Rosjanie powinni zapamiętać lekcję "Kurska". Liczy się państwo, nie jednostka. Liczy się władza, nie wolność. Ludzie topią swe życie w wódce, a czasem władza topi ich życie we krwi
Gdzieś między Łomżą a Grajewem ktoś zawiesił w poprzek drogi przymocowany do drzew transparent z napisem: "Droga śmierci. Jedź ostrożnie". Liczba stojących wzdłuż drogi panienek, które pozdrawiają kierowców tyłkami, nie wskazuje na to, by w tamtej okolicy nadzwyczaj ceniona była ludzka godność. Ale, jak można sądzić, patrząc na transparent, przynajmniej życie jest tam w jakiejś cenie.
Gdyby jednak pojechać samochodem dalej na północny wschód, można trafić w okolice, gdzie cena życia jest nieporównanie niższa. Nie trzeba nawet w tym celu jechać aż nad Morze Barentsa i zanurzać się sto metrów pod wodę. Nie. Wystarczy po prostu przemieszczać się z zachodu na wschód, by się zorientować, że cena życia po drodze spada. A jak już ktoś koniecznie wybrałby się nad Morze Barentsa, dotknąłby miejsca, w którym spada ona do zera.
Przerażająca jest myśl o marynarzach okrętu podwodnego "Kursk", bo przerażająca jest myśl o śmierci z powodu zaczadzenia w podwodnym mroku albo o uduszeniu się w oczekiwaniu na pomoc, która nigdy nie nadejdzie. Ale jeszcze bardziej przerażająca jest myśl o tym, co działo się na lądzie, gdy przeszło stu Rosjan umierało. Jest to przerażające, bo nic się nie działo. Od czasu zestrzelenia przez Sowietów w 1983 r. pasażerskiego samolotu południowokoreańskich linii lotniczych nie było chyba bardziej odrażającego przykładu braku szacunku dla ludzkiego życia. Co tam kilkaset osób - przecież samolot naruszył jakąś przestrzeń powietrzną. A Czernobyl trzy lata później? Po co informować hołotę, że grozi jej napromieniowanie, skoro może na tym ucierpieć prestiż sowieckiego przemysłu nuklearnego. Głasnost - tak, ale bez przesady. A 1993 rok? Gówno warta jest ta demokracja, skoro w parlamencie są uzurpatorzy - dalejże więc - wysyłamy na parlament czołgi. A 1994 rok? No, nie przesadzajmy, przecież trudno uznać bombardowanych Czeczenów za ludzi. A 1999 r.? Pal diabli Dagestan czy Czeczenię, jeśli trzeba je zmiażdżyć, by na Kremlu zainstalować wybrańca oligarchów. Kilka zamachów bombowych, w których ginie kilkaset osób, jest OK, jeśli tylko łatwiej potem zjednoczyć naród przeciw wspólnemu wrogowi. Jak widać - dyktatorsko rządzone Sowiety czy niby-demokratyczna Rosja, morda w kubeł czy głasnost, na Wschodzie ludzi nie liczy się na jednostki, ale na kilogramy. Człowiek to może i brzmi dumnie, ale jakoś zawsze tak wychodzi, że służy on tam za mięso armatnie, surowiec historii, fragment statystyki. Nie ma znaczenia, czy za plecami stoi enkawudzista gotowy strzelić w potylicę, jeśli nie poleci się na wroga z odpowiednią energią, czy też w najważniejszym z gabinetów siedzi z serca kagebista, którego prezydent wrażego mocarstwa musi przekonywać, by ratował swych ludzi.
Ot, zagwozdka, dlaczego w kraju rządzonym przez prezydenta ze służb nie znaleziono nikogo, kto odpowiada za zamachy bombowe sprzed roku? Bo milicja niesprawna? Czy dlatego, że kulisy zbrodni to tajemnica stanu i prezydentury? Bo jak Clinton obiecał, że sprawca zamachu z Oklahoma City sprzed pięciu lat będzie złapany, to złapali go po piętnastu godzinach. Tak to już jest. Gdy pilot Scott McGrady ląduje w Bośni na terytorium zajmowanym przez Serbów, żyje tym cała Ameryka, a po kilkudziesięciu godzinach z objęć wroga wyrywa go kilkudziesięciu amerykańskich komandosów. Gdy toczy się dyskusja o nalotach na Serbów w Bośni, jakiś Colin Powell mówi, że jest przeciw, bo jak samoloty będą latać za nisko, mogą zginąć piloci. A kto by się przejmował jakimiś frajerami, którzy latają migami? Tak to jest. Jeden paszport jest jak polisa ubezpieczeniowa, inny jak pozwolenie na pseudomocarstwowe rojenia i na śmierć na oczach jakiegoś Putina, który nie pofatyguje się nawet, by przerwać urlop w Soczi. Po podobnym występie w każdym demokratycznym kraju taki Putin pakowałby już walizki. Ale Rosjanie dowiedzieli się przynajmniej za cenę życia ponad stu osób, że nie mają demokratycznego przywódcy, tylko wybranego w ramach demokratycznych procedur neoimperatora z nadania KGB. Powinni zapamiętać tę lekcję. Liczy się państwo, nie jednostka. Liczy się władza, nie wolność. Liczy się władca, poddani są bez znaczenia. Ot, Azja Większa. Ludzie topią swe życie w wódce, a czasem władza topi ich życie we krwi. Pętla się zamyka. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu miliony Rosjan wpadały w ekstazę, patrząc, jak wyrzyna się Czeczenów. Teraz dostali nauczkę i wiedzą, że jeśli władza ma do zrobienia albo do ukrycia jakiś brudny interes, ich życie jest warte tyle, ile życie Czeczenów - nic.
Jakaś rosyjska gazeta napisała, że gdyby to, co spotkało marynarzy z "Kurska", spotkało marynarzy z jakiegoś kraju NATO, zostaliby oni uratowani. Racja. I dlatego dziś jest dobra okazja, by podziękować wszystkim, dzięki którym nie tylko polscy marynarze są w NATO. Tak, jadąc z Łomży do Grajewa, można pomyśleć, że cena życia spada z zachodu na wschód. Ale bardzo drastycznie spada ona dopiero tam, gdzie nekrologi pisane są cyrylicą.
Tomasz Lis
Gdyby jednak pojechać samochodem dalej na północny wschód, można trafić w okolice, gdzie cena życia jest nieporównanie niższa. Nie trzeba nawet w tym celu jechać aż nad Morze Barentsa i zanurzać się sto metrów pod wodę. Nie. Wystarczy po prostu przemieszczać się z zachodu na wschód, by się zorientować, że cena życia po drodze spada. A jak już ktoś koniecznie wybrałby się nad Morze Barentsa, dotknąłby miejsca, w którym spada ona do zera.
Przerażająca jest myśl o marynarzach okrętu podwodnego "Kursk", bo przerażająca jest myśl o śmierci z powodu zaczadzenia w podwodnym mroku albo o uduszeniu się w oczekiwaniu na pomoc, która nigdy nie nadejdzie. Ale jeszcze bardziej przerażająca jest myśl o tym, co działo się na lądzie, gdy przeszło stu Rosjan umierało. Jest to przerażające, bo nic się nie działo. Od czasu zestrzelenia przez Sowietów w 1983 r. pasażerskiego samolotu południowokoreańskich linii lotniczych nie było chyba bardziej odrażającego przykładu braku szacunku dla ludzkiego życia. Co tam kilkaset osób - przecież samolot naruszył jakąś przestrzeń powietrzną. A Czernobyl trzy lata później? Po co informować hołotę, że grozi jej napromieniowanie, skoro może na tym ucierpieć prestiż sowieckiego przemysłu nuklearnego. Głasnost - tak, ale bez przesady. A 1993 rok? Gówno warta jest ta demokracja, skoro w parlamencie są uzurpatorzy - dalejże więc - wysyłamy na parlament czołgi. A 1994 rok? No, nie przesadzajmy, przecież trudno uznać bombardowanych Czeczenów za ludzi. A 1999 r.? Pal diabli Dagestan czy Czeczenię, jeśli trzeba je zmiażdżyć, by na Kremlu zainstalować wybrańca oligarchów. Kilka zamachów bombowych, w których ginie kilkaset osób, jest OK, jeśli tylko łatwiej potem zjednoczyć naród przeciw wspólnemu wrogowi. Jak widać - dyktatorsko rządzone Sowiety czy niby-demokratyczna Rosja, morda w kubeł czy głasnost, na Wschodzie ludzi nie liczy się na jednostki, ale na kilogramy. Człowiek to może i brzmi dumnie, ale jakoś zawsze tak wychodzi, że służy on tam za mięso armatnie, surowiec historii, fragment statystyki. Nie ma znaczenia, czy za plecami stoi enkawudzista gotowy strzelić w potylicę, jeśli nie poleci się na wroga z odpowiednią energią, czy też w najważniejszym z gabinetów siedzi z serca kagebista, którego prezydent wrażego mocarstwa musi przekonywać, by ratował swych ludzi.
Ot, zagwozdka, dlaczego w kraju rządzonym przez prezydenta ze służb nie znaleziono nikogo, kto odpowiada za zamachy bombowe sprzed roku? Bo milicja niesprawna? Czy dlatego, że kulisy zbrodni to tajemnica stanu i prezydentury? Bo jak Clinton obiecał, że sprawca zamachu z Oklahoma City sprzed pięciu lat będzie złapany, to złapali go po piętnastu godzinach. Tak to już jest. Gdy pilot Scott McGrady ląduje w Bośni na terytorium zajmowanym przez Serbów, żyje tym cała Ameryka, a po kilkudziesięciu godzinach z objęć wroga wyrywa go kilkudziesięciu amerykańskich komandosów. Gdy toczy się dyskusja o nalotach na Serbów w Bośni, jakiś Colin Powell mówi, że jest przeciw, bo jak samoloty będą latać za nisko, mogą zginąć piloci. A kto by się przejmował jakimiś frajerami, którzy latają migami? Tak to jest. Jeden paszport jest jak polisa ubezpieczeniowa, inny jak pozwolenie na pseudomocarstwowe rojenia i na śmierć na oczach jakiegoś Putina, który nie pofatyguje się nawet, by przerwać urlop w Soczi. Po podobnym występie w każdym demokratycznym kraju taki Putin pakowałby już walizki. Ale Rosjanie dowiedzieli się przynajmniej za cenę życia ponad stu osób, że nie mają demokratycznego przywódcy, tylko wybranego w ramach demokratycznych procedur neoimperatora z nadania KGB. Powinni zapamiętać tę lekcję. Liczy się państwo, nie jednostka. Liczy się władza, nie wolność. Liczy się władca, poddani są bez znaczenia. Ot, Azja Większa. Ludzie topią swe życie w wódce, a czasem władza topi ich życie we krwi. Pętla się zamyka. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu miliony Rosjan wpadały w ekstazę, patrząc, jak wyrzyna się Czeczenów. Teraz dostali nauczkę i wiedzą, że jeśli władza ma do zrobienia albo do ukrycia jakiś brudny interes, ich życie jest warte tyle, ile życie Czeczenów - nic.
Jakaś rosyjska gazeta napisała, że gdyby to, co spotkało marynarzy z "Kurska", spotkało marynarzy z jakiegoś kraju NATO, zostaliby oni uratowani. Racja. I dlatego dziś jest dobra okazja, by podziękować wszystkim, dzięki którym nie tylko polscy marynarze są w NATO. Tak, jadąc z Łomży do Grajewa, można pomyśleć, że cena życia spada z zachodu na wschód. Ale bardzo drastycznie spada ona dopiero tam, gdzie nekrologi pisane są cyrylicą.
Tomasz Lis
Więcej możesz przeczytać w 35/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.