"Gdyby dzisiaj odbywały się prezydenckie wybory z udziałem wszystkich historycznych postaci mijającego stulecia, na Kreml znów wjechałby Stalin. W całej niedorzeczności tej formuły kryje się złowieszczy sens. Tak się złożyło w historii Rosji, że granica między złoczyńcą a bohaterem jest czysto umowna" - uważa Wiaczesław Kostikow. Były rzecznik prezydenta Jelcyna i ambasador Rosji w Watykanie nie straszy.
"Gdyby dzisiaj odbywały się prezydenckie wybory z udziałem wszystkich historycznych postaci mijającego stulecia, na Kreml znów wjechałby Stalin. W całej niedorzeczności tej formuły kryje się złowieszczy sens. Tak się złożyło w historii Rosji, że granica między złoczyńcą a bohaterem jest czysto umowna" - uważa Wiaczesław Kostikow. Były rzecznik prezydenta Jelcyna i ambasador Rosji w Watykanie nie straszy. Do takiego wywodu skłoniła go analiza wydarzeń politycznych i zjawisk ostatnich tygodni. W języku rosyjskich elit coraz uporczywiej pojawia się termin "restauracja". I wszyscy bez zbędnych tłumaczeń rozumieją jego sens. Rosyjska restauracja może mieć tylko jedną barwę - czerwoną. Z brunatnym odcieniem.
"Między nami i bolszewikami więcej jest podobieństw niż różnic" - mawiał Hitler, a rosyjscy publicyści właśnie teraz przypominają te słowa. Rosnące w zastraszającym tempie wpływy komunistów i sprzymierzonych z nimi nacjonalistów zaskoczyły ich politycznych przeciwników. To było coś, co w leksykonie minionej epoki nazywało się "pełzającą kontrrewolucją". Tyle że w tym wypadku wszystko odbywało się w zgodzie z elementarnymi zasadami demokracji. Rosyjscy komuniści końca stulecia nie budują barykad. Oni prowadzą cierpliwą pracę od podstaw. Agitują, przekonują, wykorzystują najlepsze socjotechniczne osiągnięcia współczesności. A sprawujący władzę robią wszystko, żeby im w tym pomóc. Rosja staje się krajem ludzi biednych. A komunizm - według słów Heinricha Böl- la - to nic innego jak faszyzm biedoty.
Przed dwoma tygodniami Jewgienij Sewostianow, ówczesny zastępca szefa kremlowskiej administracji, zaapelował do prokuratury o oficjalne potępienie bolszewickiego przewrotu w październiku 1917 r. Prezydenckiego urzędnika skłoniły do tego dwa fakty - rezultaty wyborów do władz regionalnych w Kraju Krasnodarskim, na południu Rosji, oraz antysemickie wypowiedzi jednego z prominentnych członków Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej, deputowanego do Dumy Alberta Makaszowa. W Krasnodarze komuniści przejęli całkowitą władzę. Partyjną legitymację nosi w kieszeni jego gubernator i trzydziestu ośmiu spośród pięćdziesięciu deputowanych lokalnego zgromadzenia ustawodawczego. W Moskwie zaczęto się w związku z tym zastanawiać, czyją politykę realizować będą krasnodarscy urzędnicy: administracji prezydenta i rządu federalnego czy też komitetu centralnego swojej partii? Pytanie ma wymiar czysto retoryczny.
Kraj Krasnodarski stał się w Rosji komunistyczną enklawą. Nie pierwszą zresztą i nie odosobnioną. Z 89 tzw. podmiotów federacji, czyli obwodów, krajów i republik autonomicznych, w 43 na czele miejscowych władz stoją stronnicy partii Giennadija Ziuganowa. Prezydenci 21 republik autonomicznych zwykli popierać urzędujących przywódców. Dzisiaj podporządkowują się prezydentowi Jelcynowi. Ale jutro z takim samym zapałem mogą wykonywać instrukcje płynące od ewentualnego komunistycznego przywódcy państwa. Równowaga sił w rosyjskich regionach może się już niedługo zachwiać, ale tylko na korzyść komunistów. W najbliższych miesiącach odbędą się wybory władz jeszcze w kilkunastu podmiotach państwa. Niemal w każdym wypadku lewica ma wielkie szanse na zwycięstwo.
Komunistom nie jest potrzebna rewolucja. Ich liderzy nauczyli się korzystać z dobrodziejstw demokracji i błędów popełnianych przez ugrupowania rządzące krajem. Czerwona lewica poczuła się już gospodarzem rosyjskiego państwa. Niektórzy komunistyczni przywódcy przestali dbać o jakiekolwiek pozory. Gen. Albert Makaszow wywołał istną burzę swoimi publicznymi, otwarcie antysemickimi wystąpieniami. Duma głosami lewicowej większości odmówiła potępienia szowinistycznych haseł jej prominentnego członka.
Wezwania Sewostianowa przebrzmiały bez większego echa. Przebudzenie politycznej świadomości w otoczeniu prezydenta nastąpiło za późno. Kraj bardziej interesuje się teraz przywróceniem na Łubiance pomnika "żelaznego Feliksa". W Rosji nie zwykło się nazywać go "krwawym". Dla większości obywateli poddawanych przez dziesięciolecia skutecznej indoktrynacji Dzierżyński to symbol skuteczności władzy w zaprowadzaniu porządku. O milionach ofiar jego CzeKa, czyli policji politycznej, jedni wolą nie pamiętać, a inni niewiele wiedzą. Za to wszyscy pamiętają dominujący nad placem Łubiańskim wielki monument Feliksa Edmundowicza. W Moskwie, inaczej niż w Warszawie, brązowej statuy nie rozbito na drobne kawałki. Pomnik w dobrym stanie leży w parku nieopodal Domu Sztuki wśród innych figur zdjętych z postumentów po upadku Związku Radzieckiego. "Jeśli zapadną odpowiednie decyzje, postawimy Dzierżyńskiego na jego dawne miejsce" - zapewnia Walery Szancew, wiceburmistrz Moskwy.
Komuniści nauczyli się korzystać z dobrodziejstw demokracji i błędów popełnianych przez polityków rządzących Rosją
Miliony ludzi w Rosji bez żalu, a nawet z nadzieją przyjęłyby powrót dawnych porządków. "Mówisz, że teraz u was jest lepiej niż w Rosji. To znaczy jak? Tak jak u nas za Breżniewa?" - pyta całkiem serio zawodowy chorąży z Nowosybirska, dorabiający do nie wypłacanej od miesięcy pensji wożeniem ludzi "na łebka" swoją wysłużoną ładą. 40 mln ludzi w Rosji żyje poniżej granicy ubóstwa. W wyniku sierpniowego krachu gospodarczego jeszcze kilkadziesiąt milionów znalazło się na jej krawędzi. To wszystko potencjalny elektorat komunistów i urodzonych dyktatorów w rodzaju gen. Lebiedzia.
Wypowiedzi Makaszowa i jemu podobnych nie pozostawiają cienia wątpliwości, jak wyglądałaby Rosja pod rządami "odrestaurowanego komunizmu". Zwłaszcza że "partia władzy" bez trudu mogłaby przejąć kontrolę nad prokuraturą i środkami masowego przekazu. Nieprzypadkowo ten sam gen. Makaszow dowodził szturmem zwolenników Ruckiego i Chasbułatowa na siedzibę telewizji Ostankino podczas rebelii w 1993 r. Komuniści mają tę właściwość, że nie gubią się w poszukiwaniach nowych pomysłów na rozwiązanie bieżących problemów kraju. Przewodniczący Dumy Giennadij Sieliezniow uchodzi wśród nich za liberała, ale to właśnie on zaproponował niedawno przywrócenie instytucji katorgi. Przewodniczący niższej izby parlamentu wie również, jak sobie poradzić z kryzysem w finansach państwa: "Z Międzynarodowym Funduszem Walutowym musimy zerwać wszelkie stosunki. Trzeba wydrukować tyle rubli, żeby wystarczyło na spłacenie całego długu wewnętrznego, i nasze kłopoty znikną".
Jedną z najbarwniejszych postaci w komunistycznych szeregach w Dumie był do niedawna "czerwony bankier", socjaldemokrata z przekonania, bogaty przedsiębiorca Władimir Siemago. Niedawno poróżnił się jednak z partyjnymi kolegami i teraz tak charakteryzuje ich polityczną działalność i obywatelskie troski: "Od rana chodzą po Rosji z hasłem ťBandę Jelcyna pod sądŤ. Potem składają chorągwie. Rozdają wywiady i jedzą obiad. Następnie do osiemnastej załatwiają własne sprawy. Dopiero wieczorem zasiadają przed telewizorami, żeby się dowiedzieć, co słychać w kraju". O własne interesy nauczyli się dbać nie gorzej niż demokraci, za którymi - jak w wypadku Borysa Stankiewicza i Anatolija Sobczaka - tęsknią rosyjscy prokuratorzy. "Za przegłosowanie każdej nowej ustawy komunistyczni deputowani biorą haracz. Parlamentarzyści z lewicowej większości dostają pieniądze za wszystko - za poprawki do ustaw, za wniesienie projektu takiego czy innego aktu prawnego w odpowiedniej wersji. Jak to się robi? Podchodzi do ciebie asystent deputowanego lub on sam i mówi, ile będzie kosztować poprawka - trzy, pięć, dziesięć tysięcy dolarów. Praktycznie każda ustawa to rezultat handlu. Niekoniecznie płaci się gotówką. Może to być podróż zagraniczna albo załatwienie jakiejś istotnej sprawy. Na przykład za oddanie głosu na kandydaturę premiera Kirijenki na początku roku płacono po pięć tysięcy dolarów zaliczki i jeszcze pięć tysięcy już po głosowaniu. Tyle samo proponowano w sierpniu za Czernomyrdina, lecz ten wycofał się przed trzecim głosowaniem" - ujawnia publicznie Wasilij Kobyłkin, były członek frakcji Giennadija Ziuganowa.
Rosyjscy komuniści, nawet jeśli przejmą władzę, nie zaprowadzą dawnych porządków. Zbyt dobrze czują się w roli opływających w dostatek konsumentów kapitalistycznej rzeczywistości. Ale mogliby ją uczynić nieznośną dla innych. Ich rządy trwałyby krótko, bo zbyt wierzą w sprawczą moc symboli i w proste sposoby na rozwiązywanie trudnych problemów. Feliks Dzierżyński szybko opatrzyłby się na Łubiance, a martwych fabryk i kopalni nie udałoby się ożywić za pomocą bilionów nic nie wartych "makulaturowych" rubli. Szowinizujący nacjonalizm w stylu Alberta Makaszowa też wkrótce straciłby rację bytu. Generałowi przypomniano by, że Marks był Żydem, a Lenin miał kałmuckie korzenie.
Współcześni rosyjscy komuniści walczą o władzę, grając na nostalgii za łatwymi i bezpiecznymi "czasami Breżniewa". Popierające ich miliony Rosjan marzą o przywróceniu dawnych porządków tylko dlatego, że przywołuje to wspomnienia lepszego bytu i bezpiecznego jutra. Czerwone dekoracje to dla nich wiara w bajkę z zaklęciem "stoliczku nakryj się". Restauracja prawdziwego komunizmu budzi w wielu Rosjanach asocjacje równie mylne jak skojarzenie restauracji Burbonów z burbonem i francuską kuchnią.
"Między nami i bolszewikami więcej jest podobieństw niż różnic" - mawiał Hitler, a rosyjscy publicyści właśnie teraz przypominają te słowa. Rosnące w zastraszającym tempie wpływy komunistów i sprzymierzonych z nimi nacjonalistów zaskoczyły ich politycznych przeciwników. To było coś, co w leksykonie minionej epoki nazywało się "pełzającą kontrrewolucją". Tyle że w tym wypadku wszystko odbywało się w zgodzie z elementarnymi zasadami demokracji. Rosyjscy komuniści końca stulecia nie budują barykad. Oni prowadzą cierpliwą pracę od podstaw. Agitują, przekonują, wykorzystują najlepsze socjotechniczne osiągnięcia współczesności. A sprawujący władzę robią wszystko, żeby im w tym pomóc. Rosja staje się krajem ludzi biednych. A komunizm - według słów Heinricha Böl- la - to nic innego jak faszyzm biedoty.
Przed dwoma tygodniami Jewgienij Sewostianow, ówczesny zastępca szefa kremlowskiej administracji, zaapelował do prokuratury o oficjalne potępienie bolszewickiego przewrotu w październiku 1917 r. Prezydenckiego urzędnika skłoniły do tego dwa fakty - rezultaty wyborów do władz regionalnych w Kraju Krasnodarskim, na południu Rosji, oraz antysemickie wypowiedzi jednego z prominentnych członków Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej, deputowanego do Dumy Alberta Makaszowa. W Krasnodarze komuniści przejęli całkowitą władzę. Partyjną legitymację nosi w kieszeni jego gubernator i trzydziestu ośmiu spośród pięćdziesięciu deputowanych lokalnego zgromadzenia ustawodawczego. W Moskwie zaczęto się w związku z tym zastanawiać, czyją politykę realizować będą krasnodarscy urzędnicy: administracji prezydenta i rządu federalnego czy też komitetu centralnego swojej partii? Pytanie ma wymiar czysto retoryczny.
Kraj Krasnodarski stał się w Rosji komunistyczną enklawą. Nie pierwszą zresztą i nie odosobnioną. Z 89 tzw. podmiotów federacji, czyli obwodów, krajów i republik autonomicznych, w 43 na czele miejscowych władz stoją stronnicy partii Giennadija Ziuganowa. Prezydenci 21 republik autonomicznych zwykli popierać urzędujących przywódców. Dzisiaj podporządkowują się prezydentowi Jelcynowi. Ale jutro z takim samym zapałem mogą wykonywać instrukcje płynące od ewentualnego komunistycznego przywódcy państwa. Równowaga sił w rosyjskich regionach może się już niedługo zachwiać, ale tylko na korzyść komunistów. W najbliższych miesiącach odbędą się wybory władz jeszcze w kilkunastu podmiotach państwa. Niemal w każdym wypadku lewica ma wielkie szanse na zwycięstwo.
Komunistom nie jest potrzebna rewolucja. Ich liderzy nauczyli się korzystać z dobrodziejstw demokracji i błędów popełnianych przez ugrupowania rządzące krajem. Czerwona lewica poczuła się już gospodarzem rosyjskiego państwa. Niektórzy komunistyczni przywódcy przestali dbać o jakiekolwiek pozory. Gen. Albert Makaszow wywołał istną burzę swoimi publicznymi, otwarcie antysemickimi wystąpieniami. Duma głosami lewicowej większości odmówiła potępienia szowinistycznych haseł jej prominentnego członka.
Wezwania Sewostianowa przebrzmiały bez większego echa. Przebudzenie politycznej świadomości w otoczeniu prezydenta nastąpiło za późno. Kraj bardziej interesuje się teraz przywróceniem na Łubiance pomnika "żelaznego Feliksa". W Rosji nie zwykło się nazywać go "krwawym". Dla większości obywateli poddawanych przez dziesięciolecia skutecznej indoktrynacji Dzierżyński to symbol skuteczności władzy w zaprowadzaniu porządku. O milionach ofiar jego CzeKa, czyli policji politycznej, jedni wolą nie pamiętać, a inni niewiele wiedzą. Za to wszyscy pamiętają dominujący nad placem Łubiańskim wielki monument Feliksa Edmundowicza. W Moskwie, inaczej niż w Warszawie, brązowej statuy nie rozbito na drobne kawałki. Pomnik w dobrym stanie leży w parku nieopodal Domu Sztuki wśród innych figur zdjętych z postumentów po upadku Związku Radzieckiego. "Jeśli zapadną odpowiednie decyzje, postawimy Dzierżyńskiego na jego dawne miejsce" - zapewnia Walery Szancew, wiceburmistrz Moskwy.
Komuniści nauczyli się korzystać z dobrodziejstw demokracji i błędów popełnianych przez polityków rządzących Rosją
Miliony ludzi w Rosji bez żalu, a nawet z nadzieją przyjęłyby powrót dawnych porządków. "Mówisz, że teraz u was jest lepiej niż w Rosji. To znaczy jak? Tak jak u nas za Breżniewa?" - pyta całkiem serio zawodowy chorąży z Nowosybirska, dorabiający do nie wypłacanej od miesięcy pensji wożeniem ludzi "na łebka" swoją wysłużoną ładą. 40 mln ludzi w Rosji żyje poniżej granicy ubóstwa. W wyniku sierpniowego krachu gospodarczego jeszcze kilkadziesiąt milionów znalazło się na jej krawędzi. To wszystko potencjalny elektorat komunistów i urodzonych dyktatorów w rodzaju gen. Lebiedzia.
Wypowiedzi Makaszowa i jemu podobnych nie pozostawiają cienia wątpliwości, jak wyglądałaby Rosja pod rządami "odrestaurowanego komunizmu". Zwłaszcza że "partia władzy" bez trudu mogłaby przejąć kontrolę nad prokuraturą i środkami masowego przekazu. Nieprzypadkowo ten sam gen. Makaszow dowodził szturmem zwolenników Ruckiego i Chasbułatowa na siedzibę telewizji Ostankino podczas rebelii w 1993 r. Komuniści mają tę właściwość, że nie gubią się w poszukiwaniach nowych pomysłów na rozwiązanie bieżących problemów kraju. Przewodniczący Dumy Giennadij Sieliezniow uchodzi wśród nich za liberała, ale to właśnie on zaproponował niedawno przywrócenie instytucji katorgi. Przewodniczący niższej izby parlamentu wie również, jak sobie poradzić z kryzysem w finansach państwa: "Z Międzynarodowym Funduszem Walutowym musimy zerwać wszelkie stosunki. Trzeba wydrukować tyle rubli, żeby wystarczyło na spłacenie całego długu wewnętrznego, i nasze kłopoty znikną".
Jedną z najbarwniejszych postaci w komunistycznych szeregach w Dumie był do niedawna "czerwony bankier", socjaldemokrata z przekonania, bogaty przedsiębiorca Władimir Siemago. Niedawno poróżnił się jednak z partyjnymi kolegami i teraz tak charakteryzuje ich polityczną działalność i obywatelskie troski: "Od rana chodzą po Rosji z hasłem ťBandę Jelcyna pod sądŤ. Potem składają chorągwie. Rozdają wywiady i jedzą obiad. Następnie do osiemnastej załatwiają własne sprawy. Dopiero wieczorem zasiadają przed telewizorami, żeby się dowiedzieć, co słychać w kraju". O własne interesy nauczyli się dbać nie gorzej niż demokraci, za którymi - jak w wypadku Borysa Stankiewicza i Anatolija Sobczaka - tęsknią rosyjscy prokuratorzy. "Za przegłosowanie każdej nowej ustawy komunistyczni deputowani biorą haracz. Parlamentarzyści z lewicowej większości dostają pieniądze za wszystko - za poprawki do ustaw, za wniesienie projektu takiego czy innego aktu prawnego w odpowiedniej wersji. Jak to się robi? Podchodzi do ciebie asystent deputowanego lub on sam i mówi, ile będzie kosztować poprawka - trzy, pięć, dziesięć tysięcy dolarów. Praktycznie każda ustawa to rezultat handlu. Niekoniecznie płaci się gotówką. Może to być podróż zagraniczna albo załatwienie jakiejś istotnej sprawy. Na przykład za oddanie głosu na kandydaturę premiera Kirijenki na początku roku płacono po pięć tysięcy dolarów zaliczki i jeszcze pięć tysięcy już po głosowaniu. Tyle samo proponowano w sierpniu za Czernomyrdina, lecz ten wycofał się przed trzecim głosowaniem" - ujawnia publicznie Wasilij Kobyłkin, były członek frakcji Giennadija Ziuganowa.
Rosyjscy komuniści, nawet jeśli przejmą władzę, nie zaprowadzą dawnych porządków. Zbyt dobrze czują się w roli opływających w dostatek konsumentów kapitalistycznej rzeczywistości. Ale mogliby ją uczynić nieznośną dla innych. Ich rządy trwałyby krótko, bo zbyt wierzą w sprawczą moc symboli i w proste sposoby na rozwiązywanie trudnych problemów. Feliks Dzierżyński szybko opatrzyłby się na Łubiance, a martwych fabryk i kopalni nie udałoby się ożywić za pomocą bilionów nic nie wartych "makulaturowych" rubli. Szowinizujący nacjonalizm w stylu Alberta Makaszowa też wkrótce straciłby rację bytu. Generałowi przypomniano by, że Marks był Żydem, a Lenin miał kałmuckie korzenie.
Współcześni rosyjscy komuniści walczą o władzę, grając na nostalgii za łatwymi i bezpiecznymi "czasami Breżniewa". Popierające ich miliony Rosjan marzą o przywróceniu dawnych porządków tylko dlatego, że przywołuje to wspomnienia lepszego bytu i bezpiecznego jutra. Czerwone dekoracje to dla nich wiara w bajkę z zaklęciem "stoliczku nakryj się". Restauracja prawdziwego komunizmu budzi w wielu Rosjanach asocjacje równie mylne jak skojarzenie restauracji Burbonów z burbonem i francuską kuchnią.
Więcej możesz przeczytać w 51/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.