Nie mam żadnej, nawet kiepskiej restauracji i w życiu nie wygrałem żadnego konkursu tanecznego. I wszystkich za to przepraszam
Pod takim tytułem ukazał się w "Polityce" z 12 sierpnia tekst Piotra Adamczewskiego i Andrzeja Garlickiego, powiadamiający w mocno podkreślonym wstępie, że "do grupy restauratorów o słynnych nazwiskach dołączyło ostatnio dwóch kolejnych warszawiaków: były szef Kancelarii Prezydenta i profesor prawa Lech Falandysz oraz dziennikarz Radia Zet, telewizyjny "Wampir" Wojciech Jagielski. Oto nasze wrażenia z obu lokali".
Przepraszam Czytelników za absorbowanie ich takimi duperelami, ale - niestety - muszę przekazać moje wrażenie z lektury wspomnianego tekstu. Przed tym jednak króciutkie streszczenie dzieła. Najpierw autorzy dziwią się niegramatycznej nazwie restauracji "U Falandysz", później opisują dość podłe jedzenie i wreszcie wystawiają lokalowi ocenę ledwie dostateczną w postaci jednej gwiazdki, głównie z powodu niskich cen. Na koniec łaskawcy obdarzają mnie komplementem: "Choć przyznać musimy, że pozakuchenna działalność profesora Falandysza zasługuje na ich większą liczbę. Mamy tu na myśli jego wyczyny taneczne i licznie wygrane konkursy rock and rolla".
W pierwszym momencie opanowała mnie złość, ale po krótkich konsultacjach z żoną i mecenasem Robertem Smoktunowiczem szybko wróciłem do równowagi i normalnego humoru. Zadzwoniłem jedynie do redaktora Adamczewskiego, prosząc o drobne sprostowanie tekstu, który - niestety - mija się z prawdą w dwóch przynajmniej, istotnych wątkach. Redaktor obiecał, że wszystko wyprostuje, a ponieważ w "Polityce" z 19 sierpnia nie znalazłem ani słowa, korzystam z okazji, aby o sprawie przypomnieć. W istocie jest ona błahostką, bo wiadomo, że w sezonie wakacyjnym czasami nie ma o czym pisać i robi się różne dziwne numery. Nie mogę jednak pojąć, skąd autorzy powzięli wiadomość, że stałem się restauratorem i prowadzę lokal gastronomiczny.
Z wielkim żalem zmuszony jestem oświadczyć, że - niestety - nie mam i nie prowadzę żadnej restauracji, bo nie jestem człowiekiem zaradnym i pracowitym i nic podobnego nie przyszło mi nigdy do głowy. Owszem, słyszałem już od wielu ludzi o wspomnianym lokalu o nazwie "U Falandysz", ale nawet nie miałem czasu go odwiedzić i nie wiem, kto go prowadzi. Z nazwy można wnosić, że to lokal jakiejś pani czy panny Falandysz (na co nie wpadli autorzy z "Polityki"). Nazwisko jest dość rzadkie i nie mogę wykluczyć jakiejś dalszej rodziny. Przed laty posądzano mnie równie krótko i niesłusznie, że napisałem podręcznik fizyki dla liceów, którego autorem był zupełnie inny Lech Falandysz. Chętnie bym oczywiście miał i prowadził restaurację, ale bozia nie dała głowy do interesów. Nie mogę wyjść z podziwu, dlaczego poważni autorzy, w tym wybitny historyk i starszy kolega z uniwersytetu, nie mieli żadnych wątpliwości, że to chodzi o mnie. Dziękuję im za uznanie, ale nie jestem restauratorem i nie prowadzę, niestety, żadnej działalności kuchennej.
Z równym żalem muszę zakwestionować przypisaną mi, pozakuchenną zasługę w postaci "licznie wygranych konkursów rock and rolla". Nie wiem, czy lepiej tańczę, czy gram w tenisa, ale wiem, że w obydwu dziedzinach jestem nędznym amatorem, który nie wygrał i nie jest w stanie wygrać żadnego konkursu czy turnieju. Owszem, byłem kiedyś jurorem w stodołowym maratonie tańca ku czci Billa Haleya i bywałem w składzie jury oceniającego popisy taneczne na słynnych balach Mercedesa, wydawanych przez państwa Zasadów. Ostatni z tych konkursów wygrał świetny tancerz i mistrz rokendrola Marek Borowski, w pozatanecznej działalności znany między innymi jako jeden z wicemarszałków Sejmu RP. Miło byłoby, oczywiście, wygrywać konkursy taneczne, ale cóż zrobić, skoro brakuje talentu i wytrwałości, a kondycja i nogi już nie takie jak kiedyś. W sumie nie mam żadnych pretensji do autorów "Smaku falandyzacji", a nawet jestem im wdzięczny za coś w rodzaju reklamy. Nie może ona jednak informować nieprawdziwie i wprowadzać ludzi w błąd. Panowie Adamczewski i Garlicki przecenili moje możliwości. A smutna prawda jest taka, że nie mam żadnej, nawet kiepskiej restauracji i w życiu nie wygrałem żadnego konkursu tanecznego. I wszystkich za to bardzo przepraszam, bo jest to wyłącznie moja wina.
Przepraszam Czytelników za absorbowanie ich takimi duperelami, ale - niestety - muszę przekazać moje wrażenie z lektury wspomnianego tekstu. Przed tym jednak króciutkie streszczenie dzieła. Najpierw autorzy dziwią się niegramatycznej nazwie restauracji "U Falandysz", później opisują dość podłe jedzenie i wreszcie wystawiają lokalowi ocenę ledwie dostateczną w postaci jednej gwiazdki, głównie z powodu niskich cen. Na koniec łaskawcy obdarzają mnie komplementem: "Choć przyznać musimy, że pozakuchenna działalność profesora Falandysza zasługuje na ich większą liczbę. Mamy tu na myśli jego wyczyny taneczne i licznie wygrane konkursy rock and rolla".
W pierwszym momencie opanowała mnie złość, ale po krótkich konsultacjach z żoną i mecenasem Robertem Smoktunowiczem szybko wróciłem do równowagi i normalnego humoru. Zadzwoniłem jedynie do redaktora Adamczewskiego, prosząc o drobne sprostowanie tekstu, który - niestety - mija się z prawdą w dwóch przynajmniej, istotnych wątkach. Redaktor obiecał, że wszystko wyprostuje, a ponieważ w "Polityce" z 19 sierpnia nie znalazłem ani słowa, korzystam z okazji, aby o sprawie przypomnieć. W istocie jest ona błahostką, bo wiadomo, że w sezonie wakacyjnym czasami nie ma o czym pisać i robi się różne dziwne numery. Nie mogę jednak pojąć, skąd autorzy powzięli wiadomość, że stałem się restauratorem i prowadzę lokal gastronomiczny.
Z wielkim żalem zmuszony jestem oświadczyć, że - niestety - nie mam i nie prowadzę żadnej restauracji, bo nie jestem człowiekiem zaradnym i pracowitym i nic podobnego nie przyszło mi nigdy do głowy. Owszem, słyszałem już od wielu ludzi o wspomnianym lokalu o nazwie "U Falandysz", ale nawet nie miałem czasu go odwiedzić i nie wiem, kto go prowadzi. Z nazwy można wnosić, że to lokal jakiejś pani czy panny Falandysz (na co nie wpadli autorzy z "Polityki"). Nazwisko jest dość rzadkie i nie mogę wykluczyć jakiejś dalszej rodziny. Przed laty posądzano mnie równie krótko i niesłusznie, że napisałem podręcznik fizyki dla liceów, którego autorem był zupełnie inny Lech Falandysz. Chętnie bym oczywiście miał i prowadził restaurację, ale bozia nie dała głowy do interesów. Nie mogę wyjść z podziwu, dlaczego poważni autorzy, w tym wybitny historyk i starszy kolega z uniwersytetu, nie mieli żadnych wątpliwości, że to chodzi o mnie. Dziękuję im za uznanie, ale nie jestem restauratorem i nie prowadzę, niestety, żadnej działalności kuchennej.
Z równym żalem muszę zakwestionować przypisaną mi, pozakuchenną zasługę w postaci "licznie wygranych konkursów rock and rolla". Nie wiem, czy lepiej tańczę, czy gram w tenisa, ale wiem, że w obydwu dziedzinach jestem nędznym amatorem, który nie wygrał i nie jest w stanie wygrać żadnego konkursu czy turnieju. Owszem, byłem kiedyś jurorem w stodołowym maratonie tańca ku czci Billa Haleya i bywałem w składzie jury oceniającego popisy taneczne na słynnych balach Mercedesa, wydawanych przez państwa Zasadów. Ostatni z tych konkursów wygrał świetny tancerz i mistrz rokendrola Marek Borowski, w pozatanecznej działalności znany między innymi jako jeden z wicemarszałków Sejmu RP. Miło byłoby, oczywiście, wygrywać konkursy taneczne, ale cóż zrobić, skoro brakuje talentu i wytrwałości, a kondycja i nogi już nie takie jak kiedyś. W sumie nie mam żadnych pretensji do autorów "Smaku falandyzacji", a nawet jestem im wdzięczny za coś w rodzaju reklamy. Nie może ona jednak informować nieprawdziwie i wprowadzać ludzi w błąd. Panowie Adamczewski i Garlicki przecenili moje możliwości. A smutna prawda jest taka, że nie mam żadnej, nawet kiepskiej restauracji i w życiu nie wygrałem żadnego konkursu tanecznego. I wszystkich za to bardzo przepraszam, bo jest to wyłącznie moja wina.
Więcej możesz przeczytać w 35/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.