Pytanie, czy polskiej gospodarce nie grozi krach, trzeba w tym roku potraktować poważnie
Pod koniec roku nasilają się pogłoski, przepowiednie i prognozy nadciągającego załamania gospodarczego. Rosnąca podaż Nostradamusów i Wernyhorów wynika zapewne po części z warunków biometeorologicznych. W tym roku jednak "wykrakiwacze krachu" szczególnie obrodzili. Korzystne podglebie temu urodzajowi dały trzy kryzysy finansowe, jakie wydarzyły się w ostatnich latach - w Meksyku (1995-1996), Azji (lipiec 1997 r.) i Rosji (sierpień 1998 r.). Sprawiają one, że pytanie, czy gospodarce polskiej nie grozi krach, trzeba w tym roku potraktować poważnie. Zanim spróbuję na nie odpowiedzieć, warto określić, co nazywamy krachem. Będzie to łatwiejsze po przedstawieniu optymistycznego scenariusza wydarzeń. Optymiści zakładają, że rok 1999 będzie dobry, jeżeli PKB wzrośnie o 4,5-5 proc. i jednocześnie poprawią się wskaźniki stabilizacji makroekonomicznej. Będzie dobrze, jeżeli zmniejszy się stopa bezrobocia rejestrowanego (do 9,5 proc.), inflacja wyniesie 7,5-8 proc., deficyt budżetu nie przekroczy 2,5 proc., a deficyt obrotów bieżących 5-6 proc. PKB. Istotne znaczenie dla sytuacji gospodarczej będzie mieć klimat polityczny. Sądzę, że rządząca koalicja powinna się cieszyć, jeżeli rolnicy nie więcej niż cztery razy najadą na Warszawę, górnicy nie zablokują reformy kopalń, a strajki zbrojeniówki i PKP nie przejdą w stan ciągły, wymuszając dewastację budżetu. Tyle wariant optymistyczny. Realizm ekonomiczny nakazuje, by wszystko, co osiągniemy powyżej przedstawionych wskaźników, traktować w kategoriach cudu gospodarczego. Przełożenie powyższych optymistycznych wskaźników na realia społeczno-gospodarcze daje nieco gorszy obraz. Nawet w wariancie optymistycznym będziemy mieć 1,8 mln zarejestrowanych bezrobotnych i kilkumilionowe bezrobocie utajone (zwłaszcza na wsi). Utrzyma się wysoki dysparytet dochodów rolniczych (dochody na wsi są dwukrotnie niższe niż w mieście). Nie poprawią się wynagrodzenia w sferze budżetowej (z wyjątkiem może komercjalizującej się ochrony zdrowia), najwyżej nieznacznie zmieni się sytuacja "mastodontów gospodarki socjalistycznej" (państwowych przedsiębiorstw w przemyśle zbrojeniowym, wydobywczym, hutniczym itd.). Liczba oddanych mieszkań nie przekroczy 100 tys., co sprawi, że na rynku mieszkaniowym nie nastąpi dostrzegalna poprawa.
Wyliczam to wszystko, co "się nie polepszy, nawet jeżeli się nie popieprzy", z prostego powodu. Wielu Polaków nawet optymistyczny wariant wydarzeń uzna za przejaw gospodarczego krachu. Nie mam także złudzeń co do tego, że SLD, PSL, ROP, ojciec Rydzyk (i kilka jeszcze mniejszych ugrupowań politycznych, kierowanych przez na przykład Marka Pola i Adama Słomkę) będzie dyskontować politycznie tę sytuację. Tego, jak daleko zajdą w populistycznej demagogii, na ile będzie ona trafiać na podatny grunt i czy nie doprowadzi to do politycznego przesilenia, nie odważę się prognozować. Jeżeli jednak mamy się utrzymać w świecie, gdzie słowa coś znaczą, wypada termin "krach" zarezerwować dla sytuacji nieco innej niż ta, w jakiej znajduje się Polska, utrzymująca jedną z najwyższych dynamik wzrostu w świecie. Prawdopodobne są tutaj dwa warianty wydarzeń. W pierwszym, jaki można uznać za możliwy, tempo wzrostu PKB spada do 2-3 proc. i nieco zwiększa się nierównowaga makroekonomiczna (rośnie deficyt bud- żetu i obrotów bieżących, następuje skokowa - powiedzmy o 20-30 proc. - dewaluacja złotego i inflacja wraca do poziomu dwucyfrowego). Nie trzeba dodawać, że w takiej sytuacji pogorszą się wszystkie wymienione wyżej wskaźniki społeczne. Łatwo zauważyć, że byłby to "krach" podobny do tego, jaki wydarzył się przed dwoma laty w Czechach i przed trzema na Węgrzech. Żyłoby nam się gorzej, ale znośnie.
Wariant drugi, znacznie mniej prawdopodobny, lecz także możliwy, to załamanie takie, jakie przytrafiło się Meksykowi w 1995 r. i azjatyckim "tygrysom" w 1997 r. W takim wypadku mielibyśmy spadek PKB, skok inflacji do kilkudziesięciu procent, zbliżoną skalę dewaluacji i znaczny wzrost bezrobocia. Musiałoby to oznaczać zamrożenie na okres - co najmniej roku lub dwóch lat - reform ustrojowych, starań o wejście do UE oraz zmniejszenie naszego uczestnictwa (nie tylko poprzez mniejszy dopływ towarów zagranicznych) w cywilizowanym świecie. Wprawdzie jeszcze nie byłaby to Białoruś, ale Polska wyglądałaby mniej więcej tak, jak Słowacja w końcowym okresie rządów Me?ciara. Wcale nie musiałoby to powodować powszechnego niezadowolenia społecznego. Przeciwnie, relatywnie sytuacja sporych grup społecznych (przede wszystkim chłopów) poprawiłaby się. Najprawdopodobniej także PSL uznałoby to za swój umiarkowany sukces. Realizacja powyższego scenariusza (który wbrew politykom chłopskim z uporem będę określać jako "czarny") może nastąpić wówczas, gdy spełniony zostanie jeden z trzech warunków: a) dojdzie do ponownego silnego załamania międzynarodowego rynku finansowego; b) pogorszy się sytuacja w Rosji i państwo to zacznie prowadzić agresywną politykę zagraniczną, co sprawi, że świat uzna Europę Środkową za "strefę zagrożenia"; c) nastąpi destabilizacja wewnętrznej sytuacji w Polsce. Jest oczywiste, że te trzy czynniki tworzą mechanizm samowzbudzający się i przekroczenie przez jeden z nich masy krytycznej może uruchomić lawinę. Prognoza, czy jest to możliwe w 1999 r., przekracza w oczywisty sposób możliwości czystego rozumu. Tu potrzebne byłyby zdolności - wspomnianych - Nostradamusa i Wernyhory. A i oni mogliby nie wystarczyć. W końcu nie potrafili przewidzieć ani zamachu w Sarajewie, ani strajku zecerów w 1905 r. w Sankt Petersburgu.
Skoro nie umiemy przewidzieć końca dzisiejszego świata, spowodowanego - powiedzmy - próbą podziału spadku po Jelcynie za pomocą bomby atomowej, należy się skoncentrować na zagrożeniach nieco bardziej przewidywalnych. Fala czarnowidztwa, która swój szczyt osiągnęła w okresie kryzysu rosyjskiego, wyraźnie opadła i aktualne prognozy dla Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej mieszczą się w "dolnej strefie stanów średnich" (2-3 proc. wzrostu PKB). Przewiduje się także, że w fazie wzrostu (najwyżej 1 proc.) znajdzie się Japonia i kraje azjatyckie. Rozsądne jest również założenie, że po trzech wielkich załamaniach rynków finansowych kapitał spekulacyjny nieco przyhamuje swoją ekspansywność. Stabilizująco oddziaływać powinny tutaj również narodziny euro. Dla gospodarki polskiej krótkoterminowy kapitał inwestycyjny nie ma zresztą tak wielkiego znaczenia jak dla Meksyku czy Korei. Większość kapitału przybywającego do nas to inwestycje rzeczowe, a ich wielkość jest bardziej uzależniona od ogólnej oceny sytuacji makroekonomicznej i politycznej Polski niż od wahań stopy procentowej czy kursu. Broni nas też solidny bufor w postaci rezerw walutowych, wynoszących prawie 30 mld USD. Nie ma jednak róży bez kolców. To, że dwie trzecie lokowanych w Polsce dewiz pochodzi od "solidnego" kapitału długoterminowego, chroni nas przed finansowymi huraganami. Jednocześnie jednak trudne do rozwiązania stają się dwa problemy: nacisk na aprecjację złotego i pogłębiający się deficyt handlu zagranicznego. Skoro dewizy do nas płyną, złoty musi rosnąć w siłę i trudno znaleźć instrumenty mogące temu zapobiec. Proponowany ostatnio przez prof. Stanisława Gomułkę skup dewiz przez NBP jest rozwiązaniem drogim (co by pani prezes z tymi dolarami robiła?) i możliwym do zastosowania jedynie krótkookresowo. A jak powiedzieliśmy wcześniej, obniżanie stóp procentowych praktycznie tego napływu nie hamuje (zresztą radykalne obniżki stóp są sprzeczne z celem antyinflacyjnym). Inwestycje zagraniczne powodują także wzrost importu (każdy dolar zainwestowany w Polsce oznacza 50 centów wydanych dodatkowo na import maszyn i urządzeń). W tej sytuacji pozostaje się tylko pogodzić zarówno z wysokim kursem złotówki, jak i rosnącym deficytem w handlu. Modląc się, by nie rósł zbyt szybko. Co jednak myślą o takiej polityce eksporterzy, których produkty przestają być konkurencyjne na rynkach i firmy produkujące na rynek krajowy, zagrożone tanim importem - łatwo sobie wyobrazić. Negatywne konsekwencje ma dla nas także to, że wielki kapitał finansowy będzie w swoich poczynaniach ostrożniejszy. Do końca 1997 r. świat wpompował w Rosję prawie 75 mld USD. Te miliardy przekładały się na wzmożony popyt konsumpcyjny, skierowany głównie na towary pochodzące z importu. Polska, przede wszystkim dzięki małym firmom prywatnym i handlowi przygranicznemu, znakomicie wykorzystała tę szansę. Nasz rejestrowany eksport do Rosji podwoił się w latach 1994-1997 (nie rejestrowany wzrósł jeszcze bardziej). Prawie połowę tego eksportu stanowiła żywność. Gospodarstwom rolnym i przedsiębiorstwom przetwórczym, potrafiącym reagować na sygnały rynkowe, dawało to spore dochody i szansę rozwoju. To wysokie tempo wzrostu eksportu do Rosji i krajów byłego ZSRR utrzymało się także w pierwszej połowie 1998 r. 17 sierpnia tego roku kurs dolara w Moskwie wzrósł jednak z 6,3 rubla do 9,5 rubla. Pięćdziesięcioprocentowa dewaluacja w jednej chwili zamieniła w ruinę rosyjski cud gospodarczy. A skutkiem tego "ekonomicznego Czernobyla" było załamanie naszego eksportu. W skali roku zmniejszy się on o pół miliarda dolarów (z 2,2 do 1,7 mld USD). Pół miliarda to - bezpośrednio - niecałe 0,5 proc. PKB. Jeżeli jednak uwzględni się efekty mnożnikowe oraz to, że połowę tego eksportu stanowiła żywność, konsekwencje (zwłaszcza dla rolnictwa i przemysłu spożywczego) są znacznie poważniejsze. Także dlatego, że w sporej części były do produkty wtorowo sorta, które trudno jest sprzedać komukolwiek innemu.
Pora na podsumowanie. Przed laty miałem szefa. Lubił on w sylwestra zbierać załogę i wygłaszać przemówienie. Nieodmiennie zaczynało się ono od słów: "Za nami kolejny trudny rok, przed nami jeszcze trudniejszy". W zasadzie miał rację. Tak to już najprawdopodobniej będzie. Przeżyjemy kolejny rok w trudzie i znoju, ale w pokoju, przy czym większość z nas nieco powiększy swoje bogactwo. Ostrożny optymizm pozwala oczekiwać, że rzeczywistość zmieści się między scenariuszami "dobrym" a "średnim". Nie rozwiąże to żadnego z wielkich polskich problemów społecznych, sprawi jednak, że w kilku sprawach coś się jednak do przodu popchnie. Niezadowolenie społeczne nie zmaleje, a może nawet nieco wzrośnie. Zapewne nasili się także populistyczna demagogia niektórych polityków. Ale cóż zrobić, oni już tak muszą. Spora część z nich nie ma żadnego konkretnego zawodu. I z czego by żyli, jeśli odbierze się im prawo występowania w obronie "żywotnych interesów narodu"?
Wyliczam to wszystko, co "się nie polepszy, nawet jeżeli się nie popieprzy", z prostego powodu. Wielu Polaków nawet optymistyczny wariant wydarzeń uzna za przejaw gospodarczego krachu. Nie mam także złudzeń co do tego, że SLD, PSL, ROP, ojciec Rydzyk (i kilka jeszcze mniejszych ugrupowań politycznych, kierowanych przez na przykład Marka Pola i Adama Słomkę) będzie dyskontować politycznie tę sytuację. Tego, jak daleko zajdą w populistycznej demagogii, na ile będzie ona trafiać na podatny grunt i czy nie doprowadzi to do politycznego przesilenia, nie odważę się prognozować. Jeżeli jednak mamy się utrzymać w świecie, gdzie słowa coś znaczą, wypada termin "krach" zarezerwować dla sytuacji nieco innej niż ta, w jakiej znajduje się Polska, utrzymująca jedną z najwyższych dynamik wzrostu w świecie. Prawdopodobne są tutaj dwa warianty wydarzeń. W pierwszym, jaki można uznać za możliwy, tempo wzrostu PKB spada do 2-3 proc. i nieco zwiększa się nierównowaga makroekonomiczna (rośnie deficyt bud- żetu i obrotów bieżących, następuje skokowa - powiedzmy o 20-30 proc. - dewaluacja złotego i inflacja wraca do poziomu dwucyfrowego). Nie trzeba dodawać, że w takiej sytuacji pogorszą się wszystkie wymienione wyżej wskaźniki społeczne. Łatwo zauważyć, że byłby to "krach" podobny do tego, jaki wydarzył się przed dwoma laty w Czechach i przed trzema na Węgrzech. Żyłoby nam się gorzej, ale znośnie.
Wariant drugi, znacznie mniej prawdopodobny, lecz także możliwy, to załamanie takie, jakie przytrafiło się Meksykowi w 1995 r. i azjatyckim "tygrysom" w 1997 r. W takim wypadku mielibyśmy spadek PKB, skok inflacji do kilkudziesięciu procent, zbliżoną skalę dewaluacji i znaczny wzrost bezrobocia. Musiałoby to oznaczać zamrożenie na okres - co najmniej roku lub dwóch lat - reform ustrojowych, starań o wejście do UE oraz zmniejszenie naszego uczestnictwa (nie tylko poprzez mniejszy dopływ towarów zagranicznych) w cywilizowanym świecie. Wprawdzie jeszcze nie byłaby to Białoruś, ale Polska wyglądałaby mniej więcej tak, jak Słowacja w końcowym okresie rządów Me?ciara. Wcale nie musiałoby to powodować powszechnego niezadowolenia społecznego. Przeciwnie, relatywnie sytuacja sporych grup społecznych (przede wszystkim chłopów) poprawiłaby się. Najprawdopodobniej także PSL uznałoby to za swój umiarkowany sukces. Realizacja powyższego scenariusza (który wbrew politykom chłopskim z uporem będę określać jako "czarny") może nastąpić wówczas, gdy spełniony zostanie jeden z trzech warunków: a) dojdzie do ponownego silnego załamania międzynarodowego rynku finansowego; b) pogorszy się sytuacja w Rosji i państwo to zacznie prowadzić agresywną politykę zagraniczną, co sprawi, że świat uzna Europę Środkową za "strefę zagrożenia"; c) nastąpi destabilizacja wewnętrznej sytuacji w Polsce. Jest oczywiste, że te trzy czynniki tworzą mechanizm samowzbudzający się i przekroczenie przez jeden z nich masy krytycznej może uruchomić lawinę. Prognoza, czy jest to możliwe w 1999 r., przekracza w oczywisty sposób możliwości czystego rozumu. Tu potrzebne byłyby zdolności - wspomnianych - Nostradamusa i Wernyhory. A i oni mogliby nie wystarczyć. W końcu nie potrafili przewidzieć ani zamachu w Sarajewie, ani strajku zecerów w 1905 r. w Sankt Petersburgu.
Skoro nie umiemy przewidzieć końca dzisiejszego świata, spowodowanego - powiedzmy - próbą podziału spadku po Jelcynie za pomocą bomby atomowej, należy się skoncentrować na zagrożeniach nieco bardziej przewidywalnych. Fala czarnowidztwa, która swój szczyt osiągnęła w okresie kryzysu rosyjskiego, wyraźnie opadła i aktualne prognozy dla Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej mieszczą się w "dolnej strefie stanów średnich" (2-3 proc. wzrostu PKB). Przewiduje się także, że w fazie wzrostu (najwyżej 1 proc.) znajdzie się Japonia i kraje azjatyckie. Rozsądne jest również założenie, że po trzech wielkich załamaniach rynków finansowych kapitał spekulacyjny nieco przyhamuje swoją ekspansywność. Stabilizująco oddziaływać powinny tutaj również narodziny euro. Dla gospodarki polskiej krótkoterminowy kapitał inwestycyjny nie ma zresztą tak wielkiego znaczenia jak dla Meksyku czy Korei. Większość kapitału przybywającego do nas to inwestycje rzeczowe, a ich wielkość jest bardziej uzależniona od ogólnej oceny sytuacji makroekonomicznej i politycznej Polski niż od wahań stopy procentowej czy kursu. Broni nas też solidny bufor w postaci rezerw walutowych, wynoszących prawie 30 mld USD. Nie ma jednak róży bez kolców. To, że dwie trzecie lokowanych w Polsce dewiz pochodzi od "solidnego" kapitału długoterminowego, chroni nas przed finansowymi huraganami. Jednocześnie jednak trudne do rozwiązania stają się dwa problemy: nacisk na aprecjację złotego i pogłębiający się deficyt handlu zagranicznego. Skoro dewizy do nas płyną, złoty musi rosnąć w siłę i trudno znaleźć instrumenty mogące temu zapobiec. Proponowany ostatnio przez prof. Stanisława Gomułkę skup dewiz przez NBP jest rozwiązaniem drogim (co by pani prezes z tymi dolarami robiła?) i możliwym do zastosowania jedynie krótkookresowo. A jak powiedzieliśmy wcześniej, obniżanie stóp procentowych praktycznie tego napływu nie hamuje (zresztą radykalne obniżki stóp są sprzeczne z celem antyinflacyjnym). Inwestycje zagraniczne powodują także wzrost importu (każdy dolar zainwestowany w Polsce oznacza 50 centów wydanych dodatkowo na import maszyn i urządzeń). W tej sytuacji pozostaje się tylko pogodzić zarówno z wysokim kursem złotówki, jak i rosnącym deficytem w handlu. Modląc się, by nie rósł zbyt szybko. Co jednak myślą o takiej polityce eksporterzy, których produkty przestają być konkurencyjne na rynkach i firmy produkujące na rynek krajowy, zagrożone tanim importem - łatwo sobie wyobrazić. Negatywne konsekwencje ma dla nas także to, że wielki kapitał finansowy będzie w swoich poczynaniach ostrożniejszy. Do końca 1997 r. świat wpompował w Rosję prawie 75 mld USD. Te miliardy przekładały się na wzmożony popyt konsumpcyjny, skierowany głównie na towary pochodzące z importu. Polska, przede wszystkim dzięki małym firmom prywatnym i handlowi przygranicznemu, znakomicie wykorzystała tę szansę. Nasz rejestrowany eksport do Rosji podwoił się w latach 1994-1997 (nie rejestrowany wzrósł jeszcze bardziej). Prawie połowę tego eksportu stanowiła żywność. Gospodarstwom rolnym i przedsiębiorstwom przetwórczym, potrafiącym reagować na sygnały rynkowe, dawało to spore dochody i szansę rozwoju. To wysokie tempo wzrostu eksportu do Rosji i krajów byłego ZSRR utrzymało się także w pierwszej połowie 1998 r. 17 sierpnia tego roku kurs dolara w Moskwie wzrósł jednak z 6,3 rubla do 9,5 rubla. Pięćdziesięcioprocentowa dewaluacja w jednej chwili zamieniła w ruinę rosyjski cud gospodarczy. A skutkiem tego "ekonomicznego Czernobyla" było załamanie naszego eksportu. W skali roku zmniejszy się on o pół miliarda dolarów (z 2,2 do 1,7 mld USD). Pół miliarda to - bezpośrednio - niecałe 0,5 proc. PKB. Jeżeli jednak uwzględni się efekty mnożnikowe oraz to, że połowę tego eksportu stanowiła żywność, konsekwencje (zwłaszcza dla rolnictwa i przemysłu spożywczego) są znacznie poważniejsze. Także dlatego, że w sporej części były do produkty wtorowo sorta, które trudno jest sprzedać komukolwiek innemu.
Pora na podsumowanie. Przed laty miałem szefa. Lubił on w sylwestra zbierać załogę i wygłaszać przemówienie. Nieodmiennie zaczynało się ono od słów: "Za nami kolejny trudny rok, przed nami jeszcze trudniejszy". W zasadzie miał rację. Tak to już najprawdopodobniej będzie. Przeżyjemy kolejny rok w trudzie i znoju, ale w pokoju, przy czym większość z nas nieco powiększy swoje bogactwo. Ostrożny optymizm pozwala oczekiwać, że rzeczywistość zmieści się między scenariuszami "dobrym" a "średnim". Nie rozwiąże to żadnego z wielkich polskich problemów społecznych, sprawi jednak, że w kilku sprawach coś się jednak do przodu popchnie. Niezadowolenie społeczne nie zmaleje, a może nawet nieco wzrośnie. Zapewne nasili się także populistyczna demagogia niektórych polityków. Ale cóż zrobić, oni już tak muszą. Spora część z nich nie ma żadnego konkretnego zawodu. I z czego by żyli, jeśli odbierze się im prawo występowania w obronie "żywotnych interesów narodu"?
Więcej możesz przeczytać w 52/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.