Kinga Dębska: - Jest pan znany z tego, że angażuje się pan w niemal każdy etap powstawania filmu, począwszy od współtworzenia scenariusza. Czy łatwo jest panu pracować w ten sposób w Hollywood?
Peter Weir: - Z Hollywood mam raczej słaby kontakt, ponieważ mieszkam w Australii. Z producentami komunikuję się za pomocą faksu i telefonu. Podobnie było w wypadku filmu "Truman show". Pracę wstępną wykonałem w Australii. Szczegółowo analizowałem scenariusz wraz z jego autorem Andrew Niccolem. W zasadzie powstał on na nowo. Kłopoty - przede wszystkim finansowe - zaczęły się dopiero, gdy znaleźliśmy odtwórcę głównej roli. To normalne, zwłaszcza przy kręceniu filmów o ambicjach intelektualnych. Następną przeszkodę dla filmowca, jeśli w powstawanie obrazu zaangażowana jest wytwórnia hollywoodzka, stanowi pokaz próbny. Zawsze istnieje ryzyko, że "próbnej", wybranej publiczności nie spodoba się jakiś ważny fragment filmu, na przykład jego zakończenie. Nigdy nie zgadzam się na kompromis, jeżeli decydować mają o nim tylko względy finansowe. Uległość wobec inwestorów oznacza najczęściej utratę kontroli nad własną pracą.
- Czy w Hollywood chciwość wzięła górę nad ambicją?
- Na początku większość twórców zaczyna od czegoś wartościowego, działa pod wpływem miłości do sztuki filmowej. Dopiero później niektórzy zajmują się filmem jako biznesem. Idąc na kompromis, czasami tracą własną osobowość. Wykształca się w nich mentalność handlarza i psychicznie zadają sobie gwałt, robiąc filmy-śmieci. Bardzo chcieliby jednak kręcić obrazy pozwalające jednocześnie zarobić trochę pieniędzy i zyskać dobrą opinię. Myślę, iż projekt "Truman show" udało się zrealizować dlatego, że wyprodukowała go wytwórnia Touchstone Pictures, która wcześniej zrealizowała przebój "Forrest Gump".
- Bohaterowie wszystkich pańskich filmów poszukują prawdy. Czy uważa pan, że ocali ona ludzi od zagrożeń, jakie niesie przyszłość?
- Ten film nie jest polemiką. Chciałbym, aby oglądające go osoby stały się bardziej czujne - wtedy trudniej będzie je oszukać. Staną się mniej podatne na wyrafinowaną strategię handlu i wpływającą na podświadomość reklamę. Mam na myśli działania zmierzające do tego, by dzieci i dorośli przyswoili sobie symbol czegoś, czego mają zapragnąć. Ten film ma nas uczulić na niebezpieczeństwo konsumpcjonizmu.
- Czy zawsze zaczyna pan tworzenie filmu od poszukiwań odtwórców głównych ról?
- Czasem tak się zdarza, ale w tym wypadku sytuacja była specyficzna, ponieważ byłem zobowiązany do bardzo bliskiej współpracy z aktorem, gdyż od niego zależał sukces tej produkcji. On musiał umieć uzasadnić zainteresowanie ludzi, którzy od 29 lat oglądają "The Truman show". W wersji kinowej musiał wystąpić gwiazdor, na przykład Jim Carrey, uwielbiany zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Jest w nim także coś niezwykłego, czego nie da się zdefiniować, a co odpowiada charakterowi człowieka, który dorastał w sztucznym mieście z nienaturalną pogodą i wśród ludzi wypełniających przydzielone im zadania.
- Jim Carrey jest przede wszystkim komikiem. Pan powierzył mu rolę w dramacie. Jak wyglądała wasza współpraca na planie?
- Na początku odbyliśmy rozmowę, w trakcie której powiedziałem mu: "Wiem, że jesteś przyzwyczajony do wymyślania wszystkiego samodzielnie, ale tutaj będziemy się dzielić pomysłami, więc samotnie nie musisz dźwigać ciężaru całego filmu. Postaraj się zachować spokój, a granej przez ciebie postaci wyjdzie to na dobre". Przez kilka pierwszych tygodni Jim nie potrafił jednak dzielić pracy z innymi. Kiedy po piątym czy szóstym dublu wskazywałem, które ujęcie jest dobre i kazałem je wywołać, często się sprzeciwiał. Godziłem się na ponowne próby i czekałem, aż sam wybierze - według niego - najlepsze. Potem oba duble porównywaliśmy i udowadniałem mu, że mój wybór jest lepszy. Chodziło o to, żeby zaufał reżyserowi. Jim protestował również, kiedy chciałem zrezygnować ze wstępnych dubli nagrywanych na wideo. Zawsze lubił taki system pracy, bo dzięki niemu kontrolował sytuację. Przekonał go dopiero mój ostateczny argument, że Truman nie przygląda się sobie, nie jest świadomy, co się wokół niego dzieje. Nie wie, że jest podglądany.
- Christophe, twórca telewizyjnego show, którego nieświadomą niczego gwiazdą jest Truman, budzi skojarzenia z istotą pańskiego zawodu - reżyserowaniem. Ed Harris, wcielający się w postać Christophe?a, to bardzo miły człowiek, nie jest typowym czarnym charakterem. Czy ta postać odzwierciedla Petera Weira?
- Dla potrzeb filmu musieliśmy stworzyć "The Truman show" od podstaw, aby pokrótce przedstawić widzom mechanizm działania tego programu. Podczas spotkań przygotowawczych na pół godziny wcieliłem się w Christophe?a. Chciałem w ten sposób poznać jego sposób widzenia, wrażliwość. W rezultacie, kiedy znacznie później dołączył do nas Ed Harris, mogłem szczegółowo zdefiniować postać i jej sposób bycia. Christophe jest artystą, a w każdym razie człowiekiem wrażliwym estetycznie. Jest groźny, ponieważ stracił kontakt z rzeczywistością, przeszedł do świata fikcji. Nie opuszcza swojego studia. Mówi: "To ja dałem Trumanowi prawdziwe życie. Wasz świat, w którym żyjecie, jest chory". Innymi słowy - skonstruował rodzaj Disneylandu, gdzie wszystko jest miłe i ładne: domy, ubrania, wartości. Wydaje mu się, że robi coś bardzo ważnego i dobrego, a jednocześnie zarabia na tym miliardy dolarów.
- Christophe kojarzy się z fanatykami, fundamentalistami, którzy też chcieli stworzyć lepszy świat.
- Wszystko jest operą mydlaną do momentu, gdy Christophe przekracza pewną granicę. W drodze do urzeczywistnienia własnej wizji posuwa się za daleko. Myślę, że puenta filmu pokazuje bardzo ważny moment powrotu do rzeczywistości. Widownia show z Trumanem zapomniała, że bohatera się wykorzystuje. W końcu ludzie zdają sobie jednak sprawę, że jest człowiekiem z krwi i kości. Myślę, że z tego zrodził się szok Anglików po śmierci księżnej Diany - okazało się, że nie jest ona nieśmiertelna. Ludzie, których życie śledzimy w magazynach i na ekranach telewizora, są dla nas kimś w rodzaju bogów. Dobrze jest zburzyć ten mit.
- Film zrealizowany przez pana pod koniec XX w. może zostać odebrany jako ostrzeżenie przed komputeryzacją czy automatyzacją naszego życia.
- Niepokoi mnie kilka zjawisk. Potrzebujemy więcej czasu wolnego, by odpocząć od różnego typu stymulacji, a w naszych czasach istnieją na przykład wyrafinowane technologie wideo. Już niedługo każdy będzie mógł mieć w domu własne kino z dużym ekranem. Bill Gates twierdzi, że wkrótce właściwie nie będziemy musieli opuszczać swojego fotela. Mamy też Internet i inne media. Można oglądać telewizję i jednocześnie słuchać muzyki - robi to dziś wielu młodych ludzi. Ich mózgi zmuszane są do absorbowania licznych sygnałów równocześnie. Uważam jednak, że marzycielska strona naszej natury najprawdopodobniej potrzebuje również nudy, na przykład wsłuchania się w odgłosy padającego deszczu. Potrzebne są chwile refleksji, byśmy mogli się zastanowić nad własnym życiem. Ten proces został zakłócony, wręcz uniemożliwiony i jest bardzo prawdopodobne, że na początku przyszłego stulecia pojawi się nowy typ człowieka.
Peter Weir, australijski reżyser i scenarzysta, urodził się w 1944 r. w Sydney. Studiował na wydziałach sztuki i prawa na uniwersytecie w Sydney. Przerwał naukę, aby w 1966 r. odbyć podróż po Europie. Rok później rozpoczął pracę w telewizyjnej sieci ATN 7 i zadebiutował krótkometrażowym filmem, inspirowanym twórczością Richarda Lestera. Od 1969 r. był asystentem operatora w Commonwealth Film Unit. Dokładnie pięć lat później zrealizował pełnometrażowy film "Samochody, które zjadły Paryż" - udane połączenie westernu, horroru i czarnej komedii. Od 1980 r. związany kontraktem z wytwórnią Columbia zaczął realizować filmy w USA. Filmografia: "The Cars that Ate Paris" (1974 r.), "Piknik pod wiszącą skałą" (1975 r.), "The Plumber" (1978 r.), "Gallipoli" (1981 r.), "Rok niebezpiecznego życia" (1982 r.), "Witness" (1985 r.), "The Mosquito Coast" (1986 r.), "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" (1989 r.), "Zielona karta" (1991 r.) i "Bez lęku" (1993 r.).
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.