Amerykańskie ambasady na całym świecie są obiektami szczególnie chronionymi, zwłaszcza w krajach, w których działają aktywne grupy terrorystów. Ani Kenia, ani Tanzania nie należały do państw uznawanych za niebezpieczne.
Aż do feralnego piątku 7 sierpnia. Bomby umieszczone w samochodach-pułapkach przed ambasadami Stanów Zjednoczonych w Nairobi i Dar es- Salaam wybuchły niemal jednocześnie. Zginęło ponad 220 osób; liczbę rannych szacuje się na ok. 5 tys. Wśród zabitych jest 12 amerykańskich dyplomatów, w tym konsul generalny w Nairobi.
Większość ofiar zanotowano w stolicy Kenii, gdzie budynek amerykańskiej ambasady położony jest w samym centrum miasta. Siła wybuchu spowodowała zawalenie się sąsiedniego wieżowca. W Dar es- Salaam amerykańska ambasada znajduje się w spokojnej dzielnicy dyplomatycznej. Przed większą liczbą ofiar uchroniła także solidna konstrukcja budynku, który zanim został kupiony przez Amerykanów, mieścił placówkę Izraela i spełniał surowe przepisy bezpieczeństwa.
Akcja ratunkowa nabrała tempa po przybyciu grupy dwustu izraelskich specjalistów z psami specjalnie przeszkolonymi do poszukiwania ludzi przysypanych gruzami zawalonych budynków. Dzięki Izraelczykom udało się uratować kilku rannych, w tym matkę z dwunastoletnim synem. Do stolic Tanzanii i Kenii przybyło kilkudziesięciu funkcjonariuszy FBI, którzy mają ustalić szczegóły związane z zamachem.
Prezydenta USA Billa Clintona obudził telefon o 5.30 rano od jego doradcy ds. bezpieczeństwa Sandy Bergera. Sekretarz stanu USA Madeleine Albright na wiadomość o ataku pospiesznie wróciła do Waszyngtonu. Pani Albright przebywała we Włoszech, gdzie była gościem na ślubie swojego rzecznika prasowego Jamesa Rubina ze znaną dziennikarką sieci CNN Christiane Amanpour. Albright powiedziała, że poszukiwanie prawdy może być długotrwałe, lecz "pamięć Stanów Zjednoczonych jest długa, a nasze ręce sięgają daleko. Nie ma przedawnienia dla tego rodzaju zbrodni".
O zagrożeniu amerykańskich dyplomatów na całym świecie świadczy fakt, że co roku napływa ok. 30 tys. ostrzeżeń o ewentualnym zamachu. "Wszystkie są poważnie sprawdzane" - stwierdził zastępca sekretarza stanu Thomas Pickering. Pracujący na miejscu zamachu eksperci FBI próbują znaleźć sprawców tragedii. "Dla nas najważniejsze jest ustalenie, jakiego materiału wybuchowego użyli zamachowcy i jakim pojazdem się poruszali. To ma dla nas takie samo znaczenie jak odciski palców" - powiedział rzecznik FBI Frank Scafidi.
Choć prezydent Clinton zapowiedział, że Stany Zjednoczone będą z wielką determinacją aż do skutku poszukiwać sprawców tragedii, to z doświadczenia wiadomo, że śledztwa przeciwko międzynarodowym terrorystom toczą się latami i nieliczne z nich zakończyły się sukcesem. Na razie skazano czterech islamistów podejrzanych o podłożenie bomby w biurowcu World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r. (zginęło sześć osób, a tysiąc zostało rannych). Udało się także aresztować Mohammeda Rashida, który 16 lat temu podłożył bombę w samolocie lecącym z Japonii na Hawaje. Z drugiej strony, lista porażek jest o wiele dłuższa. Przez dziesięć lat nie zdołano pojmać sprawców największego zamachu w ostatnich czasach - na koszary piechoty morskiej w Bejrucie w 1983 r., kiedy zginęło 241 osób. Nie wiadomo także, kto zdetonował bombę ukrytą w ciężarówce przed wojskową bazą w Khobar w Arabii Saudyjskiej - zginęło wówczas
19 Amerykanów, a 389 odniosło rany. Agentom FBI wymknął się również zabójca Leona Klinghoffera, którego zamordowano w 1985 r. na statku "Achille Lauro".
Eksperci wykluczają, że sprawcy piątkowych zamachów pochodzili z Kenii bądź Tanzanii. W żadnym z tych krajów nie notowano dotychczas ataków na Amerykanów. W Tanzanii nie było w ogóle zamachów bombowych od czasu uzyskania niepodległości w 1960 r. Wśród rzadziej pojawiających się inspiratorów zamachu wymienia się przywódcę Libii pułkownika Kadafiego i prezydenta Sudanu Al-Turabiego. Wyklucza się raczej palestyński Hamas, gdyż jego ataki są wymierzone głównie w Izraelczyków. Z kolei Iran, który był często oskarżany przez Amerykanów o wspieranie międzynarodowego terroryzmu, teraz po raz pierwszy w historii w ostrych słowach potępił sprawców zamachu.
Poważne podejrzenia padają na jedną z największych egipskich organizacji islamskich - Dżihad. W ubiegły wtorek w liście ostrzegawczym wysłanym do ukazującej się w Londynie arabskiej gazety "Al-Hayat" Dżihad zapowiedział akcje odwetowe na Amerykanach w odpowiedzi za wydanie władzom egipskim czterech działaczy islamskich. Jeden z nich oskarżany jest o udział w zamachu bombowym na kairskim bazarze w 1993 r., a pozostała trójka - o zamach na przewodniczącego parlamentu egipskiego w 1992 r.
Oficjalnie do podłożenia bomb przyznała się nieznana dotychczas organizacja Armia Wyzwolenia Świętych Miejsc Islamu. W oświadczeniu przesłanym do jednej z francuskich rozgłośni zażądała wycofania się "wszystkich sił amerykańskich z państw muzułmańskich", zaprzestania wszelkiej amerykańskiej pomocy dla Izraela oraz uwolnienia z amerykańskiego więzienia jednego z przywódców islamskich fundamentalistów, egipskiego szejka Omara Abdela Rahmana. Ugrupowanie zapowiedziało dalsze ataki na obiekty amerykańskie.
Wszystko wskazuje na to, że sygnał do ataku nadszedł z Afganistanu, gdzie ukrywa się Osman Bin Laden, znany saudyjski milioner, walczący od kilku lat z amerykańską obecnością w świecie arabskim. W swoich wywiadach Laden wspominał już o Armii Wyzwolenia Świętych Miejsc Islamu. Jego nazwisko pojawiało się w związku z zamachem bombowym na biurowiec World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r. i na koszary amerykańskich wojsk w Arabii Saudyjskiej w 1996 r. Metoda, której użyto dwa lata temu, bardzo przypomina zamachy w Nairobi i Dar es-Salaam. Pod koniec czerwca udzielił długiego wywiadu amerykańskiej sieci ABC, w którym zapowiedział zmasowane ataki na amerykańskie cele, nie dostrzegając przy tym różnicy między wojskowymi a cywilami. "Każdy Amerykanin jest celem" - stwierdził.
Osman Bin Laden wywodzi się z Jemenu, z rodziny, która dorobiła się niebywałej fortuny podczas gorączki budowlanej w Arabii Saudyjskiej. Majątek Ladena ocenia się na pół miliarda dolarów. Został usunięty z Arabii Saudyjskiej w 1991 r. na polecenie tamtejszej rodziny królewskiej. Osiedlił się w Sudanie, a potem w Afganistanie, gdzie nawiązał doskonałe stosunki z talibami i miał kierować obozem szkoleniowym dla terrorystów. Ze swojej kryjówki kieruje akcjami terrorystycznymi za pomocą telefonu satelitarnego. Po raz ostatni widziano go przed trzema tygodniami w Jemenie. Laden ma m.in. finansować islamskich fundamentalistów w Algierii, talibów w Afganistanie i opozycję antykrólewską w Arabii Saudyjskiej.
W czerwcu tego roku Laden wspólnie z trzema organizacjami z Pakistanu i Bangladeszu utworzył w Pakistanie Międzynarodowy Front Islamski. Także Armia Wyzwolenia Świętych Miejsc Islamu reklamuje się jako ugrupowanie międzynarodowe. Jak głosi w swoim oświadczaniu, tworzą ją "młodzi ludzie ze wszystkich państw islamskich". Ostatnio w związku z zamachem policja tanzańska zatrzymała kilku mężczyzn, najprawdopodobniej z Iraku i Sudanu.
Islamski terroryzm, w przeszłości związany z konkretnymi państwami, nabrał ponadnarodowego charakteru. Akcjami zamachowców w różnych krajach kierują z tajnych kryjówek ich przywódcy za pomocą łączy satelitarnych. Walka z terrorystami staje się coraz bardziej skomplikowana, trudniej też schwytać ludzi stojących za tymi zamachami. Bezpośredni sprawcy to samobójcy, którzy giną na miejscu ataku, a rzeczywiści inspiratorzy są nieuchwytni. Profesjonalne przygotowanie i koordynacja zamachów w Kenii i Tanzanii wskazują, że terroryści działali w ten sposób także tym razem.
Większość ofiar zanotowano w stolicy Kenii, gdzie budynek amerykańskiej ambasady położony jest w samym centrum miasta. Siła wybuchu spowodowała zawalenie się sąsiedniego wieżowca. W Dar es- Salaam amerykańska ambasada znajduje się w spokojnej dzielnicy dyplomatycznej. Przed większą liczbą ofiar uchroniła także solidna konstrukcja budynku, który zanim został kupiony przez Amerykanów, mieścił placówkę Izraela i spełniał surowe przepisy bezpieczeństwa.
Akcja ratunkowa nabrała tempa po przybyciu grupy dwustu izraelskich specjalistów z psami specjalnie przeszkolonymi do poszukiwania ludzi przysypanych gruzami zawalonych budynków. Dzięki Izraelczykom udało się uratować kilku rannych, w tym matkę z dwunastoletnim synem. Do stolic Tanzanii i Kenii przybyło kilkudziesięciu funkcjonariuszy FBI, którzy mają ustalić szczegóły związane z zamachem.
Prezydenta USA Billa Clintona obudził telefon o 5.30 rano od jego doradcy ds. bezpieczeństwa Sandy Bergera. Sekretarz stanu USA Madeleine Albright na wiadomość o ataku pospiesznie wróciła do Waszyngtonu. Pani Albright przebywała we Włoszech, gdzie była gościem na ślubie swojego rzecznika prasowego Jamesa Rubina ze znaną dziennikarką sieci CNN Christiane Amanpour. Albright powiedziała, że poszukiwanie prawdy może być długotrwałe, lecz "pamięć Stanów Zjednoczonych jest długa, a nasze ręce sięgają daleko. Nie ma przedawnienia dla tego rodzaju zbrodni".
O zagrożeniu amerykańskich dyplomatów na całym świecie świadczy fakt, że co roku napływa ok. 30 tys. ostrzeżeń o ewentualnym zamachu. "Wszystkie są poważnie sprawdzane" - stwierdził zastępca sekretarza stanu Thomas Pickering. Pracujący na miejscu zamachu eksperci FBI próbują znaleźć sprawców tragedii. "Dla nas najważniejsze jest ustalenie, jakiego materiału wybuchowego użyli zamachowcy i jakim pojazdem się poruszali. To ma dla nas takie samo znaczenie jak odciski palców" - powiedział rzecznik FBI Frank Scafidi.
Choć prezydent Clinton zapowiedział, że Stany Zjednoczone będą z wielką determinacją aż do skutku poszukiwać sprawców tragedii, to z doświadczenia wiadomo, że śledztwa przeciwko międzynarodowym terrorystom toczą się latami i nieliczne z nich zakończyły się sukcesem. Na razie skazano czterech islamistów podejrzanych o podłożenie bomby w biurowcu World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r. (zginęło sześć osób, a tysiąc zostało rannych). Udało się także aresztować Mohammeda Rashida, który 16 lat temu podłożył bombę w samolocie lecącym z Japonii na Hawaje. Z drugiej strony, lista porażek jest o wiele dłuższa. Przez dziesięć lat nie zdołano pojmać sprawców największego zamachu w ostatnich czasach - na koszary piechoty morskiej w Bejrucie w 1983 r., kiedy zginęło 241 osób. Nie wiadomo także, kto zdetonował bombę ukrytą w ciężarówce przed wojskową bazą w Khobar w Arabii Saudyjskiej - zginęło wówczas
19 Amerykanów, a 389 odniosło rany. Agentom FBI wymknął się również zabójca Leona Klinghoffera, którego zamordowano w 1985 r. na statku "Achille Lauro".
Eksperci wykluczają, że sprawcy piątkowych zamachów pochodzili z Kenii bądź Tanzanii. W żadnym z tych krajów nie notowano dotychczas ataków na Amerykanów. W Tanzanii nie było w ogóle zamachów bombowych od czasu uzyskania niepodległości w 1960 r. Wśród rzadziej pojawiających się inspiratorów zamachu wymienia się przywódcę Libii pułkownika Kadafiego i prezydenta Sudanu Al-Turabiego. Wyklucza się raczej palestyński Hamas, gdyż jego ataki są wymierzone głównie w Izraelczyków. Z kolei Iran, który był często oskarżany przez Amerykanów o wspieranie międzynarodowego terroryzmu, teraz po raz pierwszy w historii w ostrych słowach potępił sprawców zamachu.
Poważne podejrzenia padają na jedną z największych egipskich organizacji islamskich - Dżihad. W ubiegły wtorek w liście ostrzegawczym wysłanym do ukazującej się w Londynie arabskiej gazety "Al-Hayat" Dżihad zapowiedział akcje odwetowe na Amerykanach w odpowiedzi za wydanie władzom egipskim czterech działaczy islamskich. Jeden z nich oskarżany jest o udział w zamachu bombowym na kairskim bazarze w 1993 r., a pozostała trójka - o zamach na przewodniczącego parlamentu egipskiego w 1992 r.
Oficjalnie do podłożenia bomb przyznała się nieznana dotychczas organizacja Armia Wyzwolenia Świętych Miejsc Islamu. W oświadczeniu przesłanym do jednej z francuskich rozgłośni zażądała wycofania się "wszystkich sił amerykańskich z państw muzułmańskich", zaprzestania wszelkiej amerykańskiej pomocy dla Izraela oraz uwolnienia z amerykańskiego więzienia jednego z przywódców islamskich fundamentalistów, egipskiego szejka Omara Abdela Rahmana. Ugrupowanie zapowiedziało dalsze ataki na obiekty amerykańskie.
Wszystko wskazuje na to, że sygnał do ataku nadszedł z Afganistanu, gdzie ukrywa się Osman Bin Laden, znany saudyjski milioner, walczący od kilku lat z amerykańską obecnością w świecie arabskim. W swoich wywiadach Laden wspominał już o Armii Wyzwolenia Świętych Miejsc Islamu. Jego nazwisko pojawiało się w związku z zamachem bombowym na biurowiec World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r. i na koszary amerykańskich wojsk w Arabii Saudyjskiej w 1996 r. Metoda, której użyto dwa lata temu, bardzo przypomina zamachy w Nairobi i Dar es-Salaam. Pod koniec czerwca udzielił długiego wywiadu amerykańskiej sieci ABC, w którym zapowiedział zmasowane ataki na amerykańskie cele, nie dostrzegając przy tym różnicy między wojskowymi a cywilami. "Każdy Amerykanin jest celem" - stwierdził.
Osman Bin Laden wywodzi się z Jemenu, z rodziny, która dorobiła się niebywałej fortuny podczas gorączki budowlanej w Arabii Saudyjskiej. Majątek Ladena ocenia się na pół miliarda dolarów. Został usunięty z Arabii Saudyjskiej w 1991 r. na polecenie tamtejszej rodziny królewskiej. Osiedlił się w Sudanie, a potem w Afganistanie, gdzie nawiązał doskonałe stosunki z talibami i miał kierować obozem szkoleniowym dla terrorystów. Ze swojej kryjówki kieruje akcjami terrorystycznymi za pomocą telefonu satelitarnego. Po raz ostatni widziano go przed trzema tygodniami w Jemenie. Laden ma m.in. finansować islamskich fundamentalistów w Algierii, talibów w Afganistanie i opozycję antykrólewską w Arabii Saudyjskiej.
W czerwcu tego roku Laden wspólnie z trzema organizacjami z Pakistanu i Bangladeszu utworzył w Pakistanie Międzynarodowy Front Islamski. Także Armia Wyzwolenia Świętych Miejsc Islamu reklamuje się jako ugrupowanie międzynarodowe. Jak głosi w swoim oświadczaniu, tworzą ją "młodzi ludzie ze wszystkich państw islamskich". Ostatnio w związku z zamachem policja tanzańska zatrzymała kilku mężczyzn, najprawdopodobniej z Iraku i Sudanu.
Islamski terroryzm, w przeszłości związany z konkretnymi państwami, nabrał ponadnarodowego charakteru. Akcjami zamachowców w różnych krajach kierują z tajnych kryjówek ich przywódcy za pomocą łączy satelitarnych. Walka z terrorystami staje się coraz bardziej skomplikowana, trudniej też schwytać ludzi stojących za tymi zamachami. Bezpośredni sprawcy to samobójcy, którzy giną na miejscu ataku, a rzeczywiści inspiratorzy są nieuchwytni. Profesjonalne przygotowanie i koordynacja zamachów w Kenii i Tanzanii wskazują, że terroryści działali w ten sposób także tym razem.
Więcej możesz przeczytać w 33/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.