Łamanie praw pracowniczych staje się praktyką niejednego prywatnego zakładu pracy
Jeden z warszawskich dzienników opisał następującą historię. Pewien przedsiębiorca dowiedział się, że niektórzy z jego pracowników kradną produkowaną w zakładzie, w którym byli zatrudnieni, karmę dla zwierząt i nielegalnie sprzedają ją okolicznym chłopom. Kazał więc ochroniarzom doprowadzić podejrzanych do swojego biura i na własną rękę rozpoczął energiczne śledztwo. Delikwentów wyrwano z domów w środku nocy i zamknięto w garażu jak w areszcie, gdzie oczekiwali na doprowadzenie przed oblicze pracodawcy. Rozmowa z nim pełna była wrzasków i gróźb. Najbardziej oporni okładani byli pięściami i pasem. Jeden z robotników został pobity do krwi i wymagał fachowej opieki lekarskiej. Wszyscy wypuszczeni zostali dopiero po pisemnym przyznaniu się do winy.
Wierzyć się nie chce, że ta ponura historia wydarzyła się w środku Europy u progu XXI w. Takie incydenty zdarzały się często, ale przed stu kilkudziesięciu laty, kiedy oblicze kapitalizmu przypominało wilczą mordę, dziką i trudną do nasycenia. Wtedy robotnik był mało liczącym się dodatkiem do maszyny, bezwzględnie wyzyskiwanym i poniżanym przez pracodawcę. Przez sto kilkadziesiąt lat wiele się jednak zmieniło. Kapitalizm stracił pierwotne kły i pazury, robotnicy zaś wywalczyli sobie prawa obywatelskie, takie same jak przedsiębiorcy.
Czarnemu bohaterowi tej opowieści można więc przyznać tytuł biznesmena roku, tyle że roku 1850. W roku 1998 gwałt zadany pracownikowi, nawet posądzonemu o popełnienie przestępstwa, musi być potępiony i ukarany przez prawo. Nie można jednak tej sprawy pozostawić tylko prokuraturze i sądowi. Nie jest to bowiem odosobniony wybryk wybujałego temperamentu. Łamanie praw pracowniczych, a nierzadko i obywatelskich, staje się smutną praktyką niejednego prywatnego zakładu pracy.
Mało się o tym mówi głośno. To, co przedostaje się do publicznej wiadomości, jest jedynie wierzchołkiem góry wypełnionej ludzką krzywdą i upokorzeniem. Kto się na takie praktyki nie zgadza, traci pracę i osuwa się jeszcze niżej w hierarchii społecznej. Nieprzypadkowo w prywatnych firmach nie toleruje się związków zawodowych. Nie bez powodu przedsiębiorcy chcą zmienić kodeks pracy i stonować zapisy chroniące prawa pracownicze. Wszystko to ma na celu maksymalizację zysku, jak najbardziej naturalną dla kapitalizmu. Ów żywiołowy instynkt można okiełznać tylko konsekwentną obroną praw pracowniczych. Tymczasem nasze związki zawodowe tkwią po uszy w sporach czysto politycznych, pochłaniających energię potrzebną do codziennego upominania się o godziwe warunki pracy i płacy. Rachunek płaci za to wielu pracowników i nic nie zapowiada, że może się to zmienić.
Wierzyć się nie chce, że ta ponura historia wydarzyła się w środku Europy u progu XXI w. Takie incydenty zdarzały się często, ale przed stu kilkudziesięciu laty, kiedy oblicze kapitalizmu przypominało wilczą mordę, dziką i trudną do nasycenia. Wtedy robotnik był mało liczącym się dodatkiem do maszyny, bezwzględnie wyzyskiwanym i poniżanym przez pracodawcę. Przez sto kilkadziesiąt lat wiele się jednak zmieniło. Kapitalizm stracił pierwotne kły i pazury, robotnicy zaś wywalczyli sobie prawa obywatelskie, takie same jak przedsiębiorcy.
Czarnemu bohaterowi tej opowieści można więc przyznać tytuł biznesmena roku, tyle że roku 1850. W roku 1998 gwałt zadany pracownikowi, nawet posądzonemu o popełnienie przestępstwa, musi być potępiony i ukarany przez prawo. Nie można jednak tej sprawy pozostawić tylko prokuraturze i sądowi. Nie jest to bowiem odosobniony wybryk wybujałego temperamentu. Łamanie praw pracowniczych, a nierzadko i obywatelskich, staje się smutną praktyką niejednego prywatnego zakładu pracy.
Mało się o tym mówi głośno. To, co przedostaje się do publicznej wiadomości, jest jedynie wierzchołkiem góry wypełnionej ludzką krzywdą i upokorzeniem. Kto się na takie praktyki nie zgadza, traci pracę i osuwa się jeszcze niżej w hierarchii społecznej. Nieprzypadkowo w prywatnych firmach nie toleruje się związków zawodowych. Nie bez powodu przedsiębiorcy chcą zmienić kodeks pracy i stonować zapisy chroniące prawa pracownicze. Wszystko to ma na celu maksymalizację zysku, jak najbardziej naturalną dla kapitalizmu. Ów żywiołowy instynkt można okiełznać tylko konsekwentną obroną praw pracowniczych. Tymczasem nasze związki zawodowe tkwią po uszy w sporach czysto politycznych, pochłaniających energię potrzebną do codziennego upominania się o godziwe warunki pracy i płacy. Rachunek płaci za to wielu pracowników i nic nie zapowiada, że może się to zmienić.
Więcej możesz przeczytać w 45/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.