Po to, aby zobaczyć tych pierwotnych, chodzących do dziś nago, choć ocierających się już o cywilizację ludzi, zdecydowałem się pojechać do Irianu
Łatwo taką decyzję podjąć, trudniej ją zrealizować! Okazało się, że muszę przekroczyć granicę pieszo, w jedynym zresztą możliwym miejscu - w środku dżungli.
Nowa Gwinea przepołowiona jest tak dokładnie, że jedna połowa udaje, iż druga w ogóle nie istnieje. Nie ma ani jednego połączenia lotniczego między Papuą-Nową Gwineą a Irianem Zachodnim, który od 1967 r. jest indonezyjską prowincją pod nazwą Irian Jaya. Gęsta w tym rejonie Pacyfiku siatka linii lotniczych nie ma żadnego "oczka" na kilkusetkilometrowej, prostej jak cięcie maczetą granicy. Z Port Moresby, stolicy Papui, do głównego miasta Irianu, Jayapury, trzeba lecieć przez Australię i Dżakartę, a to kosztuje sporo wysiłku i pieniędzy.
Ale oto od niedawna pojawiło się jedno "oczko" w sieci: na północy zbudowano drogę między papuaskim Vanimo a iriańską Jayapurą. Tę drogę przerąbywano przez dżunglę długo. Jeszcze dłużej, bo całe 25 lat, zastanawiano się, czy ją w końcu otworzyć. Decydując się na pokonanie tego właśnie przejścia granicznego, byłem przecież pod wrażeniem licznych plotek, że szlak jest niebezpieczny, iriańscy partyzanci z niepodległościowego ruchu OPM porywają tam ludzi, trafiają się także bandyci. Należało znaleźć środek transportu z Vanimo do granicy i inny od granicy do Jayapury. Wizę indonezyjską miałem w paszporcie, nie musiałem o nią prosić w sennym konsulacie Indonezji w nadgranicznym miasteczku. Forsowanie dżungli tą niby nową, w rzeczywistości zmaltretowaną już i porozmywaną krętą trasą było prawdziwą przygodą. W ulewnym deszczu, prawie w ciemnościach, rozświetlanych tylko od czasu do czasu krótką błyskawicą, dotarłem wynajętą w Vanimo taksówką do posterunku na szczycie dużego wzniesienia w głębi tropikalnego lasu. Po kontroli paszportowej i celnej dokonanej przez zaspanych funkcjonariuszy musiałem przebiec około stu metrów do mikrobusu, który - chyba niezupełnie zgodnie z prawem - stał za bramą w drucianym płocie, jeszcze na ziemi niczyjej.
Kierowca, uśmiechnięty chłopak, chwycił radośnie mój bagaż, a nad głową rozpostarł mi miłosiernie gazetę. Podjechaliśmy następnie pod posterunek indonezyjski i nastąpiły kolejne biurokratyczne zabiegi. Stemple, wypełnianie formularzy, opłaty. Zmęczone uśmiechy. Bębnienie deszczu o blaszany dach. Błyskawice. Groza dżungli. Ale brak tego najgorszego, podszytego strachem napięcia: to jednak nie jest wjazd do BRD... Po stronie papuaskiej była droga do piekła, po tej stronie - wąska, początkowo gładka ścieżka przez wielki las. Jeszcze dodatkowa kontrola wojskowa, prośba o zabranie kogoś umundurowanego "na łebka" i w drogę, kilkadziesiąt kilometrów po coraz większych wertepach. Dokładnie tędy szli przed półwieczem od strony Wewak i Vanimo żołnierze wojsk australijskich i amerykańskich, przygotowując się do ataku na Japończyków. Jayapura zaskakuje. Ci, którzy oczekują, że to miasteczko na wzór i podobieństwo letargicznego Vanimo, nie wierzą własnym oczom. A przecież już w latach wojny Jayapura, ówczesna Hollandia, była sporym, wypełnionym wojskiem miastem, w pobliżu którego (na wzgórzu nad jeziorem Santani) urządził sobie luksusową kwaterę generał MacArthur. Jayapura liczy dziś z przyległościami 300-350 tys. mieszkańców, jest ruchliwym ośrodkiem handlowym i węzłem komunikacyjnym; stąd odlatuje się na Bali i do Dżakarty, a także do 350 punktów w Irian Jaya, gdzie znajdują się terenowe, przeważnie trawiaste lądowiska. W mieście dominuje ludność indonezyjska, sprowadzana tu w ramach tak zwanej transmigracji z Jawy i innych przeludnionych wysp rozległego państwa. Jayapura, położona na melanezyjskiej Nowej Gwinei, ma charakter azjatycki - tłumy na ulicach, rynsztoki, bazary, slumsy nad brudną rzeką. Klasyczny smutek tropików, rzadko obecny w takim kształcie na archipelagach Oceanii. Przeskoczyć tego miejsca nie można. Stąd wyrusza się w głąb wielkiej wyspy, tu trzeba się zaopatrzyć w "surat jalan", zezwolenie policji na podróż po kraju. Turyści, którzy zaczęli się tutaj pojawiać indywidualnie lub w małych grupach, ostatnio z powodu kryzysu politycznego i gospodarczego prawie zniknęli.
Ale ciągle jeszcze dociera ktoś, kto pragnie szukać śladów epoki kamiennej. Tacy przybysze gotowi są latać do najdalszych dziur małymi misyjnymi samolocikami, a potem wędrować kilometrami po bezdrożach i wszechobecnym błocie, spać w prymitywnych wioskach, odżywiać się byle czym. Aby tylko w końcu dobić tam, gdzie czas się zatrzymał. A takich właśnie obszarów ledwie zbadanych lub - nadal! - kompletnie nieznanych oferuje ten kraj wiele. Zamieszkują wielką dolinę Baliem członkowie plemion Dani, Asmaci na południu, grupy ludzi z trzęsawisk nad zatoką Cenderwasih i znad rzeki Mamberano, zwani Waropen, plemiona Maibrat, Yali, Ekari, wiele innych szczepów i prymitywnych grup etnicznych - myśl o ich spotkaniu elektryzuje tysiące mieszkańców cywilizowanego świata. Dlaczego właściwie ludziom w "wysoko rozwiniętych" krajach tak bardzo zależy na tym, aby ustalić, czy są jeszcze na Ziemi prawdziwi przedstawiciele minionych epok? - Czyżby chcieli się dowiedzieć, przekonać naocznie, jak kiedyś żyli ich przodkowie? Wszyscy zapytywani przeze mnie mieszkańcy Irianu stwierdzają zgodnie, że w głębokiej dżungli Nowej Gwinei, drugiej w skali po Amazonii, nadal żyją plemiona, grupy, klany, rodziny unikające kontaktu z cywilizacją, stykające się z nią sporadycznie. Ci ludzie z tropikalnego lasu z ciekawością obserwują nowe dla nich formy życia, ale często traktują spotkania nieufnie i wrogo.
Tak, nikt nie może wykluczyć, że do dzisiaj są wśród nich ludożercy. Irian Jaya pozostaje najdzikszym, najbardziej tajemniczym i w dużym stopniu nadal nie odkrytym obszarem kuli ziemskiej. W Irianie znajduje się zaledwie kilka krótkich odcinków dróg, reszta to kraina ledwie wydeptanych ścieżek, bezdroży w dżunglach, w niedostępnych górach, na terenach bagiennych. Kamienna siekiera była jeszcze w latach 60. podstawowym narzędziem w polu. Bardzo powoli wypierała ją stal. Misjonarze uznali, że ludzie z lasów są w tym rejonie świata "najtwardszym orzechem do zgryzienia". Na przykład misjonarze holenderscy przez dziesięć lat nie ochrzcili żadnego członka plemienia Korowai. W pewnej wiosce w górach stary członek klanu z plemienia Dani powiedział mi: "Oni przywożą nam swoje wierzenia, ale my mieliśmy własne dużo wcześniej i przy nich pozostaniemy". Oni pragną nadal uprawiać kult przodków, który stanowi ich siłę. Mieszkają przeważnie w małych grupach, w kurnych, na ogół okrągłych chatach, a obok siebie lokują najukochańsze i najdroższe dla nich świnie, podstawową miarę wartości materialnej, oznakę zamożności (żonę nadal kupuje się za określoną liczbę świń).
Dotychczas nawet w dolinie Baliem, gdzie wpycha się już cywilizacja, wszelkie perswazje, by przekonać mężczyzn do założenia spodni i rezygnacji z ich ekshibicjonistycznej nagości, zakończyły się niepowodzeniem. Spuścili z tonu misjonarze, kończąc z bezmyślnym niszczeniem odwiecznych obyczajów i sposobów życia Papuasów. Skapitulowało państwo indonezyjskie, przyznając się do porażki "Operacji koteka" (prób likwidacji widowiskowej ochrony członka męskiego), a także na innych polach. Oto teraz 250 tys. członków różnych grup plemienia Dani w środku Irianu może nadal zdumiewać przybyszy swoim trwaniem przy spektakularnej odrębności, obnosząc ostentacyjnie swoją nagość, ale też ciągnąc korzyści z koegzystencji ze światem. Na taki kompromis nie godzi się na razie większość mieszkańców tej części Nowej Gwinei. W 1987 r. ujawniły swoje istnienie dwie nie znane wcześniej grupy ludzi prymitywnych: jedna z nich po pierwszym kontakcie z cywilizacją natychmiast ponownie zniknęła w buszu, drugą zatrzymały stalowe siekiery i skuteczne lekarstwa. W 1966 r. zostało zabitych i zjedzonych dwunastu asystentów holenderskich misjonarzy w Yalimo. W 1961 r. zaginął w rejonie Asmatów Michael Rockefeller i nigdy go nie odnaleziono. W 1968 r. Australijczyk Stan Dale i Amerykanin Phil Masters, protestanccy misjonarze, zostali zabici i zjedzeni przez Kimyalów w pobliżu Korupun, gdy wspinali się w górach w kierunku Ninii. Wypadki ludożerstwa notowano jeszcze na początku lat 70. Robert Mitton w swojej książce "Zaginiony świat Irian Jaya" pisał o terytorium owych słynnych Kimyalów: "My także mogliśmy byli być zjedzeni. To kraj prawdziwych kanibali". Tu, w rozsłonecznionej dolinie na wysokości Kasprowego Wierchu, chciałoby się powiedzieć: albo - albo. Albo żyjemy w cywilizacji i wyprawiamy się do jakichś dżungli czy na pustynie, aby móc tam spotkać ludzi minionych epok, albo jesteśmy aborygenami czy Buszmenami i unikamy wszelkiego kontaktu z "białym diabłem". Natomiast współistnienie dwóch odrębnych etapów historycznego i kulturowego rozwoju, całkowicie odmiennych form życia i to "ramię w ramię", przy pełnym ignorowaniu wszelkich "procesów osmotycznych", to musi zapierać dech!
Oto całkowicie nagi mężczyzna kroczy poboczem ulicy. A dzieje się to w mieście Wamena, małej stolicy doliny Baliem. Nagusa mijają przechodnie normalnie ubrani, jakby nie zauważając człowieka w wyzywającym negliżu. Podobne sceny mogę obserwować później na błotnistym bazarze pod miastem, gdzie w gęstym tłumie kręcą się nie nagabywani przez nikogo nadzy panowie z perwersyjnym członkiem w etui z tykwy i panie w topless. Żeby było śmieszniej, ich się w ogóle nie zauważa, a mnie - jednemu z nielicznych dziś Europejczyków w iriańskiej dolinie - wszyscy się pilnie przyglądają... Ludzie pierwotni w swoim naturalnym środowisku, a więc w tutejszej dżungli, w Afryce czy Ameryce Łacińskiej, a nawet w Indiach, stanowią po prostu element krajobrazu. Zresztą przeważnie mają oni na sobie jakieś szmaciane czy liściaste przepaski na biodrach. W wielkiej dolinie Baliem, w Wamenie, mieście dość prymitywnym, przypominającym niektóre osady na Syberii, ale bądź co bądź z samochodami i telefonami, ta absolutna nagość po prostu poraża!
Nowa Gwinea przepołowiona jest tak dokładnie, że jedna połowa udaje, iż druga w ogóle nie istnieje. Nie ma ani jednego połączenia lotniczego między Papuą-Nową Gwineą a Irianem Zachodnim, który od 1967 r. jest indonezyjską prowincją pod nazwą Irian Jaya. Gęsta w tym rejonie Pacyfiku siatka linii lotniczych nie ma żadnego "oczka" na kilkusetkilometrowej, prostej jak cięcie maczetą granicy. Z Port Moresby, stolicy Papui, do głównego miasta Irianu, Jayapury, trzeba lecieć przez Australię i Dżakartę, a to kosztuje sporo wysiłku i pieniędzy.
Ale oto od niedawna pojawiło się jedno "oczko" w sieci: na północy zbudowano drogę między papuaskim Vanimo a iriańską Jayapurą. Tę drogę przerąbywano przez dżunglę długo. Jeszcze dłużej, bo całe 25 lat, zastanawiano się, czy ją w końcu otworzyć. Decydując się na pokonanie tego właśnie przejścia granicznego, byłem przecież pod wrażeniem licznych plotek, że szlak jest niebezpieczny, iriańscy partyzanci z niepodległościowego ruchu OPM porywają tam ludzi, trafiają się także bandyci. Należało znaleźć środek transportu z Vanimo do granicy i inny od granicy do Jayapury. Wizę indonezyjską miałem w paszporcie, nie musiałem o nią prosić w sennym konsulacie Indonezji w nadgranicznym miasteczku. Forsowanie dżungli tą niby nową, w rzeczywistości zmaltretowaną już i porozmywaną krętą trasą było prawdziwą przygodą. W ulewnym deszczu, prawie w ciemnościach, rozświetlanych tylko od czasu do czasu krótką błyskawicą, dotarłem wynajętą w Vanimo taksówką do posterunku na szczycie dużego wzniesienia w głębi tropikalnego lasu. Po kontroli paszportowej i celnej dokonanej przez zaspanych funkcjonariuszy musiałem przebiec około stu metrów do mikrobusu, który - chyba niezupełnie zgodnie z prawem - stał za bramą w drucianym płocie, jeszcze na ziemi niczyjej.
Kierowca, uśmiechnięty chłopak, chwycił radośnie mój bagaż, a nad głową rozpostarł mi miłosiernie gazetę. Podjechaliśmy następnie pod posterunek indonezyjski i nastąpiły kolejne biurokratyczne zabiegi. Stemple, wypełnianie formularzy, opłaty. Zmęczone uśmiechy. Bębnienie deszczu o blaszany dach. Błyskawice. Groza dżungli. Ale brak tego najgorszego, podszytego strachem napięcia: to jednak nie jest wjazd do BRD... Po stronie papuaskiej była droga do piekła, po tej stronie - wąska, początkowo gładka ścieżka przez wielki las. Jeszcze dodatkowa kontrola wojskowa, prośba o zabranie kogoś umundurowanego "na łebka" i w drogę, kilkadziesiąt kilometrów po coraz większych wertepach. Dokładnie tędy szli przed półwieczem od strony Wewak i Vanimo żołnierze wojsk australijskich i amerykańskich, przygotowując się do ataku na Japończyków. Jayapura zaskakuje. Ci, którzy oczekują, że to miasteczko na wzór i podobieństwo letargicznego Vanimo, nie wierzą własnym oczom. A przecież już w latach wojny Jayapura, ówczesna Hollandia, była sporym, wypełnionym wojskiem miastem, w pobliżu którego (na wzgórzu nad jeziorem Santani) urządził sobie luksusową kwaterę generał MacArthur. Jayapura liczy dziś z przyległościami 300-350 tys. mieszkańców, jest ruchliwym ośrodkiem handlowym i węzłem komunikacyjnym; stąd odlatuje się na Bali i do Dżakarty, a także do 350 punktów w Irian Jaya, gdzie znajdują się terenowe, przeważnie trawiaste lądowiska. W mieście dominuje ludność indonezyjska, sprowadzana tu w ramach tak zwanej transmigracji z Jawy i innych przeludnionych wysp rozległego państwa. Jayapura, położona na melanezyjskiej Nowej Gwinei, ma charakter azjatycki - tłumy na ulicach, rynsztoki, bazary, slumsy nad brudną rzeką. Klasyczny smutek tropików, rzadko obecny w takim kształcie na archipelagach Oceanii. Przeskoczyć tego miejsca nie można. Stąd wyrusza się w głąb wielkiej wyspy, tu trzeba się zaopatrzyć w "surat jalan", zezwolenie policji na podróż po kraju. Turyści, którzy zaczęli się tutaj pojawiać indywidualnie lub w małych grupach, ostatnio z powodu kryzysu politycznego i gospodarczego prawie zniknęli.
Ale ciągle jeszcze dociera ktoś, kto pragnie szukać śladów epoki kamiennej. Tacy przybysze gotowi są latać do najdalszych dziur małymi misyjnymi samolocikami, a potem wędrować kilometrami po bezdrożach i wszechobecnym błocie, spać w prymitywnych wioskach, odżywiać się byle czym. Aby tylko w końcu dobić tam, gdzie czas się zatrzymał. A takich właśnie obszarów ledwie zbadanych lub - nadal! - kompletnie nieznanych oferuje ten kraj wiele. Zamieszkują wielką dolinę Baliem członkowie plemion Dani, Asmaci na południu, grupy ludzi z trzęsawisk nad zatoką Cenderwasih i znad rzeki Mamberano, zwani Waropen, plemiona Maibrat, Yali, Ekari, wiele innych szczepów i prymitywnych grup etnicznych - myśl o ich spotkaniu elektryzuje tysiące mieszkańców cywilizowanego świata. Dlaczego właściwie ludziom w "wysoko rozwiniętych" krajach tak bardzo zależy na tym, aby ustalić, czy są jeszcze na Ziemi prawdziwi przedstawiciele minionych epok? - Czyżby chcieli się dowiedzieć, przekonać naocznie, jak kiedyś żyli ich przodkowie? Wszyscy zapytywani przeze mnie mieszkańcy Irianu stwierdzają zgodnie, że w głębokiej dżungli Nowej Gwinei, drugiej w skali po Amazonii, nadal żyją plemiona, grupy, klany, rodziny unikające kontaktu z cywilizacją, stykające się z nią sporadycznie. Ci ludzie z tropikalnego lasu z ciekawością obserwują nowe dla nich formy życia, ale często traktują spotkania nieufnie i wrogo.
Tak, nikt nie może wykluczyć, że do dzisiaj są wśród nich ludożercy. Irian Jaya pozostaje najdzikszym, najbardziej tajemniczym i w dużym stopniu nadal nie odkrytym obszarem kuli ziemskiej. W Irianie znajduje się zaledwie kilka krótkich odcinków dróg, reszta to kraina ledwie wydeptanych ścieżek, bezdroży w dżunglach, w niedostępnych górach, na terenach bagiennych. Kamienna siekiera była jeszcze w latach 60. podstawowym narzędziem w polu. Bardzo powoli wypierała ją stal. Misjonarze uznali, że ludzie z lasów są w tym rejonie świata "najtwardszym orzechem do zgryzienia". Na przykład misjonarze holenderscy przez dziesięć lat nie ochrzcili żadnego członka plemienia Korowai. W pewnej wiosce w górach stary członek klanu z plemienia Dani powiedział mi: "Oni przywożą nam swoje wierzenia, ale my mieliśmy własne dużo wcześniej i przy nich pozostaniemy". Oni pragną nadal uprawiać kult przodków, który stanowi ich siłę. Mieszkają przeważnie w małych grupach, w kurnych, na ogół okrągłych chatach, a obok siebie lokują najukochańsze i najdroższe dla nich świnie, podstawową miarę wartości materialnej, oznakę zamożności (żonę nadal kupuje się za określoną liczbę świń).
Dotychczas nawet w dolinie Baliem, gdzie wpycha się już cywilizacja, wszelkie perswazje, by przekonać mężczyzn do założenia spodni i rezygnacji z ich ekshibicjonistycznej nagości, zakończyły się niepowodzeniem. Spuścili z tonu misjonarze, kończąc z bezmyślnym niszczeniem odwiecznych obyczajów i sposobów życia Papuasów. Skapitulowało państwo indonezyjskie, przyznając się do porażki "Operacji koteka" (prób likwidacji widowiskowej ochrony członka męskiego), a także na innych polach. Oto teraz 250 tys. członków różnych grup plemienia Dani w środku Irianu może nadal zdumiewać przybyszy swoim trwaniem przy spektakularnej odrębności, obnosząc ostentacyjnie swoją nagość, ale też ciągnąc korzyści z koegzystencji ze światem. Na taki kompromis nie godzi się na razie większość mieszkańców tej części Nowej Gwinei. W 1987 r. ujawniły swoje istnienie dwie nie znane wcześniej grupy ludzi prymitywnych: jedna z nich po pierwszym kontakcie z cywilizacją natychmiast ponownie zniknęła w buszu, drugą zatrzymały stalowe siekiery i skuteczne lekarstwa. W 1966 r. zostało zabitych i zjedzonych dwunastu asystentów holenderskich misjonarzy w Yalimo. W 1961 r. zaginął w rejonie Asmatów Michael Rockefeller i nigdy go nie odnaleziono. W 1968 r. Australijczyk Stan Dale i Amerykanin Phil Masters, protestanccy misjonarze, zostali zabici i zjedzeni przez Kimyalów w pobliżu Korupun, gdy wspinali się w górach w kierunku Ninii. Wypadki ludożerstwa notowano jeszcze na początku lat 70. Robert Mitton w swojej książce "Zaginiony świat Irian Jaya" pisał o terytorium owych słynnych Kimyalów: "My także mogliśmy byli być zjedzeni. To kraj prawdziwych kanibali". Tu, w rozsłonecznionej dolinie na wysokości Kasprowego Wierchu, chciałoby się powiedzieć: albo - albo. Albo żyjemy w cywilizacji i wyprawiamy się do jakichś dżungli czy na pustynie, aby móc tam spotkać ludzi minionych epok, albo jesteśmy aborygenami czy Buszmenami i unikamy wszelkiego kontaktu z "białym diabłem". Natomiast współistnienie dwóch odrębnych etapów historycznego i kulturowego rozwoju, całkowicie odmiennych form życia i to "ramię w ramię", przy pełnym ignorowaniu wszelkich "procesów osmotycznych", to musi zapierać dech!
Oto całkowicie nagi mężczyzna kroczy poboczem ulicy. A dzieje się to w mieście Wamena, małej stolicy doliny Baliem. Nagusa mijają przechodnie normalnie ubrani, jakby nie zauważając człowieka w wyzywającym negliżu. Podobne sceny mogę obserwować później na błotnistym bazarze pod miastem, gdzie w gęstym tłumie kręcą się nie nagabywani przez nikogo nadzy panowie z perwersyjnym członkiem w etui z tykwy i panie w topless. Żeby było śmieszniej, ich się w ogóle nie zauważa, a mnie - jednemu z nielicznych dziś Europejczyków w iriańskiej dolinie - wszyscy się pilnie przyglądają... Ludzie pierwotni w swoim naturalnym środowisku, a więc w tutejszej dżungli, w Afryce czy Ameryce Łacińskiej, a nawet w Indiach, stanowią po prostu element krajobrazu. Zresztą przeważnie mają oni na sobie jakieś szmaciane czy liściaste przepaski na biodrach. W wielkiej dolinie Baliem, w Wamenie, mieście dość prymitywnym, przypominającym niektóre osady na Syberii, ale bądź co bądź z samochodami i telefonami, ta absolutna nagość po prostu poraża!
Więcej możesz przeczytać w 50/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.