Aleksander Łukaszenka nie będzie rządził Rosją
Przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości, bo układ o utworzeniu Związku Rosji i Białorusi nie oznacza powstania nowego, wspólnego państwa. Jelcyn i Łukaszenka podpisali na Kremlu dopiero coś w rodzaju listu intencyjnego. To zaledwie początek długiej drogi tworzenia podstaw prawnych i instytucjonalnych związku. "Układ wchodzi w życie po dokonaniu niezbędnych zmian w konstytucji każdego z krajów - uczestników związku" - głosi jeden z punktów dokumentu. Rosyjska ustawa zasadnicza nie przewiduje ponadnarodowych organów władzy, takich jak Najwyższa Rada nowego związku. Dlatego też nie mogą one realizować swoich pełnomocnictw na terytorium Federacji Rosyjskiej. Wprowadzenie poprawek do konstytucji wymaga arcyzłożonych procedur. Rosyjskie elity polityczne z przerażeniem myślą o możliwości udziału Aleksandra Łukaszenki w rządzeniu Rosją. Kremlowscy prawnicy zrobili więc wszystko, by związkowy układ nie dawał mu takiej sposobności. "Sporządziliśmy ten dokument tak, że nawet mysz się nie prześlizgnie" - powiedział Jelcyn na ceremonii podpisania aktu założycielskiego. Obecni aluzję zrozumieli. Łukaszenka też. Rosyjsko-białoruski traktat związkowy to przede wszystkim towar propagandowy. Idee integracji z Białorusią popiera ok. 70 proc. rosyjskiego społeczeństwa. Borys Jelcyn nie przypadkiem zachorował dzień przed 26 listopada, na kiedy pierwotnie zaplanowano podpisanie traktatu. Diagnoza "zapalenie płuc" dla wyniszczonego prezydenckiego organizmu mogła oznaczać długie leczenie i jeszcze dłuższą rekonwalescencję. Tymczasem już 6 grudnia Jelcyn opuścił szpital i spotkał się z ukraińskim prezydentem Kuczmą. Łukaszenka poczuł się głęboko dotknięty i zagroził "wyciągnięciem wniosków" z tego afrontu. Ale Kreml przygotował plan działania. Białoruskiego prezydenta zaproszono na podpisanie długo oczekiwanego układu związkowego w rocznicę "porozumień białowieskich". Osiem lat temu w Puszczy Białowieskiej przywódcy trzech słowiańskich republik Związku Radzieckiego rozwiązali ZSRR. Część elit politycznych w Rosji wierzy, że powołanie do życia unii białorusko-rosyjskiej to swego rodzaju akt dziejowej sprawiedliwości, czyli pierwszy krok na drodze do odrodzenia czegoś w rodzaju ZSRR. Tylko że poza Rosją i Białorusią brakuje chętnych do wstępowania do nowego, ponadnarodowego tworu państwowego. Moskwie tak naprawdę najbardziej zależałoby na Ukrainie. Ale prezydent Kuczma nie pozostawia Kremlowi złudzeń. W przemówieniu inaugurującym swoją drugą kadencję powiedział wyraźnie: "Ukraina dąży do integracji, ale z Zachodem". Rosyjska dyplomacja zrobiła wszystko, by pierwszą stolicą odwiedzoną przez nowo wybranego ukraińskiego prezydenta była właśnie Moskwa, ale wiadomo było, że na Kremlu Kuczma będzie rozmawiać wyłącznie o pieniądzach za ropę i gaz, a naprawdę ważne dla swojego kraju sprawy omówi podczas kolejnych etapów podróży - w Paryżu i Waszyngtonie. "Ukraiński prezydent pobył w Moskwie zaledwie cztery godziny. Jego rozmowy z Jelcynem i premierem Putinem trwały godzinę. Zaraz potem poleciał na Zachód, zostawiając Jelcyna sam na sam z Aleksandrem Łukaszenką" - pisała z nie skrywanym sarkazmem moskiewska prasa. Dla Mińska związek z Moskwą oznacza przełamanie międzynarodowej izolacji, ale tylko w wymiarze prestiżowym. Już od dawna Rosja była dla Aleksandra Łukaszenki jedynym pewnym sojusznikiem. Tylko prezydent Jelcyn spotkał się z białoruskim przywódcą kilka razy w roku i tylko rosyjska Duma użyczała mu swojej trybuny, pozwalając na pouczanie rosyjskich ministrów oraz społeczeństwa. Dla federacji sojusz z małą i biedną Białorusią oznacza więcej kosztów niż korzyści. "Na pewno nie może być traktowany jako przeciwwaga dla NATO" - Jelcyn wie o tym doskonale i dlatego podczas przemówienia na uroczystości podpisania traktatu związkowego pozwolił sobie na małą improwizację. Do zdania "ten związek nie jest skierowany przeciwko komukolwiek" dorzucił: "nawet przeciwko Clintonowi". Inne stanowisko zajmują regionalni przywódcy w Rosji. Prezydent Tatarstanu Mentimir Szajmijew zamierza zażądać dla swojej republiki takiego samego statusu, jaki w nowym związku mieć będzie Białoruś. Jeśli za tym przykładem pójdą inne republiki wchodzące w skład Rosji, może to oznaczać rozpad federacji i przekształcenie jej w konfederację lub jakiś inny twór składający się z suwerennych podmiotów. Na Kremlu doskonale to rozumieją i dlatego prezydenccy prawnicy zrobili wszystko, by ze związkowego układu niewiele wynikało. Jelcyn i Łukaszenka podpisali w Moskwie tylko ramowy dokument, który nie określa nawet ustrojowej formy przyszłego związku. Układ jest więc ledwie fikcyjnym ślubem, z którego co prawda może się zrodzić wspólne państwo, ale równie dobrze może on nie mieć jakichkolwiek konsekwencji dla obu krajów.
Więcej możesz przeczytać w 51/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.