawnionych archiwów tajnych służb ani z sensacyjnych przecieków. Sam Bilak opowiedział o tym z dumą komisji, która przesłuchiwała go po upadku ZSRR i komunizmu. AFP podaje wszystkie te fakty w swojej rocznicowej depeszy, ale słowo "zdrajca" ujmuje w cudzysłów. Zatem w odczuciu agencji Vasil Bilak zdradzał swój kraj tylko na niby, umownie i z przymrużeniem oka. Żyjemy jednak w ciekawych czasach.
Niemniej praska wiosna i jej zbrojne zdławienie dokładnie 30 lat temu miały bardzo ważne znaczenie. Może nawet większe dla Zachodu niż dla krajów "przodującego obozu". Koniec eksperymentu Dub?ceka był jaskrawym dowodem na to, o czym w "obozie" już od dawna wiedziano i traktowano jako oczywistość: że całe to gadanie o socjalizmie, komunizmie, pokoju, braterstwie, przyjaźni między narodami i innych ideałach służyło jedynie propagandowemu przykryciu totalitarnego zamordyzmu, rządów kacyków i kolesiów oraz utrzymaniu stref wpływów. Dla zachodniej lewicy był to jednak spory wstrząs, zmuszający między innymi do uświadomienia sobie, że ewentualne zwalczenie kapitalistycznych krwiopijców i amerykańskich imperialistów niekoniecznie musi oznaczać, iż pozostałe na scenie wielkie mocarstwo otworzy drogę ku realizacji ideałów socjalizmu. Zachodnia lewica zaczęła się wtedy zmieniać - i między innymi wydarzeniom w Czechosłowacji sprzed trzydziestu lat zawdzięczamy dzisiejsze fenomeny Blaira czy Schrödera, a także pogląd, że swoistym patronem duchowym obecnej lewicy na Zachodzie jest Bill Clinton. W sierpniu 1968 r. wszystko to wyglądało jednak dużo mniej optymistycznie. Nie miałem wtedy jeszcze osiemnastu lat, ale w marcu chodziłem już na manifestacje razem ze studentami. Raz nawet - w jakimś nieomal nadprzyrodzonym przypływie sił (bywają takie, kiedy się człowiek naprawdę bardzo boi) - udało mi się wyrwać esbekowi, który schwytał mnie, bo nie podobało mu się, że wraz z innymi krzyczę "Gestapo!" pod adresem nacierających milicjantów. Warczał mi w ucho: "Ja ci dam Gestapo!" - ale w końcu nic mi nie dał, bo nie wziął pod uwagę siły młodzieńczego przerażenia. W dniu inwazji na Czechosłowację przerażenie było jednak bezsilne. Pamiętam, że przez cały dzień siedziałem z uchem przyklejonym do głośnika naszego radia "Stolica" i słuchałem bezpośrednich relacji o rozwoju sytuacji, nadawanych przez lokalne rozgłośnie czeskie i słowackie. To, co mówiono, było rozdzierające, ale jeszcze bardziej szokująca była cisza, jaka zapadała - czasami w pół zdania - na kolejnych falach, w miarę jak radiostacje i nadajniki wpadały w ręce żołnierzy bratnich armii państw-stron Układu Warszawskiego. Praga kończyła nadawanie wstrząsająco i patetycznie. Kiedy żołnierze radzieccy wtargnęli już do budynku, puszczono hymn państwowy - ze szczególnie poruszającą, po góralsku dumną, smutną i ciepłą zarazem częścią słowacką - a równocześnie zostawiono włączony mikrofon, który działał jeszcze kilka minut po odegraniu hymnu. Było więc słychać kroki nadbiegających żołnierzy, było słychać ich głosy, było słychać krótkie zamieszanie w studiu, a potem nagle cisza. Nastał czas kolaborantów. Kiedy Agencja France-Presse pisze dziś o sygnatariuszach listu, którzy wzywali "Drogiego Leonida Iljicza", aby pomógł im w ratowaniu socjalizmu w Czechosłowacji "wszelkimi środkami pozostającymi do Waszej dyspozycji", słowo zdrajcy ujmuje w cudzysłów. Ciekawe, dlaczego. Kogo zatem będziemy uważać w wieku XXI za zdrajcę czystej wody, jeśli ludzie, którzy wzywali wojska obcego mocarstwa do okupowania własnego kraju, zasługują obecnie na cudzysłów? Jeden z sygnatariuszy tego haniebnego listu, Antonin Kapek, popełnił samobójstwo, kiedy nadeszła "aksamitna rewolucja". Tak samo postąpił podwójny agent Viliam Salgović, który pomagał KGB w planowaniu inwazji. Jednakże inny współautor listu do Breżniewa, Vasil Bilak, żyje nie tylko spokojnie, ale i dostatnio w tzw. dobrej dzielnicy w Bratysławie. Na jego dyplomie czeladnika krawieckiego zaznaczono ku przestrodze ewentualnych pracodawców, że "nie należy mu pozwalać na skrawanie marynarek". Były jednak dziedziny, w których okazał się wyjątkowo pilny i zdolny. Zdolny naprawdę do wszystkiego. Nie tylko zaprosił okupantów do swojej ojczyzny, ale potem - pełniąc wysokie funkcje partyjne - równocześnie prowadził pracę wywiadowczą na ich rzecz. Przez dwadzieścia lat regularnie trzy razy w miesiącu meldował się u generała dowodzącego oddziałami Armii Czerwonej w Czechosłowacji i przekazywał mu poufne informacje na temat sytuacji w kraju. Wiedzy o tym nie czerpiemy z ujawnionych archiwów tajnych służb ani z sensacyjnych przecieków. Sam Bilak opowiedział o tym z dumą komisji, która przesłuchiwała go po upadku ZSRR i komunizmu. AFP podaje wszystkie te fakty w swojej rocznicowej depeszy, ale słowo "zdrajca" ujmuje w cudzysłów. Zatem w odczuciu agencji Vasil Bilak zdradzał swój kraj tylko na niby, umownie i z przymrużeniem oka. Żyjemy jednak w ciekawych czasach.
Więcej możesz przeczytać w 34/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.