System trelemetryczny
Postanowiłem się zdemaskować. Tak, jestem wrogiem telemetrii! Więcej powiem, mam duże wątpliwości, czy tzw. oglądalność powinna być najważniejszym kryterium kształtowania programu telewizyjnego. Jeśli telewizja jest sztuką, a przynajmniej nią bywa, to wypada przypomnieć, że ogólne zasady demokracji pasują do tej dziedziny jak Lepper do Senatu. Demokracja większościowa nie jest najlepszą metodą krytyki artystycznej. Trudno reżyserować spektakl za pomocą permanentnego głosowania całego zespołu teatralnego czy kolektywnie dyrygować orkiestrą.
Moja reakcyjna duszyczka ciągle ma więcej zaufania do smaku pojedynczych fachowców, mecenasów czy samych twórców niż do średniej statystycznej. Zdanie kultury na gust mas przypomina wejście pijanego wrotkarza na równię pochyłą. To sytuacja, w której towar gorszy będzie wypierał lepszy. Zawsze przecież można taniej, łatwiej, głupiej.
Poprzedni system badania opinii, w którym reprezentatywna grupa telewidzów prowadziła dzienniczki, z punktu widzenia suchej statystyki był niedoskonały, ale paradoksalnie w tym kryły się jego zalety. Respondenci często wstydzili się swych przaśnych preferencji i ze snobizmu wpisywali zamiast serialu brazylijskiego, który oglądali, teatr telewizji, który powinni oglądać. Przy telemetrii nikt się niczego nie wstydzi. Autorytety - wiadomo - zdechły, więc ręka nie drgnie podczas ucieczki z kina "Wolność" na 13. posterunek. Komusza telewizja przy wszystkich mankamentach starała się mierzyć odrobinę powyżej średniej przeciętnej wynikającej z zsumowania gustów chłopa, robotnika i inteligenta pracującego (w wydziale prasy, radia i telewizji). Dziś nadawcy zachodzą mieszkańca masowej wyobraźni od dołu. Zaś wyobraźnię tę wyznacza blokowisko, supermarket, lumpeks, McDonald?s, ewentualnie działka rekreacyjna i telewizja właśnie. Podaż marnoty napędza popyt na marnotę. I tak bez końca. A koniec żałosny. Oczywiście, wiem, że moje biadolenie niczego nie zmienia. To jedynie szansa zaznaczenia swego votum separatum. Zanim dożyjemy nowych wspaniałych czasów, kiedy parlamenty zamiast w drodze wyborów też będzie się ustalać wedle badań opinii, a prezydentów wyłaniać metodą audio-tele.
Moja reakcyjna duszyczka ciągle ma więcej zaufania do smaku pojedynczych fachowców, mecenasów czy samych twórców niż do średniej statystycznej. Zdanie kultury na gust mas przypomina wejście pijanego wrotkarza na równię pochyłą. To sytuacja, w której towar gorszy będzie wypierał lepszy. Zawsze przecież można taniej, łatwiej, głupiej.
Poprzedni system badania opinii, w którym reprezentatywna grupa telewidzów prowadziła dzienniczki, z punktu widzenia suchej statystyki był niedoskonały, ale paradoksalnie w tym kryły się jego zalety. Respondenci często wstydzili się swych przaśnych preferencji i ze snobizmu wpisywali zamiast serialu brazylijskiego, który oglądali, teatr telewizji, który powinni oglądać. Przy telemetrii nikt się niczego nie wstydzi. Autorytety - wiadomo - zdechły, więc ręka nie drgnie podczas ucieczki z kina "Wolność" na 13. posterunek. Komusza telewizja przy wszystkich mankamentach starała się mierzyć odrobinę powyżej średniej przeciętnej wynikającej z zsumowania gustów chłopa, robotnika i inteligenta pracującego (w wydziale prasy, radia i telewizji). Dziś nadawcy zachodzą mieszkańca masowej wyobraźni od dołu. Zaś wyobraźnię tę wyznacza blokowisko, supermarket, lumpeks, McDonald?s, ewentualnie działka rekreacyjna i telewizja właśnie. Podaż marnoty napędza popyt na marnotę. I tak bez końca. A koniec żałosny. Oczywiście, wiem, że moje biadolenie niczego nie zmienia. To jedynie szansa zaznaczenia swego votum separatum. Zanim dożyjemy nowych wspaniałych czasów, kiedy parlamenty zamiast w drodze wyborów też będzie się ustalać wedle badań opinii, a prezydentów wyłaniać metodą audio-tele.
Więcej możesz przeczytać w 46/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.