W "M:i-2" efekt polega na gonitwach, hongkońskiej sprawności montażowej i ogłuszającej, ilustracyjnej muzyce
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, mamy wreszcie długo oczekiwaną drugą część "Mission Impossible" z Tomem Cruise’em nie tylko w roli głównej, ale także w roli producenta. Ku mojemu zaskoczeniu film ten zrealizowano jednak w innym gatunku niż jego sławnego poprzednika.
Zygmunt Kałużyński: - Jest to sensacyjny thriller szpiegowski typu bondowskiego.
TR: - Owszem, to pierwsze skojarzenie, które przychodzi do głowy po rozpoczęciu projekcji, potem jednak przekonywałem się z każdą minutą, że "M:i-2" jest bardzo daleki od Bonda chociażby przez brak typowej dla niego ironii, dystansu, wreszcie zabawy. Moim zdaniem, ten film przechodzi od smaku bondowskiego do smaku hongkońskiego, który wprawdzie ma coś wspólnego z Wielką Brytanią, ale od pewnego czasu coraz mniej. Te dwa smaki są zupełnie różne.
ZK: - Zastanówmy się jednak, na czym polega ta różnica. Czy ona coś wnosi do gatunku, czy nie? Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, że możemy ten film zaliczyć do bondziaków, ale...
TR: - Nie, uważam, że na bondziaka jest za mało błyskotliwy i zbyt dosłowny. Stylistycznie też dużo prymitywniejszy, skoro kończy się wręcz quasi-poezją hongkońską, czyli zwolnionymi zdjęciami walki karate.
ZK: - Czyli podsumujmy: bondziak, zniekształcony przez styl hongkoński, pozbawiony humoru, a wiadomo, że narody wschodnie nie znają komedii. Na przykład w Japonii, która ma wszystkie rodzaje sztuki, farsa w ogóle nie istnieje.
TR: - Potwierdzam to jako gość I Międzynarodowego Festiwalu Komedii Filmowej w Pekinie: rzeczywiście, prezentowane tam filmy pochodziły z Europy i USA.
ZK: - Może jednak tutaj coś innego zasługuje na uwagę? Krytykuje pan scenariusz, że on jest niskiej klasy. Ja bym tego nie powiedział. Widzimy, jak pewien uczony wiezie w samolocie wirusa sztucznie wyprodukowanego w laboratorium oraz szczepionkę przeciwko niemu. Zostaje on obrabowany i zamordowany przez niejakiego Seana. Nasz główny bohater, Cruise, ma odzyskać ten skradziony materiał. Okazuje się jednak, że złodziej przywłaszczył sobie tylko antidotum, natomiast sam zarazek jest w laboratorium koncernu farmaceutycznego. Wybiera się tam więc, żeby sobie dokraść brakujący element, ale Cruise też tam się zjawia, żeby go zniszczyć. No i zaczyna się fantastyczna rozróba. Komplikacja polega na tym, że występuje tu dziewczyna...
TR: - ...a nasz bohater, nieomal jak Bond, zakochuje się w niej. Gdy pan tak opowiada ten film, to brzmi to istotnie po bondowsku. Cała różnica, panie Zygmuncie, tkwi w stylu, w sposobie opowiadania tej historii. Gdybym miał znaleźć porównanie dla tej trudnej do nazwania różnicy pomiędzy prawdziwymi Bondami a "M:i-2", to bym przypomniał o ateńskim Akropolu, którego wierną kopię zbudowano w USA: niby taka sama, a nie ma w sobie ducha i nie wywołuje emocji.
ZK: - Zaraz, gdyby tak amerykańska kopia była wierna...
TR: - ...ale nie jest.
ZK: - Właśnie! Ma krzywe kolumny i jest w innym kolorze. Zastanówmy się w takim razie, na czym polegają różnice. Jedna to styl, który jest elektroniczno-klipowy, zresztą robiony bardzo fachowo i z poczuciem estetyki.
TR: - Ale ciężko!
ZK: - Szybki montaż trwa od pierwszej do ostatniej chwili i to jest charakterystyczne dla Hongkongu. Przez to akcja staje się całkiem abstrakcyjna. Są w filmie sytuacje niemożliwe: Cruise na motocyklu, goniony przez cały tabun rajdowych samochodów, jeden po drugim wywraca, a sam nawet nie łamie sobie paznokcia.
TR: - I nie gubi fiolki z antidotum dla ukochanej!
ZK: - Czyli nieprawdopodobieństwo zupełne. Ale, proszę pana, przy ostatnich filmach z Bondem też się skarżyli entuzjaści tego gatunku, że ta nieprawdopodobna technika komputerowa za bardzo robi cyrk elektroniczny. A tutaj już to mamy na 100 proc. Jest to maniera niszcząca nawet to, co w Bondzie było jeszcze komunikatywne, zamieniająca wszystko w fantastyczną abstrakcję.
TR: - Ja bym powiedział, że w "M:i-2" nie ma ani tego, co było w części pierwszej "Mission Impossible", ani tego, co wciąż jeszcze jest w filmach Bonda. Nie ma stylu. To tak, jakby podano najlepsze danie, ale zapomniano wrzucić przypraw. Wszystko jest niby dobre i nawet się nie dostaje od tego rozwolnienia, ale nie smakuje tak, jak powinno.
ZK: - John Woo, reżyser z Hongkongu, który zrobił ten film, powiedział kiedyś, że chce odświeżyć styl internacjonalny, dodając do niego to, co było niegdyś w baśni, czyli charakter moralny. Niech pan zwróci uwagę, co się dzieje w naszym filmie. W filmach z Bondem jego przeciwnik to zdumiewająca kreatura: ktoś łysy, przedziwnie ubrany w batystowe mundury, głaszczący egzotyczne zwierzę perskie. A tutaj przeciwnikiem Cruise'a jest sympatyczny, zrównoważony młodzieniec, bardzo niewiele różniący się od niego samego. Więcej - Cruise nazywa się Ethan, a tamten Sean. Przecież jest to anagram złożony z tych samych liter!
TR: - Nieprawda.
ZK: - Jak to: trzy litery się powtarzają! Za dużo nie może, bo to byłoby zbyt na chama... Obydwaj oni byli kiedyś pracownikami tej samej firmy, tylko tamten przewrotny złodziejaszek zdezerterował, a to jest renegat. Ale pochodzą ze wspólnego pnia. Dziewczyna należy i do jednego, i do drugiego. Więcej - złodziej, aby ukraść owe wirusy, nakłada sobie idealnie zrobioną maskę Cruise’a. Cruise też się zresztą posługuje maskami! Czyli w pewnym sensie wróg jest sobowtórem Cruise’a. Ten, żeby się ocalić moralnie, zmuszony jest zabić to swoje odbicie. Z miłości do dziewczyny.
TR: - Ale pan opowiada bajki, panie Zygmuncie! W tym filmie wszystko jest dużo prostsze: efekt polega na gonitwach, hongkońskiej sprawności montażowej i ogłuszającej, ilustracyjnej muzyce towarzyszącej akcji od początku do końca.
ZK: - Właśnie ten styl sprawia, że zapowiedziana bajka została zupełnie zatarta i został tylko jeszcze jeden wyczyn komercyjnej techniki azjatycko-hollywoodzkiej.
Zygmunt Kałużyński: - Jest to sensacyjny thriller szpiegowski typu bondowskiego.
TR: - Owszem, to pierwsze skojarzenie, które przychodzi do głowy po rozpoczęciu projekcji, potem jednak przekonywałem się z każdą minutą, że "M:i-2" jest bardzo daleki od Bonda chociażby przez brak typowej dla niego ironii, dystansu, wreszcie zabawy. Moim zdaniem, ten film przechodzi od smaku bondowskiego do smaku hongkońskiego, który wprawdzie ma coś wspólnego z Wielką Brytanią, ale od pewnego czasu coraz mniej. Te dwa smaki są zupełnie różne.
ZK: - Zastanówmy się jednak, na czym polega ta różnica. Czy ona coś wnosi do gatunku, czy nie? Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, że możemy ten film zaliczyć do bondziaków, ale...
TR: - Nie, uważam, że na bondziaka jest za mało błyskotliwy i zbyt dosłowny. Stylistycznie też dużo prymitywniejszy, skoro kończy się wręcz quasi-poezją hongkońską, czyli zwolnionymi zdjęciami walki karate.
ZK: - Czyli podsumujmy: bondziak, zniekształcony przez styl hongkoński, pozbawiony humoru, a wiadomo, że narody wschodnie nie znają komedii. Na przykład w Japonii, która ma wszystkie rodzaje sztuki, farsa w ogóle nie istnieje.
TR: - Potwierdzam to jako gość I Międzynarodowego Festiwalu Komedii Filmowej w Pekinie: rzeczywiście, prezentowane tam filmy pochodziły z Europy i USA.
ZK: - Może jednak tutaj coś innego zasługuje na uwagę? Krytykuje pan scenariusz, że on jest niskiej klasy. Ja bym tego nie powiedział. Widzimy, jak pewien uczony wiezie w samolocie wirusa sztucznie wyprodukowanego w laboratorium oraz szczepionkę przeciwko niemu. Zostaje on obrabowany i zamordowany przez niejakiego Seana. Nasz główny bohater, Cruise, ma odzyskać ten skradziony materiał. Okazuje się jednak, że złodziej przywłaszczył sobie tylko antidotum, natomiast sam zarazek jest w laboratorium koncernu farmaceutycznego. Wybiera się tam więc, żeby sobie dokraść brakujący element, ale Cruise też tam się zjawia, żeby go zniszczyć. No i zaczyna się fantastyczna rozróba. Komplikacja polega na tym, że występuje tu dziewczyna...
TR: - ...a nasz bohater, nieomal jak Bond, zakochuje się w niej. Gdy pan tak opowiada ten film, to brzmi to istotnie po bondowsku. Cała różnica, panie Zygmuncie, tkwi w stylu, w sposobie opowiadania tej historii. Gdybym miał znaleźć porównanie dla tej trudnej do nazwania różnicy pomiędzy prawdziwymi Bondami a "M:i-2", to bym przypomniał o ateńskim Akropolu, którego wierną kopię zbudowano w USA: niby taka sama, a nie ma w sobie ducha i nie wywołuje emocji.
ZK: - Zaraz, gdyby tak amerykańska kopia była wierna...
TR: - ...ale nie jest.
ZK: - Właśnie! Ma krzywe kolumny i jest w innym kolorze. Zastanówmy się w takim razie, na czym polegają różnice. Jedna to styl, który jest elektroniczno-klipowy, zresztą robiony bardzo fachowo i z poczuciem estetyki.
TR: - Ale ciężko!
ZK: - Szybki montaż trwa od pierwszej do ostatniej chwili i to jest charakterystyczne dla Hongkongu. Przez to akcja staje się całkiem abstrakcyjna. Są w filmie sytuacje niemożliwe: Cruise na motocyklu, goniony przez cały tabun rajdowych samochodów, jeden po drugim wywraca, a sam nawet nie łamie sobie paznokcia.
TR: - I nie gubi fiolki z antidotum dla ukochanej!
ZK: - Czyli nieprawdopodobieństwo zupełne. Ale, proszę pana, przy ostatnich filmach z Bondem też się skarżyli entuzjaści tego gatunku, że ta nieprawdopodobna technika komputerowa za bardzo robi cyrk elektroniczny. A tutaj już to mamy na 100 proc. Jest to maniera niszcząca nawet to, co w Bondzie było jeszcze komunikatywne, zamieniająca wszystko w fantastyczną abstrakcję.
TR: - Ja bym powiedział, że w "M:i-2" nie ma ani tego, co było w części pierwszej "Mission Impossible", ani tego, co wciąż jeszcze jest w filmach Bonda. Nie ma stylu. To tak, jakby podano najlepsze danie, ale zapomniano wrzucić przypraw. Wszystko jest niby dobre i nawet się nie dostaje od tego rozwolnienia, ale nie smakuje tak, jak powinno.
ZK: - John Woo, reżyser z Hongkongu, który zrobił ten film, powiedział kiedyś, że chce odświeżyć styl internacjonalny, dodając do niego to, co było niegdyś w baśni, czyli charakter moralny. Niech pan zwróci uwagę, co się dzieje w naszym filmie. W filmach z Bondem jego przeciwnik to zdumiewająca kreatura: ktoś łysy, przedziwnie ubrany w batystowe mundury, głaszczący egzotyczne zwierzę perskie. A tutaj przeciwnikiem Cruise'a jest sympatyczny, zrównoważony młodzieniec, bardzo niewiele różniący się od niego samego. Więcej - Cruise nazywa się Ethan, a tamten Sean. Przecież jest to anagram złożony z tych samych liter!
TR: - Nieprawda.
ZK: - Jak to: trzy litery się powtarzają! Za dużo nie może, bo to byłoby zbyt na chama... Obydwaj oni byli kiedyś pracownikami tej samej firmy, tylko tamten przewrotny złodziejaszek zdezerterował, a to jest renegat. Ale pochodzą ze wspólnego pnia. Dziewczyna należy i do jednego, i do drugiego. Więcej - złodziej, aby ukraść owe wirusy, nakłada sobie idealnie zrobioną maskę Cruise’a. Cruise też się zresztą posługuje maskami! Czyli w pewnym sensie wróg jest sobowtórem Cruise’a. Ten, żeby się ocalić moralnie, zmuszony jest zabić to swoje odbicie. Z miłości do dziewczyny.
TR: - Ale pan opowiada bajki, panie Zygmuncie! W tym filmie wszystko jest dużo prostsze: efekt polega na gonitwach, hongkońskiej sprawności montażowej i ogłuszającej, ilustracyjnej muzyce towarzyszącej akcji od początku do końca.
ZK: - Właśnie ten styl sprawia, że zapowiedziana bajka została zupełnie zatarta i został tylko jeszcze jeden wyczyn komercyjnej techniki azjatycko-hollywoodzkiej.
Więcej możesz przeczytać w 35/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.