Mąż stanu 2000
Józef Piłsudski i Roman Dmowski, Charles de Gaulle i Konrad Adenauer - to o nich się mówi "mężowie stanu". Jakie cechy wyróżniają wybijających się ponad przeciętność polityków? Czy w dzisiejszej Polsce są mężowie stanu? Po Krzysztofie Czabańskim, Stefanie Bratkowskim, Marcinie Królu i Jerzym Surdykowskim wypowiada się na ten temat Bronisław Wildstein.
Teza de Tocqueville'a, że demokracja kocha przeciętniaków, została dziś dość powszechnie przyswojona. Czy jednak - pomimo swojej pozornej oczywistości - jest ona aż tak bezdyskusyjna?
Zarówno wyliczanie miernot piastujących najwyższe godności w demokratycznym ustroju, jak i utyskiwanie na trudności z odnalezieniem prawdziwych mężów stanu dzierżących w nim stery rządów niczego nie dowodzi. Bo czy niedemokratyczni przywódcy odznaczali się aż tak wielkimi przymiotami ducha? Mąż stanu jest określeniem postaci wielkiej, a więc z definicji rzadkiej w każdym systemie.
Polityczny sukces w demokratycznym ustroju wymaga umiejętności przypodobania się wyborcom i zdolności rozgrywania układów partyjnych, czyli przewodzenia grupom ludzkim. Apologeci
demokracji powiedzieliby, że obie te zdolności są niezbędnymi przymiotami prawdziwego męża stanu. Wrażliwość na oczekiwania obywateli jest nieodzowna do odgrywania roli ich reprezentanta, umiejętność przewodzenia jest przy tym konieczna w sposób oczywisty, a dodatkowo uczy trudnej "sztuki możliwego", jaką jest polityka. Nie trzeba być jednak apologetą demokracji, by zgodzić się, że spełnienie tych warunków w niczym nie musi przeczyć politycznej wielkości. Margaret Thatcher i Ronald Reagan zmienili oblicze naszego świata, dochodząc do władzy w sposób typowy dla demokracji i spełnili wcześniej wszystkie wymogi, jakie demokracja nakłada na swoich wybrańców.
W obu tych wypadkach mieliśmy jednak do czynienia z postaciami odwracającymi tendencje dominujące w ich krajach, które stawały się dla nich coraz bardziej niebezpieczne. Przykładem polityka, w stosunku do którego z trudem można by zastosować określenie męża stanu, choć niezwykle długo grał on jedną z głównych ról w Europie, był Franois Mitterrand. Czternaście lat piastujący prezydencki urząd (ułatwiła mu to siedmioletnia kadencja prezydencka w tym kraju), mistrz politycznych układów zwany przez Francuzów Florentyńczykiem, nie pozostawił po sobie nic poza paru imperialnymi budowlami w Paryżu.
Może więc demokracja potrzebuje męża stanu wyłącznie na czas szczególny? Czy w takim razie potrzebny jest on dziś w Polsce? Na te dwa pytania odpowiedzieć można łącznie. Mąż stanu przydaje się w każdej sytuacji. I jeśli w czasach Mitterranda przywódcą Francji byłby ktoś na miarę Thatcher, bezrobocie mogłoby być tam dzisiaj dwukrotnie mniejsze, a Front Narodowy zapewne nie osiągnąłby nawet pięcioprocentowego wyniku.
Polska ma przed sobą jeszcze długą drogę, jeśli chce się zbliżyć do poziomu europejskich państw rozwiniętych i stać się krajem znaczącym na tym kontynencie, czyli takim, który będzie mógł współdecydować o losie Europy. Z tego powodu zapotrzebowanie na męża stanu w naszym kraju jest szczególne. Jest ono w dwójnasób większe, gdyż na czele naszego państwa stoi osoba, którą uznać można za zaprzeczenie tego, co wiąże się z ideą męża stanu.
Prezydent Kwaśniewski to postać wręcz doskonale wymodelowana pod kątem oczekiwań statystycznego wyborcy. Z tym, że apeluje ona do gorszej strony owego statystycznego bytu.
Nie istnieje pewna wiedza statystyczna. Gdyby było inaczej, wszystkie większe przedsięwzięcia biznesowe poprzedzone wyczerpującymi badaniami musiałyby prowadzić do nieuchronnego sukcesu. Tak jednak nie jest. Wiedzą o tym biznesmeni czy politycy, którzy wykorzystują takie badania wyłącznie jako materiał pomocniczy. Rzeczywistość jest w małym stopniu przewidywalna, a ludzie stanowią istnienia dynamiczne. Te same osoby w tym samym czasie można przekonać do przeciwstawnych rzeczy. Kwaśniewski, ten nasz idealny prezydent Barbie, przekonuje do świata skrajnie ułatwionego. Obłego jak jego wizerunek spreparowany przez zachodnich speców od reklamy.
Nie ma problemów, dylematów, racji. Nie ma konfliktów ani dramatycznych wyborów. Przecież wszystkim nam chodzi o to samo - wspólne (nie definiowane) dobro. Wystarczy więc, że razem, nie dzieląc się, nie rozliczając i nie oceniając, bo przecież każdy może mieć coś na sumieniu... Wizja świata spreparowana przez ekipę Kwaśniewskiego eliminuje przeszłość, czyli to, co stało się rzeczywiście, likwiduje odpowiedzialność, rozrywa związek między czynami a ich konsekwencjami, jest więc kusząca. A że beznadziejnie jałowa, to już nie każdy ma ochotę dostrzec. W każdym razie tylko taka mogła być wizja postkomunistycznego kandydata w Polsce.
Oczywiście, można powiedzieć, że czym innym jest retoryka wyborcza, a czym innym polityka. Nie jest to do końca prawda. Rzeczywiście dziś, w dobie mediów, demokratyczne wybory coraz bardziej zaczynają przypominać konkurs piękności i uwodzenia, a więc słodkich słówek, ale nie znaczy to przecież, że sytuacja taka nie pozostawia śladu w świadomości zbiorowej. Z jednej strony, nawet uczciwi politycy stają wobec dylematu (przypominającego dylemat uczciwego w krainie złodziei): albo nie będzie kradł i umrze z głodu, albo zmieni swoje zasady. Z drugiej - maleje prestiż polityków wśród wyborców, którzy widzą jednak rozziew miedzy obietnicami a czynami. Poza tym nawet najbardziej nierealne obietnice, powtarzane odpowiednio często, muszą się w końcu zadomowić w świadomości wyborców, czyniąc tam spustoszenie.
Ale jakkolwiek by było, postkomunistyczny prezydent w Polsce uwikłany jest nie tylko w określoną strategię wyborczą. Dowodzi tego prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego, z pewnością najlepszego kandydata, jakiego był w stanie wyemanować z siebie ten układ. Kwaśniewski na pewno nie jest prezydentem wszystkich Polaków, choć stanowisko obliguje go do tego. Całą swoją niewątpliwą inteligencję obraca na zdobywanie i umacnianie władzy swojej i obozu, z którego się wywodzi. A w wypadku Polski jest to sytuacja dalece odbiegająca od
demokratycznej normy. Nie mamy bowiem jeszcze wolnego rynku, który jest gwarantem demokracji. Wolnego rynku w sferze ekonomii i polityki. Władcy PRL, ogłaszając bankructwo systemu, postanowili przenieść w nowe czasy i nowe warunki swoje tytuły posiadania. I w dużej mierze udało się im to uczynić. Prawdziwe reformy, które władców PRL wydałyby konkurencji i ukazały, że to nie szczególne zdolności pozwoliły im zdominować rynek, są dla nich zagrożeniem. Dlatego całą minioną kadencję symulowali je jedynie, zajmując się umacnianiem swojej pozycji. Pomagał im w tym Kwaśniewski.
Teraz prezydent zajmuje się blokowaniem działań rządzącej koalicji. Deklarując się jako zwolennik reformy administracyjnej, wetuje ją, stwierdzając, że skoro została już nadwerężona, można ją psuć dalej. Narusza ducha konstytucji, ingerując w kształt ustaw, a także rozszerza swoje prerogatywy bardziej, niż czynił to Lech Wałęsa, mimo że obowiązująca konstytucja ogranicza je wobec małej konstytucji. Robi to na tyle zręcznie - wspomagany przy tym układem sił na rynku mediów - że w dużym stopniu niezauważenie.
Można by w tym momencie zasadnie zapytać, dlaczego Kwaśniewski został wybrany. Odpowiedź byłaby równie prosta, co niepokojąca. Na tej samej zasadzie, zgodnie z którą postkomuniści, zdobywając niewiele ponad 20 proc. głosów w wyborach, mogli rządzić nie-
zagrożeni przez cztery lata. Z powodu braku konkurencji. Jakikolwiek by był, Kwaśniewski jest tworem sztabu specjalistów, reprezentującym to wszystko, czym postkomunizm może się dzisiaj przypodobać Polakom. Po drugiej stronie nie ma rywala.
Wielu publicystów, w tym niżej podpisany, ostrzegało, że Kwaśniewski może wygrać jedynie z Wałęsą. I oczywiście okazało się, że to z nim przyszło mu konkurować w drugiej turze wyborów prezydenckich. Tymczasem Lech Wałęsa nie reprezentował niczego, co mogłoby go pozytywnie wyróżnić na tle eleganckiego światowca, poza faktem, że nie jest postkomunistą. Niestety, to właśnie Wałęsa bardzo się przyczynił do dyskredytacji antykomunistycznego etosu, a więc także do złagodzenia odium, jakim otoczeni byli postkomuniści. Nie miejsce tu na zajmowanie się fenomenem Wałęsy, który równie wielki był w walce o demokrację, co mały po jej zwycięstwie. Znamienne, że przywoływany w tej debacie Piłsudski pozostanie na kartach historii Polski nie za swoje osiągnięcia na niwie demokracji, którą szczerze przecież gardził.
Wszystkie inne postacie, które stanęły do prezydenckiej konkurencji, mogły się wydawać wyborcom przypadkowe lub nie na miejscu. Charakterystyczna była porażka Jacka Kuronia. Zaufanie, jakie może wzbudzać autentyczny brat łata, nie przekłada się jednak na sukcesy w prezydenckich wyścigach. Po prostu zwykły obywatel nieco inaczej wyobraża sobie swojego wybrańca. Ale przegrana Kuronia była czymś więcej, była porażką dawnej opozycji, która jednak zapracowała na nią w dużej mierze sama.
Dziś, kiedy postkomuniści zdominowali całą lewą część sceny politycznej w Polsce, Aleksander Kwaśniewski wzmocnił swoją pozycję, zagarniając pod swoje skrzydła wszystkich, którzy - na zasadzie odruchu - alergicznie reagują na określenie "prawica". Nawiasem mówiąc, koncepcja męża stanu ma charakter prawicowy i jest obca lewicowej ideologii. Mąż stanu w Polsce musi się więc pojawić jako opozycja dla Kwaśniewskiego. Przez jakiś czas wydawać się mogło, że oczekiwania te bliskie są realizacji. Marian Krzaklewski dokonał niemożliwego. Odbudował polską prawicę i poprowadził ją do wyborczego zwycięstwa. Jednak być może właśnie cechy, które ułatwiły mu osiągnięcie tych sukcesów, przeszkodziły mu stać się prawdziwym liderem. Tym, który w przyszłości będzie mógł pokonać Kwaśniewskiego. Krzaklewski osiągnął swoje stanowisko drogą związkowych mediacji. AWS budował na podobnej zasadzie. Założenia te okazały się słuszne. Ale taktyka skuteczna przy budowaniu wyborczej formacji politycznej może się okazać niewłaściwa przy konsolidacji siły sprawującej władzę w celu reformy państwa.
Zwycięski lider, który ma sprecyzowane cele, potrafi narzucić je swojej politycznej formacji. Potrafi zorganizować ją wokół jasno wyznaczonych zadań. I potrafi wyegzekwować dyscyplinę. W wypadku AWS wszystko było na odwrót. Nie było celów, tylko negocjowane stanowiska. Brakowało jakiejkolwiek dyscypliny, co powodowało, że polityczni awanturnicy przygarnięci przez AWS zyskiwali tam niewspółmierne do swojej realnej wagi znaczenie. Trzeba było się z nimi liczyć i negocjować. A początkujący politycy uczyli się, że najbardziej popłaca działanie rozbijackie. Prawdziwy mąż stanu umie wziąć na siebie odpowiedzialność i związane z tym ryzyko. Niestety, niespecjalnie widać te cechy u Krzaklewskiego. Nie podjął się funkcji premiera, co naznaczyło piętnem słabości powołanego przezeń szefa rządu. Efektem tego było osłabienie całej władzy wykonawczej. Nie podejmuje też Krzaklewski wysiłku (i ryzyka) stworzenia zwartej formacji parlamentarnej. AWS nadal wygląda jak luźna federacja grupek, gdzie stanowiska "ucierają się" na zasadzie każdorazowych negocjacji, które są żywiołem Krzaklewskiego. Równocześnie Wielki Negocjator nie chce zrezygnować z jakiegokolwiek piastowanego przez siebie stanowiska czy scedować jakiegokolwiek swojego uprawnienia. Uderzające jest, że Marian Krzaklewski ciągle sprawuje funkcję przewodniczącego związku. Tymczasem postawa taka jest "przeciwskuteczna". Gromadzenie zbyt wielu funkcji i prerogatyw nie wzmacnia, a wręcz przeciwnie - uniemożliwia ich skuteczne egzekwowanie. Efekty są widoczne.
W konsekwencji poparcie dla Krzaklewskiego spada, a prezydent Barbie wspierany przez media i pozbawiony konkurenta ma się coraz lepiej. Rywalem dla niego nie będzie Leszek Balcerowicz, który - pomimo pewnych postępów w politycznej edukacji - pozostaje głównie ekonomicznym technokratą, co nie może wystarczyć wyborcom. Jeżeli poza tym macierzysta partia Balcerowicza wiele zrobiła, aby przekonać wyborców, że postkomuniści są nie tylko godną szacunku partią demokratyczną, ale także rozsądną ekonomicznie...
Prezydent Barbie kroczy zatem ku kolejnemu zwycięstwu. Potencjalni mężowie stanu grzęzną w AWS-owskim chórze pertraktującym pod uważnym okiem Wielkiego Negocjatora. A obywatele jak kania dżdżu wyglądają tego, kto uwolni ich od politycznego disco polo.
Teza de Tocqueville'a, że demokracja kocha przeciętniaków, została dziś dość powszechnie przyswojona. Czy jednak - pomimo swojej pozornej oczywistości - jest ona aż tak bezdyskusyjna?
Zarówno wyliczanie miernot piastujących najwyższe godności w demokratycznym ustroju, jak i utyskiwanie na trudności z odnalezieniem prawdziwych mężów stanu dzierżących w nim stery rządów niczego nie dowodzi. Bo czy niedemokratyczni przywódcy odznaczali się aż tak wielkimi przymiotami ducha? Mąż stanu jest określeniem postaci wielkiej, a więc z definicji rzadkiej w każdym systemie.
Polityczny sukces w demokratycznym ustroju wymaga umiejętności przypodobania się wyborcom i zdolności rozgrywania układów partyjnych, czyli przewodzenia grupom ludzkim. Apologeci
demokracji powiedzieliby, że obie te zdolności są niezbędnymi przymiotami prawdziwego męża stanu. Wrażliwość na oczekiwania obywateli jest nieodzowna do odgrywania roli ich reprezentanta, umiejętność przewodzenia jest przy tym konieczna w sposób oczywisty, a dodatkowo uczy trudnej "sztuki możliwego", jaką jest polityka. Nie trzeba być jednak apologetą demokracji, by zgodzić się, że spełnienie tych warunków w niczym nie musi przeczyć politycznej wielkości. Margaret Thatcher i Ronald Reagan zmienili oblicze naszego świata, dochodząc do władzy w sposób typowy dla demokracji i spełnili wcześniej wszystkie wymogi, jakie demokracja nakłada na swoich wybrańców.
W obu tych wypadkach mieliśmy jednak do czynienia z postaciami odwracającymi tendencje dominujące w ich krajach, które stawały się dla nich coraz bardziej niebezpieczne. Przykładem polityka, w stosunku do którego z trudem można by zastosować określenie męża stanu, choć niezwykle długo grał on jedną z głównych ról w Europie, był Franois Mitterrand. Czternaście lat piastujący prezydencki urząd (ułatwiła mu to siedmioletnia kadencja prezydencka w tym kraju), mistrz politycznych układów zwany przez Francuzów Florentyńczykiem, nie pozostawił po sobie nic poza paru imperialnymi budowlami w Paryżu.
Może więc demokracja potrzebuje męża stanu wyłącznie na czas szczególny? Czy w takim razie potrzebny jest on dziś w Polsce? Na te dwa pytania odpowiedzieć można łącznie. Mąż stanu przydaje się w każdej sytuacji. I jeśli w czasach Mitterranda przywódcą Francji byłby ktoś na miarę Thatcher, bezrobocie mogłoby być tam dzisiaj dwukrotnie mniejsze, a Front Narodowy zapewne nie osiągnąłby nawet pięcioprocentowego wyniku.
Polska ma przed sobą jeszcze długą drogę, jeśli chce się zbliżyć do poziomu europejskich państw rozwiniętych i stać się krajem znaczącym na tym kontynencie, czyli takim, który będzie mógł współdecydować o losie Europy. Z tego powodu zapotrzebowanie na męża stanu w naszym kraju jest szczególne. Jest ono w dwójnasób większe, gdyż na czele naszego państwa stoi osoba, którą uznać można za zaprzeczenie tego, co wiąże się z ideą męża stanu.
Prezydent Kwaśniewski to postać wręcz doskonale wymodelowana pod kątem oczekiwań statystycznego wyborcy. Z tym, że apeluje ona do gorszej strony owego statystycznego bytu.
Nie istnieje pewna wiedza statystyczna. Gdyby było inaczej, wszystkie większe przedsięwzięcia biznesowe poprzedzone wyczerpującymi badaniami musiałyby prowadzić do nieuchronnego sukcesu. Tak jednak nie jest. Wiedzą o tym biznesmeni czy politycy, którzy wykorzystują takie badania wyłącznie jako materiał pomocniczy. Rzeczywistość jest w małym stopniu przewidywalna, a ludzie stanowią istnienia dynamiczne. Te same osoby w tym samym czasie można przekonać do przeciwstawnych rzeczy. Kwaśniewski, ten nasz idealny prezydent Barbie, przekonuje do świata skrajnie ułatwionego. Obłego jak jego wizerunek spreparowany przez zachodnich speców od reklamy.
Nie ma problemów, dylematów, racji. Nie ma konfliktów ani dramatycznych wyborów. Przecież wszystkim nam chodzi o to samo - wspólne (nie definiowane) dobro. Wystarczy więc, że razem, nie dzieląc się, nie rozliczając i nie oceniając, bo przecież każdy może mieć coś na sumieniu... Wizja świata spreparowana przez ekipę Kwaśniewskiego eliminuje przeszłość, czyli to, co stało się rzeczywiście, likwiduje odpowiedzialność, rozrywa związek między czynami a ich konsekwencjami, jest więc kusząca. A że beznadziejnie jałowa, to już nie każdy ma ochotę dostrzec. W każdym razie tylko taka mogła być wizja postkomunistycznego kandydata w Polsce.
Oczywiście, można powiedzieć, że czym innym jest retoryka wyborcza, a czym innym polityka. Nie jest to do końca prawda. Rzeczywiście dziś, w dobie mediów, demokratyczne wybory coraz bardziej zaczynają przypominać konkurs piękności i uwodzenia, a więc słodkich słówek, ale nie znaczy to przecież, że sytuacja taka nie pozostawia śladu w świadomości zbiorowej. Z jednej strony, nawet uczciwi politycy stają wobec dylematu (przypominającego dylemat uczciwego w krainie złodziei): albo nie będzie kradł i umrze z głodu, albo zmieni swoje zasady. Z drugiej - maleje prestiż polityków wśród wyborców, którzy widzą jednak rozziew miedzy obietnicami a czynami. Poza tym nawet najbardziej nierealne obietnice, powtarzane odpowiednio często, muszą się w końcu zadomowić w świadomości wyborców, czyniąc tam spustoszenie.
Ale jakkolwiek by było, postkomunistyczny prezydent w Polsce uwikłany jest nie tylko w określoną strategię wyborczą. Dowodzi tego prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego, z pewnością najlepszego kandydata, jakiego był w stanie wyemanować z siebie ten układ. Kwaśniewski na pewno nie jest prezydentem wszystkich Polaków, choć stanowisko obliguje go do tego. Całą swoją niewątpliwą inteligencję obraca na zdobywanie i umacnianie władzy swojej i obozu, z którego się wywodzi. A w wypadku Polski jest to sytuacja dalece odbiegająca od
demokratycznej normy. Nie mamy bowiem jeszcze wolnego rynku, który jest gwarantem demokracji. Wolnego rynku w sferze ekonomii i polityki. Władcy PRL, ogłaszając bankructwo systemu, postanowili przenieść w nowe czasy i nowe warunki swoje tytuły posiadania. I w dużej mierze udało się im to uczynić. Prawdziwe reformy, które władców PRL wydałyby konkurencji i ukazały, że to nie szczególne zdolności pozwoliły im zdominować rynek, są dla nich zagrożeniem. Dlatego całą minioną kadencję symulowali je jedynie, zajmując się umacnianiem swojej pozycji. Pomagał im w tym Kwaśniewski.
Teraz prezydent zajmuje się blokowaniem działań rządzącej koalicji. Deklarując się jako zwolennik reformy administracyjnej, wetuje ją, stwierdzając, że skoro została już nadwerężona, można ją psuć dalej. Narusza ducha konstytucji, ingerując w kształt ustaw, a także rozszerza swoje prerogatywy bardziej, niż czynił to Lech Wałęsa, mimo że obowiązująca konstytucja ogranicza je wobec małej konstytucji. Robi to na tyle zręcznie - wspomagany przy tym układem sił na rynku mediów - że w dużym stopniu niezauważenie.
Można by w tym momencie zasadnie zapytać, dlaczego Kwaśniewski został wybrany. Odpowiedź byłaby równie prosta, co niepokojąca. Na tej samej zasadzie, zgodnie z którą postkomuniści, zdobywając niewiele ponad 20 proc. głosów w wyborach, mogli rządzić nie-
zagrożeni przez cztery lata. Z powodu braku konkurencji. Jakikolwiek by był, Kwaśniewski jest tworem sztabu specjalistów, reprezentującym to wszystko, czym postkomunizm może się dzisiaj przypodobać Polakom. Po drugiej stronie nie ma rywala.
Wielu publicystów, w tym niżej podpisany, ostrzegało, że Kwaśniewski może wygrać jedynie z Wałęsą. I oczywiście okazało się, że to z nim przyszło mu konkurować w drugiej turze wyborów prezydenckich. Tymczasem Lech Wałęsa nie reprezentował niczego, co mogłoby go pozytywnie wyróżnić na tle eleganckiego światowca, poza faktem, że nie jest postkomunistą. Niestety, to właśnie Wałęsa bardzo się przyczynił do dyskredytacji antykomunistycznego etosu, a więc także do złagodzenia odium, jakim otoczeni byli postkomuniści. Nie miejsce tu na zajmowanie się fenomenem Wałęsy, który równie wielki był w walce o demokrację, co mały po jej zwycięstwie. Znamienne, że przywoływany w tej debacie Piłsudski pozostanie na kartach historii Polski nie za swoje osiągnięcia na niwie demokracji, którą szczerze przecież gardził.
Wszystkie inne postacie, które stanęły do prezydenckiej konkurencji, mogły się wydawać wyborcom przypadkowe lub nie na miejscu. Charakterystyczna była porażka Jacka Kuronia. Zaufanie, jakie może wzbudzać autentyczny brat łata, nie przekłada się jednak na sukcesy w prezydenckich wyścigach. Po prostu zwykły obywatel nieco inaczej wyobraża sobie swojego wybrańca. Ale przegrana Kuronia była czymś więcej, była porażką dawnej opozycji, która jednak zapracowała na nią w dużej mierze sama.
Dziś, kiedy postkomuniści zdominowali całą lewą część sceny politycznej w Polsce, Aleksander Kwaśniewski wzmocnił swoją pozycję, zagarniając pod swoje skrzydła wszystkich, którzy - na zasadzie odruchu - alergicznie reagują na określenie "prawica". Nawiasem mówiąc, koncepcja męża stanu ma charakter prawicowy i jest obca lewicowej ideologii. Mąż stanu w Polsce musi się więc pojawić jako opozycja dla Kwaśniewskiego. Przez jakiś czas wydawać się mogło, że oczekiwania te bliskie są realizacji. Marian Krzaklewski dokonał niemożliwego. Odbudował polską prawicę i poprowadził ją do wyborczego zwycięstwa. Jednak być może właśnie cechy, które ułatwiły mu osiągnięcie tych sukcesów, przeszkodziły mu stać się prawdziwym liderem. Tym, który w przyszłości będzie mógł pokonać Kwaśniewskiego. Krzaklewski osiągnął swoje stanowisko drogą związkowych mediacji. AWS budował na podobnej zasadzie. Założenia te okazały się słuszne. Ale taktyka skuteczna przy budowaniu wyborczej formacji politycznej może się okazać niewłaściwa przy konsolidacji siły sprawującej władzę w celu reformy państwa.
Zwycięski lider, który ma sprecyzowane cele, potrafi narzucić je swojej politycznej formacji. Potrafi zorganizować ją wokół jasno wyznaczonych zadań. I potrafi wyegzekwować dyscyplinę. W wypadku AWS wszystko było na odwrót. Nie było celów, tylko negocjowane stanowiska. Brakowało jakiejkolwiek dyscypliny, co powodowało, że polityczni awanturnicy przygarnięci przez AWS zyskiwali tam niewspółmierne do swojej realnej wagi znaczenie. Trzeba było się z nimi liczyć i negocjować. A początkujący politycy uczyli się, że najbardziej popłaca działanie rozbijackie. Prawdziwy mąż stanu umie wziąć na siebie odpowiedzialność i związane z tym ryzyko. Niestety, niespecjalnie widać te cechy u Krzaklewskiego. Nie podjął się funkcji premiera, co naznaczyło piętnem słabości powołanego przezeń szefa rządu. Efektem tego było osłabienie całej władzy wykonawczej. Nie podejmuje też Krzaklewski wysiłku (i ryzyka) stworzenia zwartej formacji parlamentarnej. AWS nadal wygląda jak luźna federacja grupek, gdzie stanowiska "ucierają się" na zasadzie każdorazowych negocjacji, które są żywiołem Krzaklewskiego. Równocześnie Wielki Negocjator nie chce zrezygnować z jakiegokolwiek piastowanego przez siebie stanowiska czy scedować jakiegokolwiek swojego uprawnienia. Uderzające jest, że Marian Krzaklewski ciągle sprawuje funkcję przewodniczącego związku. Tymczasem postawa taka jest "przeciwskuteczna". Gromadzenie zbyt wielu funkcji i prerogatyw nie wzmacnia, a wręcz przeciwnie - uniemożliwia ich skuteczne egzekwowanie. Efekty są widoczne.
W konsekwencji poparcie dla Krzaklewskiego spada, a prezydent Barbie wspierany przez media i pozbawiony konkurenta ma się coraz lepiej. Rywalem dla niego nie będzie Leszek Balcerowicz, który - pomimo pewnych postępów w politycznej edukacji - pozostaje głównie ekonomicznym technokratą, co nie może wystarczyć wyborcom. Jeżeli poza tym macierzysta partia Balcerowicza wiele zrobiła, aby przekonać wyborców, że postkomuniści są nie tylko godną szacunku partią demokratyczną, ale także rozsądną ekonomicznie...
Prezydent Barbie kroczy zatem ku kolejnemu zwycięstwu. Potencjalni mężowie stanu grzęzną w AWS-owskim chórze pertraktującym pod uważnym okiem Wielkiego Negocjatora. A obywatele jak kania dżdżu wyglądają tego, kto uwolni ich od politycznego disco polo.
Więcej możesz przeczytać w 33/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.