Przypadek Heleny Wolińskiej
"Jestem wstrząśnięta. Nic mnie nie obchodzą polskie władze, ale jestem zmartwiona stanowiskiem ludzi w Anglii. Chcę, żeby było jasne, iż wszystkie zarzuty są nieprawdziwe. Nie znałam ani nie widziałam, ani nie rozmawiałam z gen. Fieldorfem i nie będę o tym rozmawiać" - powiedziała Helena Wolińska dziennikowi "The Independent". "Chcę zeznawać tutaj, w Anglii, ponieważ w Polsce nie będę miała sprawiedliwego sądu. To się stało 50 lat temu. Teraz jestem zmęczona i nie jestem już młoda. To wszystko jest strasznym nonsensem" - dodała. Natomiast dziennikarzom "The Observer" płacząca Wolińska powiedziała, że jest ofiarą "polowania na czarownice", że będzie się odwoływać do brytyjskiego ministra spraw wewnętrznych, jeżeli Polska zwróci się o jej ekstradycję. "Problem polega na tym, że nikt już nie żyje, a ja jestem jedyną osobą, którą można winić. Teraz znaleźli żyjącą jeszcze osobę i używają wszelkiej dostępnej amunicji" - argumentowała. Czy Helena Wolińska myślała o konsekwencjach swoich czynów, gdy jako podpułkownik w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej (naczelnik Wydziału VII) podpisywała nakaz aresztowania gen. Augusta Emila Fieldorfa? Dlaczego kilka miesięcy później "zabezpieczała" mienie aresztowanego, przewidując - bez wyroku sądu - że na pewno ono przepadnie? Dlaczego nie usiłowała dociekać, na jakiej podstawie Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego kieruje do niej kolejne wnioski o przedłużenie aresztowania, choć nie idą za nimi żadne dowody? Jakim zaufaniem ówczesnych władz musiała się cieszyć osoba, która mając 30 lat, była już podpułkownikiem, zasiadała w komisji weryfikującej sędziów i prokuratorów wojskowych, przez trzy lata była szefem POP PZPR w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej, mogła lekceważyć obowiązujące wtedy prawo, a swoich podwładnych nazywać ch...? To wszystko było możliwe, gdyż Wolińska należała do kręgu ludzi naznaczonych misją zrealizowania w Polsce komunistycznej utopii. Nie przypadkiem przyjaźniła się z Julią Mincową, ówczesną szefową Polskiej Agencji Prasowej, żoną Hilarego Minca, jednej z trzech najważniejszych osobistości w państwie (obok Bolesława Bieruta i Jakuba Bermana). Mieszkając na Królewskiej Górze w Konstancinie razem z Franciszkiem Jóźwiakiem, byłym szefem sztabu Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, późniejszym komendantem Milicji Obywatelskiej, wiceministrem bezpieczeństwa, wicepremierem i członkiem biura politycznego, była sąsiadką Minców, Bermana, Radkiewicza (ówczesnego ministra bezpieczeństwa publicznego), Bieruta. Julia Mincowa mówiła Teresie Torańskiej ("Oni"): "My wszyscy ciężko pracowaliśmy, czego teraz ludzie nie potrafią z pewnością docenić (...) To była ogromna radość budować całkiem od początku nowy kraj". Liczyła się idea i jej adherenci - stojący ponad prawem, mogący zażyczyć sobie dowozu każdego dobra, w tym partnera seksualnego. Uważali, że skoro więcej pracowali i ponosili większą odpowiedzialność za kraj, musieli mieć zapewnione specjalne warunki życia - według zasług. Tak powstała kasta władzy, czyli zasłużonych. W obrębie tej kasty niepoślednią rolę odgrywały "ciotki rewolucji": przede wszystkim Julia Mincowa i Luna Brystygierowa. Tuż za nimi plasowały się osoby pokroju Heleny Wolińskiej. Luna Brystygierowa była jedyną kobietą w ścisłym kierownictwie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, dyrektorem V departamentu, "opiekującego się" klerem i środowiskami twórczymi. W czasie kiedy Wolińska pracowała w prokuraturze wojskowej, Brystygierowa nadzorowała zbieranie dowodów przeciwko świadkom Jehowy. To Luna Brystygierowa dzieliła i rządziła w środowisku literatów, artystów. Wszystko wskazuje na to, że to ona "prowadziła" Bolesława Piaseckiego, przedwojennego falangistę, potem twórcę PAX. To ona zdecydowała o wypuszczeniu z więzienia Pawła Jasienicy. Wolińską z lat 1949-1954 wiele łączy z bardziej wpływowymi "ciotkami rewolucji": poczucie misji, stawanie ponad prawem, nadużywanie władzy, budowanie atmosfery zbiorowego strachu, paraliżującego wszelki opór społeczny. Dzieli to, że w przeciwieństwie do swoich bardziej "zasłużonych" znajomych nie starała się apoteozować tamtego okresu w późniejszych latach. Niestety, nigdy otwarcie nie przeprowadziła też rachunku sumienia. Wspierając podczas pobytu w Anglii "Solidarność" i demokratyczną opozycję, starała się wyprzeć tamten okres z pamięci, unieważnić go. Zapomniała, że istnieje pamięć ofiar, a opinia publiczna dysponuje takim narzędziem jak infamia. Mimo że procedura ekstradycyjna może trwać długo i nie ma pewności, iż brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zgodzi się na ekspulsję, Wolińska już ponosi częściową odpowiedzialność za swoje postępowanie w stalinowskiej prokuraturze wojskowej. Przede wszystkim odwróciła się od niej brytyjska Polonia. Nieufne stało się też środowisko oksfordzkich uczonych. Niektórzy mówią otwarcie, że w pewnym sensie Wolińską dopadła sprawiedliwość - w postaci zainteresowania społecznego jej osobą, jej postępowaniem i rolą, jaką odgrywała w stalinowskiej Polsce. Infamia to jedno, inną rzeczą jest natomiast problem sprawiedliwego osądzenia ówczesnych czynów. W tej sprawie wyrok może wydać tylko niezawisły sąd. Wolińska sugeruje, że w Polsce takich sądów nie ma. Jeśli nie jest winna, nie powinna tak mówić, nie powinna się też wzbraniać przed złożeniem wyjaśnień przed polskim sędzią.
Więcej możesz przeczytać w 50/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.