Rozmowa z JANEM KROŚNICKIM, przewodniczącym Sądu Lustracyjnego
"Wprost": - Czy osoby, wobec których w pierwszej instancji orzeczono kłamstwo lustracyjne, mogą doczekać końca kadencji w Sejmie i Senacie?
Jan Krośnicki: - Sądzę, że doczekają. Mają prawo odwoływać się od tych orzeczeń, a to trochę potrwa.
- Czy to nie kłóci się z ideą lustracji: zamiarem usunięcia z życia publicznego ludzi, którzy zataili fakt współpracy ze służbami specjalnymi?
- Nie. Prawomocne orzeczenie kłamstwa lustracyjnego wyeliminuje przecież te osoby z życia publicznego na dziesięć lat.
- Czy osoby, wobec których toczy się takie postępowanie, grają na zwłokę?
- Zdarzają się pewne wybiegi, na przykład "wpadanie" części lustrowanych w chorobę. Proszą oni o odroczenie sprawy. Część świadków powołuje się na podeszły wiek, przysyła zaświadczenia, że są ogólnie chorzy. Weryfikujemy to i wzywamy ich do stawienia się w sądzie. Te zabiegi niczego jednak nie zmienią: rozpoczęty proces musi się zakończyć.
- Niektóre osoby, wobec których orzeczono kłamstwo lustracyjne, sugerują, że sąd się pomylił. Czy to możliwe?
- Sąd Lustracyjny orzeka na podstawie dowodów zebranych przez rzecznika interesu publicznego, dowodów przeprowadzonych podczas rozprawy, zeznań świadków i samej osoby lustrowanej oraz opinii biegłych. Każde orzeczenie Sądu Lustracyjnego podlega apelacji i nie można wykluczyć, że instancja odwoławcza inaczej oceni te dowody i zajmie odrębne stanowisko.
- Jakie dowody wystarczają, żeby Sąd Lustracyjny orzekł, że ktoś skłamał?
- Rzecznik interesu publicznego, składając wniosek o wszczęcie postępowania, załącza dowody rzeczowe w postaci dokumentów, jakie udało mu się zebrać w UOP, MSWiA czy WSI: teczkę pracy, teczkę personalną agenta, a ponadto zeznania świadków, najczęściej byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa, którzy prowadzili tych agentów. Dopiero analiza tych dowodów przez sąd - już przy udziale osoby lustrowanej, jej obrońców i świadków przez nią powołanych - pozwala sądowi ocenić, czy te dokumenty są wiarygodne. Samo podpisanie zobowiązania do współpracy o niczym nie świadczy. Zobowiązanie musi się bowiem "zmaterializować": osoba podpisująca i godząca się na tajną i świadomą współpracę musi wykonać jakieś czynności zlecone jej przez oficera prowadzącego. Albo sama pisała donosy czy opracowania na określone przez oficera prowadzącego tematy, albo przekazywała je ustnie, a oficer na tej podstawie sporządzał notatki. Przy czym ten oficer również był sprawdzany przez swojego przełożonego i inne służby, o czym prowadzący mógł nawet nie wiedzieć.
- Do biura rzecznika zgłaszają się obecnie byli oficerowie SB, którzy twierdzą, że fałszowali akta w konkretnych sprawach. Jak sąd traktuje takie opowieści?
- Jeżeli ktoś prowadził agenta przez kilka czy kilkanaście lat, rozwija się między nimi pewnego rodzaju zażyłość. Nie dziwi więc chęć osłaniania agenta. Mówiąc jednak wprost, niemożliwe jest uprawianie fikcji. Gdyby wszystko było zmyślone, doszlibyśmy do absurdu: trzeba by uznać, że nie było Służby Bezpieczeństwa. Poza tym świadek składa zeznania pod groźbą odpowiedzialności karnej.
- Rzecznik interesu publicznego, przekazując sprawę do sądu, uważa, że zebrał wystarczające dowody, tymczasem zdarzało się, iż sąd sprawę albo umarzał, albo orzekał uniewinnienie. Czy można różnie interpretować te same dokumenty?
Prawomocne orzeczenie kłamstwa lustracyjnego wyeliminuje osądzonych z życia publicznego na dziesięć lat
- Rzecznik może się jedynie opierać na dokumentach i zeznaniach świadków, ale nie może przesłuchać osoby lustrowanej. Rzecznik jest jakby archiwistą, zbierającym i wstępnie oceniającym dowody. Sąd może natomiast powołać innych świadków, biegłych i dlatego jego orzeczenia mogą się różnić od wniosków rzecznika.
- W dwóch głośnych sprawach, senatora Wiesława Chrzanowskiego i posła Aleksandra Bentkowskiego, rzecznik zapowiedział odwołanie. Wiesław Chrzanowski sam przyznał, że w latach 70. spotykał się z oficerem SB, zaś Aleksander Bentkowski był na tzw. liście Macierewicza. Czy sąd w tych sprawach nie znalazł dostatecznych dowodów współpracy, czy nie były one przekonujące?
- W sprawie posła Aleksandra Bentkowskiego postępowanie zostało umorzone, to znaczy, że sąd nie stwierdził, by współpracował on ze służbami specjalnymi PRL. Ale brakuje też dowodów na to, że napisał w oświadczeniu prawdę.
- Bardzo często podkreśla się, że archiwa są przetrzebione, że ich zwartość jest niewiarygodna. Czy dokumenty agentury były fałszowane?
- To jest wręcz niemożliwe. Przecież oficerowie prowadzący byli kontrolowani przez przełożonych, te same źródła informacji były sprawdzane przez inne osoby i służby. Istniało też wiele sposobów dokumentacji pracy agentury. Dokumenty nie znajdowały się w jednym miejscu, były opatrywane różnymi kryptonimami. Można nie znaleźć teczki w jednym miejscu, ale odszukać ją w innym. Zachowały się mikrofilmy i inne dokumenty. Można oczywiście twierdzić, że dokumenty są fałszywe, ale eksperci potrafią bez trudu stwierdzić, czy tak jest w istocie.
- Ale wie pan zapewne, że wiele osób buszowało w archiwach i solidnie je przetrzebiło...
- Nie będę komentował tego, kto, kiedy i na jakiej podstawie to robił. Dotychczas nie spotkaliśmy się z tym, by rzecznik interesu publicznego występował z wnioskiem o wszczęcie postępowania lustracyjnego, opierając się na niekompletnych materiałach.
- Ludzie, wobec których orzeczono kłamstwo lustracyjne, nierzadko publicznie podważają taki werdykt sądu; mówią, że padli ofiarą gry politycznej. Tymczasem sąd utajnia uzasadnienia wyroków. Czy opinia publiczna nie powinna ich poznać?
- Już wkrótce zamierzamy podawać mediom najważniejsze fakty z uzasadnienia wyroku, nie objęte tajemnicą państwową. Rzeczywiście widzimy, że osoby lustrowane mówią rzeczy zupełnie niezgodne z tym, co się działo podczas rozpraw sądowych.
- A co się dzieje podczas rozpraw?
- Jest spokojnie. Dowody nie są przecież dla zainteresowanych niespodzianką. Ale słyszałem, że były też łzy, nerwy. Potem na korytarzu, przy blasku kamer, ci sami ludzie zachowują się inaczej - grają.
- Jak reagują osoby lustrowane, gdy w sądzie czytają dokumenty, które miały być zniszczone?
- Są wyraźnie zaskoczone. Myślały, że nic nie ma, a okazało się, iż zachowało się sporo materiałów i to w bardzo dobrym stanie.
- Czy to, że senator Marian Jurczyk został zmuszony do współpracy pod groźbą utraty życia, ma dla sądu znaczenie?
- Sąd ocenia tylko fakty, nie intencje. Jeżeli jakaś osoba skłamała w oświadczeniu lustracyjnym i na rozprawie to przyznała, sprawa jest jasna. Choć do współpracy doszło po wpływem groźby utraty życia bądź ciężkiego rozstroju zdrowia, kłamstwo lustracyjne pozostaje kłamstwem. Jeżeli orzeczenie się uprawomocni, senator nie będzie mógł sprawować publicznych funkcji przez dziesięć lat.
- Czy zainteresowani podejmowali jakiekolwiek próby skontaktowania się z sędziami orzekającymi w ich sprawach?
- Nie dotarły do mnie tego typu informacje.
- A zdarzały się jakieś naciski polityczne?
- To wykluczone. Gdyby coś takiego się zdarzyło, oznaczałoby to koniec procesu lustracyjnego.
Jan Krośnicki: - Sądzę, że doczekają. Mają prawo odwoływać się od tych orzeczeń, a to trochę potrwa.
- Czy to nie kłóci się z ideą lustracji: zamiarem usunięcia z życia publicznego ludzi, którzy zataili fakt współpracy ze służbami specjalnymi?
- Nie. Prawomocne orzeczenie kłamstwa lustracyjnego wyeliminuje przecież te osoby z życia publicznego na dziesięć lat.
- Czy osoby, wobec których toczy się takie postępowanie, grają na zwłokę?
- Zdarzają się pewne wybiegi, na przykład "wpadanie" części lustrowanych w chorobę. Proszą oni o odroczenie sprawy. Część świadków powołuje się na podeszły wiek, przysyła zaświadczenia, że są ogólnie chorzy. Weryfikujemy to i wzywamy ich do stawienia się w sądzie. Te zabiegi niczego jednak nie zmienią: rozpoczęty proces musi się zakończyć.
- Niektóre osoby, wobec których orzeczono kłamstwo lustracyjne, sugerują, że sąd się pomylił. Czy to możliwe?
- Sąd Lustracyjny orzeka na podstawie dowodów zebranych przez rzecznika interesu publicznego, dowodów przeprowadzonych podczas rozprawy, zeznań świadków i samej osoby lustrowanej oraz opinii biegłych. Każde orzeczenie Sądu Lustracyjnego podlega apelacji i nie można wykluczyć, że instancja odwoławcza inaczej oceni te dowody i zajmie odrębne stanowisko.
- Jakie dowody wystarczają, żeby Sąd Lustracyjny orzekł, że ktoś skłamał?
- Rzecznik interesu publicznego, składając wniosek o wszczęcie postępowania, załącza dowody rzeczowe w postaci dokumentów, jakie udało mu się zebrać w UOP, MSWiA czy WSI: teczkę pracy, teczkę personalną agenta, a ponadto zeznania świadków, najczęściej byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa, którzy prowadzili tych agentów. Dopiero analiza tych dowodów przez sąd - już przy udziale osoby lustrowanej, jej obrońców i świadków przez nią powołanych - pozwala sądowi ocenić, czy te dokumenty są wiarygodne. Samo podpisanie zobowiązania do współpracy o niczym nie świadczy. Zobowiązanie musi się bowiem "zmaterializować": osoba podpisująca i godząca się na tajną i świadomą współpracę musi wykonać jakieś czynności zlecone jej przez oficera prowadzącego. Albo sama pisała donosy czy opracowania na określone przez oficera prowadzącego tematy, albo przekazywała je ustnie, a oficer na tej podstawie sporządzał notatki. Przy czym ten oficer również był sprawdzany przez swojego przełożonego i inne służby, o czym prowadzący mógł nawet nie wiedzieć.
- Do biura rzecznika zgłaszają się obecnie byli oficerowie SB, którzy twierdzą, że fałszowali akta w konkretnych sprawach. Jak sąd traktuje takie opowieści?
- Jeżeli ktoś prowadził agenta przez kilka czy kilkanaście lat, rozwija się między nimi pewnego rodzaju zażyłość. Nie dziwi więc chęć osłaniania agenta. Mówiąc jednak wprost, niemożliwe jest uprawianie fikcji. Gdyby wszystko było zmyślone, doszlibyśmy do absurdu: trzeba by uznać, że nie było Służby Bezpieczeństwa. Poza tym świadek składa zeznania pod groźbą odpowiedzialności karnej.
- Rzecznik interesu publicznego, przekazując sprawę do sądu, uważa, że zebrał wystarczające dowody, tymczasem zdarzało się, iż sąd sprawę albo umarzał, albo orzekał uniewinnienie. Czy można różnie interpretować te same dokumenty?
Prawomocne orzeczenie kłamstwa lustracyjnego wyeliminuje osądzonych z życia publicznego na dziesięć lat
- Rzecznik może się jedynie opierać na dokumentach i zeznaniach świadków, ale nie może przesłuchać osoby lustrowanej. Rzecznik jest jakby archiwistą, zbierającym i wstępnie oceniającym dowody. Sąd może natomiast powołać innych świadków, biegłych i dlatego jego orzeczenia mogą się różnić od wniosków rzecznika.
- W dwóch głośnych sprawach, senatora Wiesława Chrzanowskiego i posła Aleksandra Bentkowskiego, rzecznik zapowiedział odwołanie. Wiesław Chrzanowski sam przyznał, że w latach 70. spotykał się z oficerem SB, zaś Aleksander Bentkowski był na tzw. liście Macierewicza. Czy sąd w tych sprawach nie znalazł dostatecznych dowodów współpracy, czy nie były one przekonujące?
- W sprawie posła Aleksandra Bentkowskiego postępowanie zostało umorzone, to znaczy, że sąd nie stwierdził, by współpracował on ze służbami specjalnymi PRL. Ale brakuje też dowodów na to, że napisał w oświadczeniu prawdę.
- Bardzo często podkreśla się, że archiwa są przetrzebione, że ich zwartość jest niewiarygodna. Czy dokumenty agentury były fałszowane?
- To jest wręcz niemożliwe. Przecież oficerowie prowadzący byli kontrolowani przez przełożonych, te same źródła informacji były sprawdzane przez inne osoby i służby. Istniało też wiele sposobów dokumentacji pracy agentury. Dokumenty nie znajdowały się w jednym miejscu, były opatrywane różnymi kryptonimami. Można nie znaleźć teczki w jednym miejscu, ale odszukać ją w innym. Zachowały się mikrofilmy i inne dokumenty. Można oczywiście twierdzić, że dokumenty są fałszywe, ale eksperci potrafią bez trudu stwierdzić, czy tak jest w istocie.
- Ale wie pan zapewne, że wiele osób buszowało w archiwach i solidnie je przetrzebiło...
- Nie będę komentował tego, kto, kiedy i na jakiej podstawie to robił. Dotychczas nie spotkaliśmy się z tym, by rzecznik interesu publicznego występował z wnioskiem o wszczęcie postępowania lustracyjnego, opierając się na niekompletnych materiałach.
- Ludzie, wobec których orzeczono kłamstwo lustracyjne, nierzadko publicznie podważają taki werdykt sądu; mówią, że padli ofiarą gry politycznej. Tymczasem sąd utajnia uzasadnienia wyroków. Czy opinia publiczna nie powinna ich poznać?
- Już wkrótce zamierzamy podawać mediom najważniejsze fakty z uzasadnienia wyroku, nie objęte tajemnicą państwową. Rzeczywiście widzimy, że osoby lustrowane mówią rzeczy zupełnie niezgodne z tym, co się działo podczas rozpraw sądowych.
- A co się dzieje podczas rozpraw?
- Jest spokojnie. Dowody nie są przecież dla zainteresowanych niespodzianką. Ale słyszałem, że były też łzy, nerwy. Potem na korytarzu, przy blasku kamer, ci sami ludzie zachowują się inaczej - grają.
- Jak reagują osoby lustrowane, gdy w sądzie czytają dokumenty, które miały być zniszczone?
- Są wyraźnie zaskoczone. Myślały, że nic nie ma, a okazało się, iż zachowało się sporo materiałów i to w bardzo dobrym stanie.
- Czy to, że senator Marian Jurczyk został zmuszony do współpracy pod groźbą utraty życia, ma dla sądu znaczenie?
- Sąd ocenia tylko fakty, nie intencje. Jeżeli jakaś osoba skłamała w oświadczeniu lustracyjnym i na rozprawie to przyznała, sprawa jest jasna. Choć do współpracy doszło po wpływem groźby utraty życia bądź ciężkiego rozstroju zdrowia, kłamstwo lustracyjne pozostaje kłamstwem. Jeżeli orzeczenie się uprawomocni, senator nie będzie mógł sprawować publicznych funkcji przez dziesięć lat.
- Czy zainteresowani podejmowali jakiekolwiek próby skontaktowania się z sędziami orzekającymi w ich sprawach?
- Nie dotarły do mnie tego typu informacje.
- A zdarzały się jakieś naciski polityczne?
- To wykluczone. Gdyby coś takiego się zdarzyło, oznaczałoby to koniec procesu lustracyjnego.
Więcej możesz przeczytać w 50/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.