Czemu senator Glapiński i poseł Ikonowicz zadają komisarzowi unijnemu pytania, które powinni zadawać polskim ministrom?
"Wszystko, co robi Polska w sferze reform, robi przede wszystkim dla siebie, chociaż unia uznaje te reformy za istotne z punktu widzenia integracji"
Hans van der Broek
Niedawna sesja Parlamentarnej Komisji Wspólnej RP-UE dostarczyła nam świeżych wrażeń. Jej gwiazdami byli senator Glapiński i poseł Ikonowicz. Za dyskutanta obrali sobie komisarza van der Broeka i zgodnie z dewizą "Polak potrafi" - dali mu popalić. Znów - jak to często bywa między przedstawicielami ugrupowań skrajnych - solówka na dwa głosy zabrzmiała jak zapisana na wspólnej partyturze, jak wspólna odpowiedź dwóch samotnych herosów na brutalne zaganianie nas do tej okropnej Unii Europejskiej przez samą unię. Chodziło o to, że gdyby nie ten straszny (nie dość prawicowy) rząd razem z równie straszną (nie dość lewicową) opozycją, Polska gadałaby z unią jak równy z równym... Polski współprzewodniczący PKW Tadeusz Mazowiecki stwierdził sentencjonalnie i zgodnie z prawdą, że nie może nikomu zamykać ust. Dodał, iż dzięki elokwencji obu mówców unia upewni się, że i u nas występuje wielość poglądów. Fakt - nasza demokracja dała nam już pełne spektrum razem z tym, co jest na lewo od lewa i na prawo od prawa. Zastanawia mnie wszakże, dlaczego obaj panowie są znacznie bardziej powściągliwi w kraju niż za granicą. A zwłaszcza, czemu zadają komisarzowi unijnemu pytania, które powinni zadawać przede wszystkim polskim ministrom. Dyskusja o wyborze pomiędzy wariantem integracji z Europą a wariantem integracji z Azją lub Ameryką jest przecież o wiele bardziej interesująca, gdy odbywa się z decydentami, niż gdy odbywa się swoisty "mecz wyjazdowy", a adresatem pytań wcale nie jest ten, kto składa bądź podtrzymuje polski wniosek o członkostwo. Nie zmierzam wcale do tezy o "kalaniu własnego gniazda", szukam jedynie logiki. Nie wątpię przecież, że i senatorowi, i posłowi chodzi uczciwie o dobro Polski.
Nie podzielam ich poglądów, a oni moich - i to jest normalne. Jeśli jednak są przeciwni naszemu wejściu do unii, niechże oponują przeciw temu tutaj, gdzie mogą coś zdziałać, a nie tam, gdzie najwyżej mogą dać do zrozumienia, że Polacy nie są jednomyślni, jeśli chodzi o priorytety własnej polityki zagranicznej. Istnieje być może jedno wytłumaczenie desperackiej parady brukselskiej. W Polsce tezy o integracji z czekającą na nas gospodarką azjatycką wywołałyby zapewne spore rozbawienie sali, a zdecydowaną przewagę mają w społeczeństwie osoby rozumiejące, że reformy musimy przeprowadzić tak czy owak. Dowodzą tego choćby kolejne wybory, które polityków "antyeuropejskich" zepchnęły do krótkich ławek. Tymczasem "na wyjeździe" można w najgorszym razie liczyć na zakłopotanie unijnego partnera. Bo przecież nie jest rolą tego ostatniego dyskutować z tezą, że Polska powinna wrócić do punktu wyjścia lub ponownie się zanurzyć w iluzji. Nie jest też jego rolą rozstrzyganie sporu między skrajnościami z lewej i prawej a wyraźnie większościowym środkiem polskiej sceny politycznej. Lecz niezależnie od wyjaśnienia - nadal uważam za dziwactwo prowadzenie między politykami polskimi (choćby i skrajnymi) oraz unijnymi takiego dialogu, w którym traktowalibyśmy naszą drogę do unii tak, jakby była ona wymuszana przez unię właśnie, a nie była wynikiem naszych suwerennych decyzji. Wbrew pozorom ofensywności, metoda zastosowana przez duet Glapiński-Ikonowicz zbyt ułatwia rolę naszemu europejskiemu partnerowi, który ma oczywiście rację, gdy odpowiada, że Polska przeprowadza reformy dla siebie, a nie dla unii. Wolę, gdy van der Broek dostaje trudniejsze pytania.
Hans van der Broek
Niedawna sesja Parlamentarnej Komisji Wspólnej RP-UE dostarczyła nam świeżych wrażeń. Jej gwiazdami byli senator Glapiński i poseł Ikonowicz. Za dyskutanta obrali sobie komisarza van der Broeka i zgodnie z dewizą "Polak potrafi" - dali mu popalić. Znów - jak to często bywa między przedstawicielami ugrupowań skrajnych - solówka na dwa głosy zabrzmiała jak zapisana na wspólnej partyturze, jak wspólna odpowiedź dwóch samotnych herosów na brutalne zaganianie nas do tej okropnej Unii Europejskiej przez samą unię. Chodziło o to, że gdyby nie ten straszny (nie dość prawicowy) rząd razem z równie straszną (nie dość lewicową) opozycją, Polska gadałaby z unią jak równy z równym... Polski współprzewodniczący PKW Tadeusz Mazowiecki stwierdził sentencjonalnie i zgodnie z prawdą, że nie może nikomu zamykać ust. Dodał, iż dzięki elokwencji obu mówców unia upewni się, że i u nas występuje wielość poglądów. Fakt - nasza demokracja dała nam już pełne spektrum razem z tym, co jest na lewo od lewa i na prawo od prawa. Zastanawia mnie wszakże, dlaczego obaj panowie są znacznie bardziej powściągliwi w kraju niż za granicą. A zwłaszcza, czemu zadają komisarzowi unijnemu pytania, które powinni zadawać przede wszystkim polskim ministrom. Dyskusja o wyborze pomiędzy wariantem integracji z Europą a wariantem integracji z Azją lub Ameryką jest przecież o wiele bardziej interesująca, gdy odbywa się z decydentami, niż gdy odbywa się swoisty "mecz wyjazdowy", a adresatem pytań wcale nie jest ten, kto składa bądź podtrzymuje polski wniosek o członkostwo. Nie zmierzam wcale do tezy o "kalaniu własnego gniazda", szukam jedynie logiki. Nie wątpię przecież, że i senatorowi, i posłowi chodzi uczciwie o dobro Polski.
Nie podzielam ich poglądów, a oni moich - i to jest normalne. Jeśli jednak są przeciwni naszemu wejściu do unii, niechże oponują przeciw temu tutaj, gdzie mogą coś zdziałać, a nie tam, gdzie najwyżej mogą dać do zrozumienia, że Polacy nie są jednomyślni, jeśli chodzi o priorytety własnej polityki zagranicznej. Istnieje być może jedno wytłumaczenie desperackiej parady brukselskiej. W Polsce tezy o integracji z czekającą na nas gospodarką azjatycką wywołałyby zapewne spore rozbawienie sali, a zdecydowaną przewagę mają w społeczeństwie osoby rozumiejące, że reformy musimy przeprowadzić tak czy owak. Dowodzą tego choćby kolejne wybory, które polityków "antyeuropejskich" zepchnęły do krótkich ławek. Tymczasem "na wyjeździe" można w najgorszym razie liczyć na zakłopotanie unijnego partnera. Bo przecież nie jest rolą tego ostatniego dyskutować z tezą, że Polska powinna wrócić do punktu wyjścia lub ponownie się zanurzyć w iluzji. Nie jest też jego rolą rozstrzyganie sporu między skrajnościami z lewej i prawej a wyraźnie większościowym środkiem polskiej sceny politycznej. Lecz niezależnie od wyjaśnienia - nadal uważam za dziwactwo prowadzenie między politykami polskimi (choćby i skrajnymi) oraz unijnymi takiego dialogu, w którym traktowalibyśmy naszą drogę do unii tak, jakby była ona wymuszana przez unię właśnie, a nie była wynikiem naszych suwerennych decyzji. Wbrew pozorom ofensywności, metoda zastosowana przez duet Glapiński-Ikonowicz zbyt ułatwia rolę naszemu europejskiemu partnerowi, który ma oczywiście rację, gdy odpowiada, że Polska przeprowadza reformy dla siebie, a nie dla unii. Wolę, gdy van der Broek dostaje trudniejsze pytania.
Więcej możesz przeczytać w 49/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.