Dlaczego musi upaść publiczna telewizja
Być może podejmę decyzję o rekonstrukcji zarządu telewizji publicznej i poszerzeniu go o kogoś z AWS, ale musi być na to zgoda polityków "z wyższego piętra" - mówi Witold Knychalski, przewodniczący rady nadzorczej TVP SA. - Telewizja została tak zdominowana przez lewicową opcję polityczną, że równowagę może przywrócić tylko wymiana całego zarządu i rady nadzorczej - replikuje Tomasz Wełnicki, poseł AWS. - Do porozumienia trzeba dobrej woli. A Robert Kwiatkowski, prezes telewizji, takiej woli nie wykazuje. Dąży do konfrontacji i chce utrzymać układ, który sam wynegocjował i skonstruował. Tyle że pod jego kierownictwem telewizja zmierza do samolikwidacji - mówi Wiesław Walendziak, szef kancelarii premiera. - Reakcje AWS, to - niestety - strachy na Lachy. Na dodatek SLD i zarząd telewizji znają prawo, więc wcale nie są przestraszeni. Zmiany w TVP można przeprowadzić, zmieniając ustawy - uważa Paweł Piskorski, wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego Unii Wolności.
Po dziewięciu latach reformowania telewizji nadal nie wiadomo, czy ma być ona publiczna, czy też powinna zostać choć częściowo sprywatyzowana. Właściciel spółki (minister skarbu) może być ignorowany przez jej menedżera (prezesa zarządu). Kto inny powołuje, a kto inny odwołuje radę nadzorczą. Koalicja SLD-PSL bez trudu powołała zarząd z politycznego klucza, zaś obecnie rządzący nie mogą bez jej zgody zrobić praktycznie niczego. Mimo istnienia zarządu i rady nadzorczej oraz powołującej tę ostatnią Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, najważniejsze decyzje zapadają w gabinetach polityków opozycji. Dyrektor anteny walczy z prezesem zarządu o wpływy u tego samego politycznego dysponenta. Likwiduje się przetargi i konkursy, znowu powiększa się monstrualne już zatrudnienie. Mimo sugestii parlamentarzystów, KRRiTV nie interesuje się wpływem cywilnych i wojskowych służb specjalnych na politykę kadrową TVP SA. Zapowiada się wojna o platformę cyfrową: SLD naciska, by jednym z partnerów była Nasza Telewizja, a nie Telekomunikacja Polska SA. TVP SA przegrywa na rynku reklamowym ze stacjami komercyjnymi. W dodatku podlega trzem - często wzajemnie się wykluczającym - unormowaniom prawnym: kodeksowi handlowemu, ustawie o radiofonii i telewizji i ustawie o ministrze skarbu. To wystarczy, by instytucją tą nie dało się kierować. Jeśli nic się nie zmieni, grozi jej spektakularny upadek.
Ustawa o radiofonii i telewizji, zakładająca wybór członków krajowej rady przez Sejm, Senat i prezydenta, usankcjonowała dostęp polityków do stanowisk decydujących o ładzie medialnym w Polsce. Nominaci, wcześniej aktywni politycy bądź sympatycy różnych partii, realizują politykę ugrupowań, które akurat uzyskały większość w KRRiTV. Taki charakter mają też ich decyzje dotyczące składu rady nadzorczej. W zależności od układu sił jest ona dla zarządu mieczem Damoklesa bądź parasolem ochronnym. - Na świecie nie ma drugiej takiej telewizji publicznej, w której wszystkie partie miałyby swoje przyczółki. Nie znam telewizji, w której w piętnastoosobowej radzie programowej zasiadałoby dziesięciu polityków,w tym - jak było do niedawna - marszałek Sejmu Józef Zych oraz marszałek Senatu Adam Struzik - mówi Janusz Zaorski, ostatni przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji.
W ostatnich latach stało się regułą, że rada nadzorcza i KRRiTV delegują własnych członków do zarządu telewizji. Robert Kwiatkowski, obecny prezes, przeszedł z KRRiTV, Jarosław Pachowski i Marian Zalewski - bezpośrednio z rady nadzorczej, która przecież powołuje zarząd. - To skandaliczne odwrócenie drogi awansu. Ale tu chodzi o władzę. Co symptomatyczne, prezes zarządu od razu przejmuje zwierzchnictwo nad pionem programowym i coraz niżej przenosi parytety polityczne. Niedługo strażnicy będą mianowani według politycznego klucza - mówi były wysoki urzędnik telewizji. - Wbrew temu, co się mówi, telewizję dusi od wewnątrz jej załoga, a nie politycy - uważa Marek Markiewicz, w latach 1993-1994 przewodniczący KRRiTV. - Za moich czasów było szesnaście związków zawodowych i stowarzyszeń twórczych, teraz jest ich dwadzieścia jeden, a każdy związek ciągnie telewizyjną kołdrę w swoją stronę - mówi Janusz Zaorski.
- O tym, że jakiś program pojawia się na antenie lub z niej znika, tylko w znikomym stopniu decydują naciski polityczne. Jeszcze mniejszy wpływ ma na to towarzyski lobbing bądź łapówki. W rzeczywistości telewizją rządzi jej socjalistyczna i zbiurokratyzowana struktura wewnętrzna - twierdzi były szef jednej z redakcji TVP SA. - Od zgłoszenia propozycji do ukazania się programu na antenie muszą minąć co najmniej dwa miesiące. Tyle trwa podjęcie decyzji, obieg dokumentów i konsultacje prowadzone przez redaktora zamawiającego, wicedyrektora i dyrektora anteny, radę programową, aż po wiceprezesa i prezesa telewizji. Choćby tylko w związku z tym, w "wyścigu" z prywatnymi nadawcami TVP nie ma żadnych szans.
- W telewizji publicznej operuje się "kwadratowymi" pieniędzmi, co oznacza, że nie wiadomo do końca, ile co kosztuje. Jeśli program zrobiony przez niezależnego producenta, jest wyceniony na 30 tys. zł, taki sam program w publicznej telewizji może kosztować - w zależności od przyjętych kryteriów - tyle samo albo nawet trzy razy drożej. Koszty są nadal księgową fikcją - mówi niezależny producent. Pod rządami Ryszarda Miazka i Roberta Kwiatkowskiego nie ma właściwie publicznych ofert, nie wiadomo więc, dlaczego jedna firma otrzymuje informację o luce w ramówce, a inne nic o tym nie wiedzą. Nikomu nie przeszkadza też fakt, że tani program publicystyczny (archiwalny background, dwie, trzy stronice komentarza, trzy, cztery głosy polityków nagrane jednego dnia w Sejmie) przygotowuje nawet ponad dwadzieścia osób, chociaż bez trudu mogłaby to zrobić pięcioosobowa ekipa. - W dodatku telewizja zaczęła w ostatnich latach znowu "puchnąć": w tej chwili zatrudnia ponad 6750 pracowników etatowych i 5 tys. stałych współpracowników - wylicza jeden z byłych członków zarządu.
Choć formalnie telewizją kieruje kolegialnie zarząd, ostatnio najważniejsze decyzje podejmuje prezes zarządu i jego władza wydaje się wzrastać. - Telewizja jest firmą przyzwyczajoną do jednoosobowego zarządzania. Pracownicy postrzegają wyłącznie prezesa, który jest jedynym władcą, jak dawniej szef radiokomitetu. Każdy kolejny prezes szybko się do tego przyzwyczajał i odsuwał w cień kolegów, zapominając, iż zarząd jest ciałem kolegialnym. A pracownicy na każdą zmianę prezesa reagują natychmiast - zmieniając swoje patrzenie na świat - komentuje Janusz Daszczyński, były członek zarządu.
Określanie TVP SA mianem telewizji publicznej ma obecnie coraz mniejsze uzasadnienie. - Trafniejsze byłoby określenie "państwowa telewizja komercyjna" - mówi były członek zarządu TVP SA. - Nagle okazało się, że telewizję publiczną przekształcono w medium "prywatne", które od godziny 17.00 do 23.00 oferuje to samo, co telewizje komercyjne - dodaje Janusz Zaorski. Tylko we Francji telewizja publiczna może emitować tyle samo reklam (w stosunku do czasu antenowego), ile stacje prywatne. Duńska w ogóle ich nie nadaje, a w czeskiej stanowią one 1 proc. czasu antenowego. W TVP SA z reklam pochodzi bodaj największa część budżetu (ponad 50 proc.), podczas gdy w Holandii - 30 proc., w Czechach - 20 proc. Gdyby jednak nadawca publiczny miał się utrzymać wyłącznie z abonamentu, do upadku TVP SA doszłoby już za dwa, trzy lata - przewidują eksperci Komisji Europejskiej.
- Pułapką dla TVP okazała się jej nadmierna ekspansywność: dwa programy ogólnopolskie, dziesięć stacji regionalnych i telewizja Polonia. Czy można te wszystkie stacje wypełnić jakąś treścią? - pyta Marek Markiewicz. W ramach ograniczenia ekspansji proponowano sprywatyzować Dwójkę. - Racjonalna prywatyzacja części telewizji publicznej jest dziś niemożliwa. Kto to zaproponuje, narazi się na atak przeciwników politycznych. Będą argumentowali, że to "skok na kasę" lub sprzyjanie interesom komercyjnej konkurencji - mówi Tomasz Siemoniak, były szef Jedynki. - Być może warto nawet pomyśleć o opodatkowaniu nadawców komercyjnych na rzecz telewizji publicznej - pod warunkiem, że ta nie będzie z nimi konkurować - zastanawia się Andrzej Zarębski, sekretarz KRRiTV. Tymczasem dyskusja programowa na Woronicza całkowicie zamarła. - Nikt nie myśli o reformowaniu anten, bowiem jedni wierzą, że mają telewizję, inni zaś liczą, że będą ją wkrótce mieli - ocenia członek KRRiTV.
Po dziewięciu latach reformowania telewizji nadal nie wiadomo, czy ma być ona publiczna, czy też powinna zostać choć częściowo sprywatyzowana. Właściciel spółki (minister skarbu) może być ignorowany przez jej menedżera (prezesa zarządu). Kto inny powołuje, a kto inny odwołuje radę nadzorczą. Koalicja SLD-PSL bez trudu powołała zarząd z politycznego klucza, zaś obecnie rządzący nie mogą bez jej zgody zrobić praktycznie niczego. Mimo istnienia zarządu i rady nadzorczej oraz powołującej tę ostatnią Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, najważniejsze decyzje zapadają w gabinetach polityków opozycji. Dyrektor anteny walczy z prezesem zarządu o wpływy u tego samego politycznego dysponenta. Likwiduje się przetargi i konkursy, znowu powiększa się monstrualne już zatrudnienie. Mimo sugestii parlamentarzystów, KRRiTV nie interesuje się wpływem cywilnych i wojskowych służb specjalnych na politykę kadrową TVP SA. Zapowiada się wojna o platformę cyfrową: SLD naciska, by jednym z partnerów była Nasza Telewizja, a nie Telekomunikacja Polska SA. TVP SA przegrywa na rynku reklamowym ze stacjami komercyjnymi. W dodatku podlega trzem - często wzajemnie się wykluczającym - unormowaniom prawnym: kodeksowi handlowemu, ustawie o radiofonii i telewizji i ustawie o ministrze skarbu. To wystarczy, by instytucją tą nie dało się kierować. Jeśli nic się nie zmieni, grozi jej spektakularny upadek.
Ustawa o radiofonii i telewizji, zakładająca wybór członków krajowej rady przez Sejm, Senat i prezydenta, usankcjonowała dostęp polityków do stanowisk decydujących o ładzie medialnym w Polsce. Nominaci, wcześniej aktywni politycy bądź sympatycy różnych partii, realizują politykę ugrupowań, które akurat uzyskały większość w KRRiTV. Taki charakter mają też ich decyzje dotyczące składu rady nadzorczej. W zależności od układu sił jest ona dla zarządu mieczem Damoklesa bądź parasolem ochronnym. - Na świecie nie ma drugiej takiej telewizji publicznej, w której wszystkie partie miałyby swoje przyczółki. Nie znam telewizji, w której w piętnastoosobowej radzie programowej zasiadałoby dziesięciu polityków,w tym - jak było do niedawna - marszałek Sejmu Józef Zych oraz marszałek Senatu Adam Struzik - mówi Janusz Zaorski, ostatni przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji.
W ostatnich latach stało się regułą, że rada nadzorcza i KRRiTV delegują własnych członków do zarządu telewizji. Robert Kwiatkowski, obecny prezes, przeszedł z KRRiTV, Jarosław Pachowski i Marian Zalewski - bezpośrednio z rady nadzorczej, która przecież powołuje zarząd. - To skandaliczne odwrócenie drogi awansu. Ale tu chodzi o władzę. Co symptomatyczne, prezes zarządu od razu przejmuje zwierzchnictwo nad pionem programowym i coraz niżej przenosi parytety polityczne. Niedługo strażnicy będą mianowani według politycznego klucza - mówi były wysoki urzędnik telewizji. - Wbrew temu, co się mówi, telewizję dusi od wewnątrz jej załoga, a nie politycy - uważa Marek Markiewicz, w latach 1993-1994 przewodniczący KRRiTV. - Za moich czasów było szesnaście związków zawodowych i stowarzyszeń twórczych, teraz jest ich dwadzieścia jeden, a każdy związek ciągnie telewizyjną kołdrę w swoją stronę - mówi Janusz Zaorski.
- O tym, że jakiś program pojawia się na antenie lub z niej znika, tylko w znikomym stopniu decydują naciski polityczne. Jeszcze mniejszy wpływ ma na to towarzyski lobbing bądź łapówki. W rzeczywistości telewizją rządzi jej socjalistyczna i zbiurokratyzowana struktura wewnętrzna - twierdzi były szef jednej z redakcji TVP SA. - Od zgłoszenia propozycji do ukazania się programu na antenie muszą minąć co najmniej dwa miesiące. Tyle trwa podjęcie decyzji, obieg dokumentów i konsultacje prowadzone przez redaktora zamawiającego, wicedyrektora i dyrektora anteny, radę programową, aż po wiceprezesa i prezesa telewizji. Choćby tylko w związku z tym, w "wyścigu" z prywatnymi nadawcami TVP nie ma żadnych szans.
- W telewizji publicznej operuje się "kwadratowymi" pieniędzmi, co oznacza, że nie wiadomo do końca, ile co kosztuje. Jeśli program zrobiony przez niezależnego producenta, jest wyceniony na 30 tys. zł, taki sam program w publicznej telewizji może kosztować - w zależności od przyjętych kryteriów - tyle samo albo nawet trzy razy drożej. Koszty są nadal księgową fikcją - mówi niezależny producent. Pod rządami Ryszarda Miazka i Roberta Kwiatkowskiego nie ma właściwie publicznych ofert, nie wiadomo więc, dlaczego jedna firma otrzymuje informację o luce w ramówce, a inne nic o tym nie wiedzą. Nikomu nie przeszkadza też fakt, że tani program publicystyczny (archiwalny background, dwie, trzy stronice komentarza, trzy, cztery głosy polityków nagrane jednego dnia w Sejmie) przygotowuje nawet ponad dwadzieścia osób, chociaż bez trudu mogłaby to zrobić pięcioosobowa ekipa. - W dodatku telewizja zaczęła w ostatnich latach znowu "puchnąć": w tej chwili zatrudnia ponad 6750 pracowników etatowych i 5 tys. stałych współpracowników - wylicza jeden z byłych członków zarządu.
Choć formalnie telewizją kieruje kolegialnie zarząd, ostatnio najważniejsze decyzje podejmuje prezes zarządu i jego władza wydaje się wzrastać. - Telewizja jest firmą przyzwyczajoną do jednoosobowego zarządzania. Pracownicy postrzegają wyłącznie prezesa, który jest jedynym władcą, jak dawniej szef radiokomitetu. Każdy kolejny prezes szybko się do tego przyzwyczajał i odsuwał w cień kolegów, zapominając, iż zarząd jest ciałem kolegialnym. A pracownicy na każdą zmianę prezesa reagują natychmiast - zmieniając swoje patrzenie na świat - komentuje Janusz Daszczyński, były członek zarządu.
Określanie TVP SA mianem telewizji publicznej ma obecnie coraz mniejsze uzasadnienie. - Trafniejsze byłoby określenie "państwowa telewizja komercyjna" - mówi były członek zarządu TVP SA. - Nagle okazało się, że telewizję publiczną przekształcono w medium "prywatne", które od godziny 17.00 do 23.00 oferuje to samo, co telewizje komercyjne - dodaje Janusz Zaorski. Tylko we Francji telewizja publiczna może emitować tyle samo reklam (w stosunku do czasu antenowego), ile stacje prywatne. Duńska w ogóle ich nie nadaje, a w czeskiej stanowią one 1 proc. czasu antenowego. W TVP SA z reklam pochodzi bodaj największa część budżetu (ponad 50 proc.), podczas gdy w Holandii - 30 proc., w Czechach - 20 proc. Gdyby jednak nadawca publiczny miał się utrzymać wyłącznie z abonamentu, do upadku TVP SA doszłoby już za dwa, trzy lata - przewidują eksperci Komisji Europejskiej.
- Pułapką dla TVP okazała się jej nadmierna ekspansywność: dwa programy ogólnopolskie, dziesięć stacji regionalnych i telewizja Polonia. Czy można te wszystkie stacje wypełnić jakąś treścią? - pyta Marek Markiewicz. W ramach ograniczenia ekspansji proponowano sprywatyzować Dwójkę. - Racjonalna prywatyzacja części telewizji publicznej jest dziś niemożliwa. Kto to zaproponuje, narazi się na atak przeciwników politycznych. Będą argumentowali, że to "skok na kasę" lub sprzyjanie interesom komercyjnej konkurencji - mówi Tomasz Siemoniak, były szef Jedynki. - Być może warto nawet pomyśleć o opodatkowaniu nadawców komercyjnych na rzecz telewizji publicznej - pod warunkiem, że ta nie będzie z nimi konkurować - zastanawia się Andrzej Zarębski, sekretarz KRRiTV. Tymczasem dyskusja programowa na Woronicza całkowicie zamarła. - Nikt nie myśli o reformowaniu anten, bowiem jedni wierzą, że mają telewizję, inni zaś liczą, że będą ją wkrótce mieli - ocenia członek KRRiTV.
Więcej możesz przeczytać w 45/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.