Gdy Amerykanin staje oko w oko ze Europejczykiem, łatwo o niespodzianki. Mówi się, że oglądamy za dużo amerykańskich filmów. To nieprawda. Za mało - i potem zderzamy się z ich kulturą zbyt boleśnie
Spotkania Europejczyków z Amerykanami są zawsze ciekawe, często owocne i przeważnie pouczające dla obu stron. Nie zawsze jednak przebiegają bez trudności. Kiedy spotykają się wojskowi w sprawie operacji w Kosowie albo politycy w sprawie reguł światowego handlu - każdy wie, jakich trudności może się spodziewać. Ale kiedy zwykły, pozbawiony gwiazdek na czapce Amerykanin staje oko w oko ze zwykłym Europejczykiem bez służbowej limuzyny, łatwo o niespodzianki.
Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że Sześćdziesiąty Dziewiąty Kongres Stowarzyszenia Amerykańskich Agencji Podróży z udziałem ponad pięciu tysięcy osób ma się odbyć w samym sercu Unii Europejskiej - mianowicie w Strasburgu - zaraz zaczęło ogarniać nas przeczucie, że będzie na co popatrzeć. I było. Jeden z uczestników kongresu postanowił uzmysłowić gospodarzom, że profesjonalista, który poważnie traktuje zadanie zorganizowania przyjemnego pobytu turystom, musi być przygotowany na wszystko - a we Francji szczególnie na strajki personelu lotnisk i transportu zbiorowego. Powinien też dokładnie poznać teren, na jaki wysyła swoje wycieczki, a tego się nie osiąga, kiedy człowiek wygodnie rozpiera się w starannie wyprasowanym garniturze na tylnym siedzeniu wynajętego po przylocie mercedesa z kierowcą. Strasburskim działaczom i hostessom z komitetu powitalnego z pewnością powiedziano, że nie mają się niczemu dziwić, bo miłe wrażenia pięciu tysięcy przedstawicieli amerykańskich agencji podróży mogą się okazać bezcennym skarbem dla Alzacji, a może nawet dla całej Europy. Zupełnie się więc nie dziwili, kiedy z samolotu wyłonił się facet w szortach i powiedział, że przyleciał na kongres. Pomyśleli sobie, że w klimatyzowanej sali obrad może mu być trochę chłodno w łydki, ale to w końcu jego prywatny problem. Chcieli nawet na wszelki wypadek dać mu już adresy najbliższych aptek, ale nie zdążyli, bo jegomość w szortach ujął krzepko w ręce swoje dwie walizki i oddalił się żwawym krokiem w kierunku określanym przez duże autostradowe drogowskazy jako "Strasburg - centrum". Przebył w ten sposób dwadzieścia kilometrów dzielących lotnisko od miasta, poznając wnikliwie miejscową infrastrukturę drogową oraz podmiejskie pejzaże.
Kiedy dotarł do hotelu, zastał tam widok, który zaskoczył nawet takiego starego wiarusa jak on. W hallu koło recepcji tłoczyło się kilkudziesięciu rodaków. Wszyscy trzymali w rękach bardzo dziwne przedmioty. Były to kamionkowe, emaliowane miski z wyżłobionymi rowkami i z przypominającą komin dziurą w środku. Nasz dzielny piechur trochę się zaniepokoił, czy przez omyłkę nie skierowano go na kongres jakiejś sekty, posługującej się takimi właśnie naczyniami sakralnymi do zbierania krwi rytualnych ofiar, na które najchętniej przeznacza mężczyzn w szortach. Ale nie. Zgromadzeni ludzie przyjechali na ten sam kongres co on. Ponieważ jednak nie szli z lotniska pieszo, znaleźli się w hotelu wcześniej. Kiedy i on wszedł do swojego pokoju, natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Na stoliku koło łóżka leżała kamionkowa, emaliowana miska z wyżłobionymi rowkami i z przypominającą komin dziurą w środku. Żaden zawodowiec nie oprze się w takiej sytuacji pokusie zbiegnięcia do recepcji, żeby zapytać, do czego to służy, i zrobić w tej sprawie notatki dla przyszłych klientów. Próbował sam zgadnąć, ale się nie udało. W recepcji z uprzejmym zdziwieniem wyjaśniono, że to przecież prezent od miejscowych organizatorów kongresu. Jak to? Goście nic nie słyszeli o słynnym alzackim cieście o nazwie "kouglof"?! Takie dobre, z rodzynkami na wierzchu... Noo?... Naprawdę nie? No właśnie, to teraz będą mogli je sobie zrobić. Podobno Amerykanie lubią praktyczne prezenty. To jest właśnie forma, w której piecze się "kouglof". Aha - pokiwali głowami obdarowani i pomknęli z powrotem do pokojów. Niestety, nie znaleźli tam ani kuchenki, ani mąki, ani choćby rodzynek do posypania na wierzchu, więc ten świetny pomysł na spędzenie pierwszego wieczoru w sercu Europy spełzł na niczym.
Jedna z uczestniczek kongresu chyba jednak niedokładnie zrozumiała wyjaśnienia recepcjonistki i wzięła słynną formę za słynne ciasto. Próbowała ugryźć i skończyło się to tym, że Jean-Jacques Gsell, zastępca mera Strasburga ds. turystyki, musiał wystosować apel do mieszkańców, by znaleźli i odnieśli właścicielce porcelanowy ząb zawinięty w papierową chusteczkę do nosa, zgubiony w jednym z autobusów miejskich. "Już cały Strasburg wie o tym zębie - powiada pan Gsell - ale nikt go nie znalazł". Inna amerykańska specjalistka w dziedzinie podróży nie poprzestała na pobycie w jednym tylko hotelu. W czasie kongresu trzykrotnie zażądała przenosin do innego hotelu w poszukiwaniu szafy o wystarczających rozmiarach, by pomieścić całą swą garderobę. Był to chyba dyskretny test na cierpliwość Alzatczyków w obliczu kaprysów klientów. Mówi się, że oglądamy w Europie za dużo amerykańskich filmów. To nieprawda. Oglądamy za mało - i potem zderzamy się z ich kulturą nazbyt boleśnie.
Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że Sześćdziesiąty Dziewiąty Kongres Stowarzyszenia Amerykańskich Agencji Podróży z udziałem ponad pięciu tysięcy osób ma się odbyć w samym sercu Unii Europejskiej - mianowicie w Strasburgu - zaraz zaczęło ogarniać nas przeczucie, że będzie na co popatrzeć. I było. Jeden z uczestników kongresu postanowił uzmysłowić gospodarzom, że profesjonalista, który poważnie traktuje zadanie zorganizowania przyjemnego pobytu turystom, musi być przygotowany na wszystko - a we Francji szczególnie na strajki personelu lotnisk i transportu zbiorowego. Powinien też dokładnie poznać teren, na jaki wysyła swoje wycieczki, a tego się nie osiąga, kiedy człowiek wygodnie rozpiera się w starannie wyprasowanym garniturze na tylnym siedzeniu wynajętego po przylocie mercedesa z kierowcą. Strasburskim działaczom i hostessom z komitetu powitalnego z pewnością powiedziano, że nie mają się niczemu dziwić, bo miłe wrażenia pięciu tysięcy przedstawicieli amerykańskich agencji podróży mogą się okazać bezcennym skarbem dla Alzacji, a może nawet dla całej Europy. Zupełnie się więc nie dziwili, kiedy z samolotu wyłonił się facet w szortach i powiedział, że przyleciał na kongres. Pomyśleli sobie, że w klimatyzowanej sali obrad może mu być trochę chłodno w łydki, ale to w końcu jego prywatny problem. Chcieli nawet na wszelki wypadek dać mu już adresy najbliższych aptek, ale nie zdążyli, bo jegomość w szortach ujął krzepko w ręce swoje dwie walizki i oddalił się żwawym krokiem w kierunku określanym przez duże autostradowe drogowskazy jako "Strasburg - centrum". Przebył w ten sposób dwadzieścia kilometrów dzielących lotnisko od miasta, poznając wnikliwie miejscową infrastrukturę drogową oraz podmiejskie pejzaże.
Kiedy dotarł do hotelu, zastał tam widok, który zaskoczył nawet takiego starego wiarusa jak on. W hallu koło recepcji tłoczyło się kilkudziesięciu rodaków. Wszyscy trzymali w rękach bardzo dziwne przedmioty. Były to kamionkowe, emaliowane miski z wyżłobionymi rowkami i z przypominającą komin dziurą w środku. Nasz dzielny piechur trochę się zaniepokoił, czy przez omyłkę nie skierowano go na kongres jakiejś sekty, posługującej się takimi właśnie naczyniami sakralnymi do zbierania krwi rytualnych ofiar, na które najchętniej przeznacza mężczyzn w szortach. Ale nie. Zgromadzeni ludzie przyjechali na ten sam kongres co on. Ponieważ jednak nie szli z lotniska pieszo, znaleźli się w hotelu wcześniej. Kiedy i on wszedł do swojego pokoju, natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Na stoliku koło łóżka leżała kamionkowa, emaliowana miska z wyżłobionymi rowkami i z przypominającą komin dziurą w środku. Żaden zawodowiec nie oprze się w takiej sytuacji pokusie zbiegnięcia do recepcji, żeby zapytać, do czego to służy, i zrobić w tej sprawie notatki dla przyszłych klientów. Próbował sam zgadnąć, ale się nie udało. W recepcji z uprzejmym zdziwieniem wyjaśniono, że to przecież prezent od miejscowych organizatorów kongresu. Jak to? Goście nic nie słyszeli o słynnym alzackim cieście o nazwie "kouglof"?! Takie dobre, z rodzynkami na wierzchu... Noo?... Naprawdę nie? No właśnie, to teraz będą mogli je sobie zrobić. Podobno Amerykanie lubią praktyczne prezenty. To jest właśnie forma, w której piecze się "kouglof". Aha - pokiwali głowami obdarowani i pomknęli z powrotem do pokojów. Niestety, nie znaleźli tam ani kuchenki, ani mąki, ani choćby rodzynek do posypania na wierzchu, więc ten świetny pomysł na spędzenie pierwszego wieczoru w sercu Europy spełzł na niczym.
Jedna z uczestniczek kongresu chyba jednak niedokładnie zrozumiała wyjaśnienia recepcjonistki i wzięła słynną formę za słynne ciasto. Próbowała ugryźć i skończyło się to tym, że Jean-Jacques Gsell, zastępca mera Strasburga ds. turystyki, musiał wystosować apel do mieszkańców, by znaleźli i odnieśli właścicielce porcelanowy ząb zawinięty w papierową chusteczkę do nosa, zgubiony w jednym z autobusów miejskich. "Już cały Strasburg wie o tym zębie - powiada pan Gsell - ale nikt go nie znalazł". Inna amerykańska specjalistka w dziedzinie podróży nie poprzestała na pobycie w jednym tylko hotelu. W czasie kongresu trzykrotnie zażądała przenosin do innego hotelu w poszukiwaniu szafy o wystarczających rozmiarach, by pomieścić całą swą garderobę. Był to chyba dyskretny test na cierpliwość Alzatczyków w obliczu kaprysów klientów. Mówi się, że oglądamy w Europie za dużo amerykańskich filmów. To nieprawda. Oglądamy za mało - i potem zderzamy się z ich kulturą nazbyt boleśnie.
Więcej możesz przeczytać w 48/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.