Maoi, gigantyczne posągi na Wyspie Wielkanocnej, są w świecie dość znane, natomiast o trzech tysiącach ludzi na tym najbardziej oddalonym od lądu stałego okruchu ziemi wiemy znacznie mniej
Tymczasem ku ogromnemu zdumieniu - zwłaszcza w Chile, bo do tego państwa należy Isla de Pascua - mieszkańcy wyspy wciąż wykazują sporą aktywność. Sprzeciwili się niedawno uznaniu przez UNESCO ich ojczyzny za obiekt dziedzictwa ludzkości. Tego jeszcze nie było! Zaszczyt, przywilej, znalezienie się na liście światowej kultury - a im się nie podoba!
Nie podobało się to przede wszystkim Alberto Hotu, merowi stołecznej wioski Hanga Roa, który oświadczył: "Nie zapytano mnie, czy my tego chcemy, jestem więc temu przeciwny. Nikt nie będzie podejmował decyzji za naszymi plecami. Nie wiem, jacy eksperci zdecydowali o tym, ja ich nie znam". W Hanga Roa mieszka większość ludności wyspy, mer miasta jest zatem równie ważny jak gubernator. Przez dwa lata Hotu blokował akceptację decyzji UNESCO. Potem odszedł z urzędu i Santiago przeforsowało wpisanie Wyspy Wielkanocnej na listę skarbów ludzkości. Jak widać, mieszkańcy wyspy wykazują dużą samodzielność. Przez jakiś czas mówili o niepodległości, potem spuścili z tonu i domagali się już tylko autonomii. Teraz nawet o tym przestano wspominać. Archeolog Sergio Rapu, były gubernator Wyspy Wielkanocnej, powiada: "Niepodległość oznaczałaby głód i nędzę. W Polinezji widzimy, jak fatalne mogą być skutki niepodległościowych aspiracji. Przyglądamy się wydarzeniom na innych wyspach, przede wszystkim w Polinezji Francuskiej. Nasza biedna, pozbawiona surowców i oddalona od świata Rapa Nui nie ma szans na oderwanie się od Chile".
Mieszkańcy wyspy mają jednak świadomość odrębności kulturowej. Z taką przeszłością! Kilkanaście wieków - z przerwami - zbiorowej twórczości artystycznej. Do dziś przetrwało około tysiąca ogromnych rzeźb - to wyobrażenia przodków, może bogów. Na razie odrestaurowano tylko 75 monumentów. W okresach najbardziej płodnych w tworzenie dzieł żyło tu co najmniej 20 tysięcy wyspiarzy. W pocie czoła pracowali artyści i robotnicy. Powstawały 80- i 100-tonowe kolosy. Sposób transportu tych gigantów jest do dziś zagadką. Na stoku góry Rano Raraku, gdzie rozsypane są posągi odkute ze skał, człowiek ma ochotę zapytać: czy ta gigantomania, angażująca ludność całej wyspy, nie była przejawem głupoty? Czy warto było przeznaczyć aż tyle energii na tę osobliwą działalność artystyczną?
Na to pytanie odpowiada dr Sergio Rapu, najlepiej wykształcony wśród wyspiarzy: "Nasi wodzowie wiedzieli doskonale, że ludzie muszą mieć zajęcie, w przeciwnym razie plemiona będą walczyć z sobą, jak to często bywało. Do takiej formy oddawania czci przodkom wszyscy dali się łatwo przekonać". Tak więc dzięki skłonnościom dawnych "wielkanocnych" obywateli do gigantomanii, ich lojalności wobec przodków, pracowitości i gotowości do ponoszenia ofiar, dzisiejsi mieszkańcy wyspy mogą te dziwne dokumenty sztuki pokazywać przybyszom ze świata i żyć z turystyki.
A turyści, których dociera tu zaledwie 22 tys. w ciągu roku, jeżdżą i biegają między wielkimi głazami (ich wysokość sięga trzech pięter), fotografują się na tle ogromnych głów kamiennych postaci i są szczęśliwi, że mogą zaliczyć jeszcze jedną stertę ważnych dla historii sztuki i kultury kamieni. Naczytali się opowieści i wchłonęli sporą dawkę mitów o Wyspie Wielkanocnej. Wielu z nich obejrzało głośny film amerykański "Rapa Nui". Mało kto jednak wie, że wyspa nie ma monopolu na tajemnicze posągi. Thor Heyerdahl pisze w swej książce "Zazielenił się świat siódmego dnia" o kamiennych figurach - nieco mniejszych, może nie tak leciwych - na Markizach; ukryte w dżungli są pozbawione aury mistycyzmu Rapa Nui.
Zostawmy jednak na boku historię miejsca, w którym ludzie długo sądzili, że są pępkiem świata, a może nawet jedynym zaludnionym krajem pod słońcem. Na wszystkich przybyszów czekają dziś rzeczy dobrze znane z lektury i niespodzianki współczesności. W kościele katolickim pod wezwaniem Świętego Krzyża wśród drewnianych rzeźb Chrystusa, Matki Boskiej i świętych stoi figura człowieka-ptaka, symbolu z pradawnych mitów. Na wyspie żyje ponad 5 tys. koni - prawie dwukrotnie więcej niż ludzi. Wszędzie cwałują jeźdźcy na kasztankach, chodników w Hanga Roa prawie nie ma, na poboczu są zaś ścieżki dla koni. Rozmiary przestępczości na Isla de Pascua nie są bliżej znane, próba okradzenia turysty należy do sensacji, ale policjantów widzi się często, patrolują wraz z wojskiem przybrzeżne wody - dysponują szybkimi łodziami i helikopterami.
Ktoś w Hanga Roa mówi, że wyspiarze tolerują Chilijczyków, ale chcieliby się ich w przyszłości pozbyć. Na razie istnieją jednak dzięki Chile, są subwencjonowani (skąpo). Mają w Santiago poparcie dla prac archeologicznych - wszystko wskazuje na to, że ta ziemia zdradzi jeszcze wiele tajemnic. Wyspa Wielkanocna zapełni się kolejnymi posągami, których - po wydobyciu ukrytych pod powierzchnią - będzie tyle, ile nagrobków na starym cmentarzu.
Wyspa przyciąga jak magnes, ale izolacja i koszt podróży stanowią nadal skuteczną barierę, którą pokonują ludzie zamożniejsi lub wyjątkowo uparci. Nieliczni wyspiarze, dziś niewiele mający czystej polinezyjskiej krwi, wydają się być dobrotliwi i łagodni. Produkują kopie posągów, prowadzą sklepiki, wielu nie ma zajęcia. Ale unoszą się nad nimi duchy wojowniczych przodków i w każdej chwili mogą się sprzeciwić podejmowanym daleko decyzjom jakichś gremiów - jak UNESCO - o ich losie.
Nie podobało się to przede wszystkim Alberto Hotu, merowi stołecznej wioski Hanga Roa, który oświadczył: "Nie zapytano mnie, czy my tego chcemy, jestem więc temu przeciwny. Nikt nie będzie podejmował decyzji za naszymi plecami. Nie wiem, jacy eksperci zdecydowali o tym, ja ich nie znam". W Hanga Roa mieszka większość ludności wyspy, mer miasta jest zatem równie ważny jak gubernator. Przez dwa lata Hotu blokował akceptację decyzji UNESCO. Potem odszedł z urzędu i Santiago przeforsowało wpisanie Wyspy Wielkanocnej na listę skarbów ludzkości. Jak widać, mieszkańcy wyspy wykazują dużą samodzielność. Przez jakiś czas mówili o niepodległości, potem spuścili z tonu i domagali się już tylko autonomii. Teraz nawet o tym przestano wspominać. Archeolog Sergio Rapu, były gubernator Wyspy Wielkanocnej, powiada: "Niepodległość oznaczałaby głód i nędzę. W Polinezji widzimy, jak fatalne mogą być skutki niepodległościowych aspiracji. Przyglądamy się wydarzeniom na innych wyspach, przede wszystkim w Polinezji Francuskiej. Nasza biedna, pozbawiona surowców i oddalona od świata Rapa Nui nie ma szans na oderwanie się od Chile".
Mieszkańcy wyspy mają jednak świadomość odrębności kulturowej. Z taką przeszłością! Kilkanaście wieków - z przerwami - zbiorowej twórczości artystycznej. Do dziś przetrwało około tysiąca ogromnych rzeźb - to wyobrażenia przodków, może bogów. Na razie odrestaurowano tylko 75 monumentów. W okresach najbardziej płodnych w tworzenie dzieł żyło tu co najmniej 20 tysięcy wyspiarzy. W pocie czoła pracowali artyści i robotnicy. Powstawały 80- i 100-tonowe kolosy. Sposób transportu tych gigantów jest do dziś zagadką. Na stoku góry Rano Raraku, gdzie rozsypane są posągi odkute ze skał, człowiek ma ochotę zapytać: czy ta gigantomania, angażująca ludność całej wyspy, nie była przejawem głupoty? Czy warto było przeznaczyć aż tyle energii na tę osobliwą działalność artystyczną?
Na to pytanie odpowiada dr Sergio Rapu, najlepiej wykształcony wśród wyspiarzy: "Nasi wodzowie wiedzieli doskonale, że ludzie muszą mieć zajęcie, w przeciwnym razie plemiona będą walczyć z sobą, jak to często bywało. Do takiej formy oddawania czci przodkom wszyscy dali się łatwo przekonać". Tak więc dzięki skłonnościom dawnych "wielkanocnych" obywateli do gigantomanii, ich lojalności wobec przodków, pracowitości i gotowości do ponoszenia ofiar, dzisiejsi mieszkańcy wyspy mogą te dziwne dokumenty sztuki pokazywać przybyszom ze świata i żyć z turystyki.
A turyści, których dociera tu zaledwie 22 tys. w ciągu roku, jeżdżą i biegają między wielkimi głazami (ich wysokość sięga trzech pięter), fotografują się na tle ogromnych głów kamiennych postaci i są szczęśliwi, że mogą zaliczyć jeszcze jedną stertę ważnych dla historii sztuki i kultury kamieni. Naczytali się opowieści i wchłonęli sporą dawkę mitów o Wyspie Wielkanocnej. Wielu z nich obejrzało głośny film amerykański "Rapa Nui". Mało kto jednak wie, że wyspa nie ma monopolu na tajemnicze posągi. Thor Heyerdahl pisze w swej książce "Zazielenił się świat siódmego dnia" o kamiennych figurach - nieco mniejszych, może nie tak leciwych - na Markizach; ukryte w dżungli są pozbawione aury mistycyzmu Rapa Nui.
Zostawmy jednak na boku historię miejsca, w którym ludzie długo sądzili, że są pępkiem świata, a może nawet jedynym zaludnionym krajem pod słońcem. Na wszystkich przybyszów czekają dziś rzeczy dobrze znane z lektury i niespodzianki współczesności. W kościele katolickim pod wezwaniem Świętego Krzyża wśród drewnianych rzeźb Chrystusa, Matki Boskiej i świętych stoi figura człowieka-ptaka, symbolu z pradawnych mitów. Na wyspie żyje ponad 5 tys. koni - prawie dwukrotnie więcej niż ludzi. Wszędzie cwałują jeźdźcy na kasztankach, chodników w Hanga Roa prawie nie ma, na poboczu są zaś ścieżki dla koni. Rozmiary przestępczości na Isla de Pascua nie są bliżej znane, próba okradzenia turysty należy do sensacji, ale policjantów widzi się często, patrolują wraz z wojskiem przybrzeżne wody - dysponują szybkimi łodziami i helikopterami.
Ktoś w Hanga Roa mówi, że wyspiarze tolerują Chilijczyków, ale chcieliby się ich w przyszłości pozbyć. Na razie istnieją jednak dzięki Chile, są subwencjonowani (skąpo). Mają w Santiago poparcie dla prac archeologicznych - wszystko wskazuje na to, że ta ziemia zdradzi jeszcze wiele tajemnic. Wyspa Wielkanocna zapełni się kolejnymi posągami, których - po wydobyciu ukrytych pod powierzchnią - będzie tyle, ile nagrobków na starym cmentarzu.
Wyspa przyciąga jak magnes, ale izolacja i koszt podróży stanowią nadal skuteczną barierę, którą pokonują ludzie zamożniejsi lub wyjątkowo uparci. Nieliczni wyspiarze, dziś niewiele mający czystej polinezyjskiej krwi, wydają się być dobrotliwi i łagodni. Produkują kopie posągów, prowadzą sklepiki, wielu nie ma zajęcia. Ale unoszą się nad nimi duchy wojowniczych przodków i w każdej chwili mogą się sprzeciwić podejmowanym daleko decyzjom jakichś gremiów - jak UNESCO - o ich losie.
Więcej możesz przeczytać w 46/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.