Czy Polacy będą jeść najdroższą i najgorszą żywność w Europie?
W środku żniw polscy rolnicy znaleźli czas na niszczenie cudzej własności, blokowanie dróg i zakłócanie działalności innych branż gospodarki (blokowanie dróg i niszczenie płodów rolnych polscy chłopi podpatrzyli u francuskich farmerów, którzy potrafią budować barykady z pomidorów i jaj nawet na dziedzińcu Luwru). Już od lat bowiem udaje im się to znacznie lepiej niż gospodarowanie na roli. W końcu - według szacunków, na które powołuje się Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego - typowych gospodarstw towarowych jest na polskiej wsi zaledwie 9 proc., a tylko
13 proc. produkuje za więcej niż 3 tys. zł rocznie (!), co oznacza, że w czteroosobowym gospodarstwie (uznawanym za "wysokotowarowe") na jedną osobę przypada z rolnictwa dochód w wysokości nieco ponad 80 zł miesięcznie. Polska wieś tylko nominalnie zajmuje się więc produkcją rolną.
Trudno się jednak temu dziwić, gdy organizatorzy blokad kolportują dokumenty Unii Europejskiej, w których proponuje się płacenie rolnikom nie za wzrost produkcji, lecz za "zachowanie pejzażu wiejskiego". Problem polega na tym, że tam pejzaż chce zachowywać drobna część z 2-5 proc. zatrudnionych, zaś w Polsce - 27 proc. aktywnych zawodowo. Efekty już widać - według danych GUS, w ostatnim czasie powierzchnia odłogów zwiększyła się do 12,8 proc. gruntów ornych. Czy powinniśmy się zatem cieszyć z tego, że mamy "ostatnich chłopów w Europie"? - jak zauważyła prof. Maria Halamska, socjolog z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego UW?
"Wieś wygląda jak pacjent po ciężkiej chorobie - ma zaburzoną świadomość" - trafnie diagnozuje prof. Maria Wieruszewska, dyrektor Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN. Rząd uznał widocznie, że "zaburzona świadomość" chłopów tłumaczy i w nagrodę za blokowanie dróg i wysypywanie ziarna na tory zdecydował się skupować zboże po absurdalnie wysokich cenach, a na dodatek zablokował import żywności protekcyjnymi cłami, czyli tzw. kwotami wwozowymi na artykuły rolne.
Polscy rolnicy uwierzyli poza tym politykom PSL i twierdzą, że w przeciętnym gospodarstwie nie można wypracować środków na inwestycje, więc w większości nie inwestują. Dali się też przekonać, że wysoka inflacja napędza koniunkturę, a więc również popyt na towary rolne. Jeśli duża inflacja oznacza przy tym wysokie stopy procentowe, to już jest zmartwienie państwa, które powinno zapewnić rolnikom preferencyjne kredyty, mimo że spora ich część i tak potem nie jest spłacana. "Dopiero przy inflacji około 5-6 proc. rolnik dostrzega, że koszty kredytu są niższe od zysków i może inwestować" - zauważył dr Jerzy Sobociński, radca ministra w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej.
Co ciekawe, ramię w ramię z producentami zbóż blokady i uliczne zadymy urządzają hodowcy trzody i bydła oraz producenci mleka, chociaż domaganie się księżycowych cen przez pierwszych uderza w drugich i czyni ich produkcję nieopłacalną. Jak trafnie zauważył Kazimierz Pazgan, przewodniczący Rady Krajowej Izby Gospodarczej, dzięki takim akcjom amerykański kurczak kosztuje dolara, zaś polski - dwa razy więcej, gdyż zjada drogie krajowe zboże. Nawet gdyby nie było ono takie drogie, nie sposób znaleźć w kraju dostawcy zapewniającego systematyczne zaopatrzenie. Trzeba więc i tak kupować importowane zboże, które byłoby tańsze, gdyby nie zaporowe cła chroniące rodzimych producentów itd., itp.
Chociaż rolnicy wciąż korzystają z
budżetowych pieniędzy (przeciętny podatnik łoży na nich ok. 600 zł rocznie, a statystyczny rolnik otrzymuje z budżetu niemal 3,5 tys. zł rocznie), dwie trzecie z nich uważa, że jeszcze nic od państwa nie dostało i ustawia się w kolejce. - Pomoc państwa trafiała do ok. 30 proc. gospodarstw, reszta w praktyce była jej pozbawiona - przyznaje Roman Wierzbicki, przewodniczący Niezależnego
Samorządnego Związku Zawodowego Rolników Indywidualnych "Solidarność", współorganizatora ostatnich protestów. Wygląda więc na to, że dotacje do skupu produktów rolnych musiałyby być kontynuowane przez najbliższych 20-30 lat, żeby zadowolić wszystkich.
Biorąc coraz większe pieniądze ze wspólnej kasy, rolnicy nauczyli się przy tym w specyficzny sposób odwdzięczać za to rządowi - nowymi roszczeniami.
- Polscy chłopi przestraszyli się wolności i stali się grupą podatną na wszelką populistyczną demagogię - martwi się Maria Stolzman, doradca ministra finansów, ekspert ds. rolnych. Choć prezes PSL Jarosław Kalinowski przypomina, jak polska wieś oparła się kolektywizacji, paradoksalnie rolnictwo stało się w III RP jedną z ostatnich twierdz socjalizmu. "Socjalizm stworzył chłopu szklany klosz. Nie było konkurencji zagranicznych produktów rolnych i nasz chłop czuł się bezpieczny, sprzedawał wszystko, co wyprodukował" - zauważył prof. Jerzy Wilkin, ekonomista z UW.
Teraz chłopi żądają kolejnych dotacji i ulg. Jeśli rząd nie zapłaci, zagrożony będzie pokój społeczny. Rolnicy mogą zatem żądać księżycowych cen skupu, gdyż towarem, który oferują wcale nie jest pszenica i żyto, lecz właśnie pokój społeczny. I to nie na rolnictwo, lecz na zakup tego ostatniego dobra wydajemy coraz więcej pieniędzy podatników. Przyzwyczaiła rolników do tego poprzednia koalicja, która wszystkim większym grupom społecznym starała się płacić za to, by nie wychodziły na ulicę. - Rolnicy nie płacą podatku dochodowego, miejscy podatnicy dotują także ubezpieczenia rolnicze. Na dopłaty do kredytów zaciągniętych w ramach licznych programów pomocowych dla rolnictwa trzeba było wydać miliard złotych - podlicza hojność poprzednich rządów Maria Stolzman. W ten sposób cała armia ludzi utrzymywana jest na polskiej wsi w błogiej nieświadomości zachodzących zmian. Ta armia ludzi gotowa jest słuchać każdego, kto zapewni ich, że mogą zostać na wsi, bo uprawianie roli nie jest działalnością ekonomiczną, lecz czynem patriotycznym. Nawet wtedy, gdy jawne i ukryte bezrobocie na wsi dotyka połowy wiejskich rodzin.
Nie zajmując się produkcją towarową, chłopi i ich rodziny są takimi samymi konsumentami jak mieszkańcy miast. Podczas demonstracji i blokad całkiem o tym jednak zapominają. Kiedy apelują o wyższe ceny skupu zboża, domagają się w istocie podwyżek cen żywności, którą sami kupują jako klienci. Co ciekawe, politycy PSL zawsze popierają protestujących, chociaż przez lata odpowiadali za politykę rolną, która skutkuje teraz blokadami i żądaniami zaporowych ceł. Ale to przecież działacze PSL zawsze wiedzieli pierwsi, kiedy rząd będzie interweniował na rynku rolnym. Wwiezienie w tym czasie do Polski nie objętych ochroną ziemiopłodów gwarantowało dobrze poinformowanym szybki i łatwy zysk: po ostatecznym ustaleniu cen skupu interwencyjnego wartość sprowadzonego do Polski towaru wzrastała o 30-50 proc.
Nie dziwi, że beneficjenci tych układów są dziś doradcami protestujących chłopów bądź nawet im przewodzą. W protestach nie uczestniczą natomiast rolnicy, którzy w warunkach wolnego rynku stali się prawdziwymi farmerami - nie mają czasu na demonstracje, gdyż muszą zarabiać pieniądze. - W ostatniej awanturze nie uczestniczą rolnicy, którzy swoją gospodarkę oparli na racjonalnym, rynkowym modelu - podziela tę opinię prof. Tadeusz Hunek z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa.
Ostatecznie chłopskie bojówki najbardziej zaszkodzą rzeczywistym producentom rolnym. Czyżby protestującym chodziło o to, by polscy farmerzy nie mogli wysyłać swoich towarów za granicę, szczególnie do krajów CEFTA, skąd sprowadzane jest wysypywane na tory zboże? Przecież w ubiegłym roku eksport polskiej żywności do Czech, Słowacji i na Węgry wzrósł aż o 72 proc. Teraz, gdy telewizje czeska i węgierska pokazały wydarzenia na naszych przejściach granicznych, nasiliły się tam żądania podjęcia walki z importem z Polski i objęcia go zaporowym cłem. Za ochronę rynku zbożowego zapłacą zatem ostatecznie polscy producenci mięsa i owoców. Kto zapłaci za permanentne i powtarzające się "zaburzenie świadomości" lub wręcz jej blokadę u dużej części polskiej wsi i jej politycznych sponsorów, czego objawem są ostatnie ekscesy?
13 proc. produkuje za więcej niż 3 tys. zł rocznie (!), co oznacza, że w czteroosobowym gospodarstwie (uznawanym za "wysokotowarowe") na jedną osobę przypada z rolnictwa dochód w wysokości nieco ponad 80 zł miesięcznie. Polska wieś tylko nominalnie zajmuje się więc produkcją rolną.
Trudno się jednak temu dziwić, gdy organizatorzy blokad kolportują dokumenty Unii Europejskiej, w których proponuje się płacenie rolnikom nie za wzrost produkcji, lecz za "zachowanie pejzażu wiejskiego". Problem polega na tym, że tam pejzaż chce zachowywać drobna część z 2-5 proc. zatrudnionych, zaś w Polsce - 27 proc. aktywnych zawodowo. Efekty już widać - według danych GUS, w ostatnim czasie powierzchnia odłogów zwiększyła się do 12,8 proc. gruntów ornych. Czy powinniśmy się zatem cieszyć z tego, że mamy "ostatnich chłopów w Europie"? - jak zauważyła prof. Maria Halamska, socjolog z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego UW?
"Wieś wygląda jak pacjent po ciężkiej chorobie - ma zaburzoną świadomość" - trafnie diagnozuje prof. Maria Wieruszewska, dyrektor Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN. Rząd uznał widocznie, że "zaburzona świadomość" chłopów tłumaczy i w nagrodę za blokowanie dróg i wysypywanie ziarna na tory zdecydował się skupować zboże po absurdalnie wysokich cenach, a na dodatek zablokował import żywności protekcyjnymi cłami, czyli tzw. kwotami wwozowymi na artykuły rolne.
Polscy rolnicy uwierzyli poza tym politykom PSL i twierdzą, że w przeciętnym gospodarstwie nie można wypracować środków na inwestycje, więc w większości nie inwestują. Dali się też przekonać, że wysoka inflacja napędza koniunkturę, a więc również popyt na towary rolne. Jeśli duża inflacja oznacza przy tym wysokie stopy procentowe, to już jest zmartwienie państwa, które powinno zapewnić rolnikom preferencyjne kredyty, mimo że spora ich część i tak potem nie jest spłacana. "Dopiero przy inflacji około 5-6 proc. rolnik dostrzega, że koszty kredytu są niższe od zysków i może inwestować" - zauważył dr Jerzy Sobociński, radca ministra w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej.
Co ciekawe, ramię w ramię z producentami zbóż blokady i uliczne zadymy urządzają hodowcy trzody i bydła oraz producenci mleka, chociaż domaganie się księżycowych cen przez pierwszych uderza w drugich i czyni ich produkcję nieopłacalną. Jak trafnie zauważył Kazimierz Pazgan, przewodniczący Rady Krajowej Izby Gospodarczej, dzięki takim akcjom amerykański kurczak kosztuje dolara, zaś polski - dwa razy więcej, gdyż zjada drogie krajowe zboże. Nawet gdyby nie było ono takie drogie, nie sposób znaleźć w kraju dostawcy zapewniającego systematyczne zaopatrzenie. Trzeba więc i tak kupować importowane zboże, które byłoby tańsze, gdyby nie zaporowe cła chroniące rodzimych producentów itd., itp.
Chociaż rolnicy wciąż korzystają z
budżetowych pieniędzy (przeciętny podatnik łoży na nich ok. 600 zł rocznie, a statystyczny rolnik otrzymuje z budżetu niemal 3,5 tys. zł rocznie), dwie trzecie z nich uważa, że jeszcze nic od państwa nie dostało i ustawia się w kolejce. - Pomoc państwa trafiała do ok. 30 proc. gospodarstw, reszta w praktyce była jej pozbawiona - przyznaje Roman Wierzbicki, przewodniczący Niezależnego
Samorządnego Związku Zawodowego Rolników Indywidualnych "Solidarność", współorganizatora ostatnich protestów. Wygląda więc na to, że dotacje do skupu produktów rolnych musiałyby być kontynuowane przez najbliższych 20-30 lat, żeby zadowolić wszystkich.
Biorąc coraz większe pieniądze ze wspólnej kasy, rolnicy nauczyli się przy tym w specyficzny sposób odwdzięczać za to rządowi - nowymi roszczeniami.
- Polscy chłopi przestraszyli się wolności i stali się grupą podatną na wszelką populistyczną demagogię - martwi się Maria Stolzman, doradca ministra finansów, ekspert ds. rolnych. Choć prezes PSL Jarosław Kalinowski przypomina, jak polska wieś oparła się kolektywizacji, paradoksalnie rolnictwo stało się w III RP jedną z ostatnich twierdz socjalizmu. "Socjalizm stworzył chłopu szklany klosz. Nie było konkurencji zagranicznych produktów rolnych i nasz chłop czuł się bezpieczny, sprzedawał wszystko, co wyprodukował" - zauważył prof. Jerzy Wilkin, ekonomista z UW.
Teraz chłopi żądają kolejnych dotacji i ulg. Jeśli rząd nie zapłaci, zagrożony będzie pokój społeczny. Rolnicy mogą zatem żądać księżycowych cen skupu, gdyż towarem, który oferują wcale nie jest pszenica i żyto, lecz właśnie pokój społeczny. I to nie na rolnictwo, lecz na zakup tego ostatniego dobra wydajemy coraz więcej pieniędzy podatników. Przyzwyczaiła rolników do tego poprzednia koalicja, która wszystkim większym grupom społecznym starała się płacić za to, by nie wychodziły na ulicę. - Rolnicy nie płacą podatku dochodowego, miejscy podatnicy dotują także ubezpieczenia rolnicze. Na dopłaty do kredytów zaciągniętych w ramach licznych programów pomocowych dla rolnictwa trzeba było wydać miliard złotych - podlicza hojność poprzednich rządów Maria Stolzman. W ten sposób cała armia ludzi utrzymywana jest na polskiej wsi w błogiej nieświadomości zachodzących zmian. Ta armia ludzi gotowa jest słuchać każdego, kto zapewni ich, że mogą zostać na wsi, bo uprawianie roli nie jest działalnością ekonomiczną, lecz czynem patriotycznym. Nawet wtedy, gdy jawne i ukryte bezrobocie na wsi dotyka połowy wiejskich rodzin.
Nie zajmując się produkcją towarową, chłopi i ich rodziny są takimi samymi konsumentami jak mieszkańcy miast. Podczas demonstracji i blokad całkiem o tym jednak zapominają. Kiedy apelują o wyższe ceny skupu zboża, domagają się w istocie podwyżek cen żywności, którą sami kupują jako klienci. Co ciekawe, politycy PSL zawsze popierają protestujących, chociaż przez lata odpowiadali za politykę rolną, która skutkuje teraz blokadami i żądaniami zaporowych ceł. Ale to przecież działacze PSL zawsze wiedzieli pierwsi, kiedy rząd będzie interweniował na rynku rolnym. Wwiezienie w tym czasie do Polski nie objętych ochroną ziemiopłodów gwarantowało dobrze poinformowanym szybki i łatwy zysk: po ostatecznym ustaleniu cen skupu interwencyjnego wartość sprowadzonego do Polski towaru wzrastała o 30-50 proc.
Nie dziwi, że beneficjenci tych układów są dziś doradcami protestujących chłopów bądź nawet im przewodzą. W protestach nie uczestniczą natomiast rolnicy, którzy w warunkach wolnego rynku stali się prawdziwymi farmerami - nie mają czasu na demonstracje, gdyż muszą zarabiać pieniądze. - W ostatniej awanturze nie uczestniczą rolnicy, którzy swoją gospodarkę oparli na racjonalnym, rynkowym modelu - podziela tę opinię prof. Tadeusz Hunek z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa.
Ostatecznie chłopskie bojówki najbardziej zaszkodzą rzeczywistym producentom rolnym. Czyżby protestującym chodziło o to, by polscy farmerzy nie mogli wysyłać swoich towarów za granicę, szczególnie do krajów CEFTA, skąd sprowadzane jest wysypywane na tory zboże? Przecież w ubiegłym roku eksport polskiej żywności do Czech, Słowacji i na Węgry wzrósł aż o 72 proc. Teraz, gdy telewizje czeska i węgierska pokazały wydarzenia na naszych przejściach granicznych, nasiliły się tam żądania podjęcia walki z importem z Polski i objęcia go zaporowym cłem. Za ochronę rynku zbożowego zapłacą zatem ostatecznie polscy producenci mięsa i owoców. Kto zapłaci za permanentne i powtarzające się "zaburzenie świadomości" lub wręcz jej blokadę u dużej części polskiej wsi i jej politycznych sponsorów, czego objawem są ostatnie ekscesy?
Więcej możesz przeczytać w 33/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.