Symptom współczesnej Ameryki - tak psychologowie nazwali zbrodnię w miejscu pracy
Zjawisko, które staje się w dzisiejszej Ameryce coraz powszechniejsze, nie jest nowe.
Pat Shnerrill, pracownik poczty, który czuł się pokrzywdzony zwolnieniem z pracy, już przed kilkunastoma laty zastrzelił czternastu współpracowników. Potem popełnił samobójstwo. Był człowiekiem cichym i spokojnym, jego znajomi przeżyli szok. W toku śledztwa okazało się, że przełożeni zarzucali mu tylko jedno: wykazywał za mało entuzjazmu i operatywności w pracy.
Później programista komputerowy Allan Gonzales podłożył ładunki wybuchowe pod samochody swoich trzech szefów. Został zwolniony z dnia na dzień po dziesięciu latach nienagannej pracy. Na jego miejsce przyjęto dwóch młodych ludzi bez wyższego wykształcenia. Następny był nauczyciel Peter Brown z dwudziestoletnim stażem, który ciężko ranił dyrektora szkoły, a sam popełnił samobójstwo. Nie wytrzymał stresu związanego z utratą pracy z powodu "stawiania uczniom zbyt dużych wymagań". W sierpniu tego roku 44-letni Mark Barton zastrzelił dziewięciu współpracowników z biura brokerskiego w Atlancie, których oskarżył o doprowadzenie go do bankructwa. Po masakrze sam odebrał sobie życie. Wcześniej zamordował żonę i dwoje dzieci. W pożegnalnym liście napisał, iż nie może zaakceptować tego, że będą żyć w biedzie. Pierwszy sklasyfikował tego typu zbrodnie prof. Brian Wood, socjolog i psycholog społeczny. Stwierdził on, że niezdrowe współzawodnictwo w miejscu pracy, zanik profesjonalizmu, powstawanie firm molochów, w których człowiek jest tylko numerem na liście płac, słowem: silne sformalizowanie relacji między szefem i podwładnymi stanie się powodem stresów, które zaczną się przeradzać w agresję. Zarówno środowisko naukowe, jak i opinia publiczna przyjęły to wówczas z przymrużeniem oka. Dominował pogląd, że ostre współzawodnictwo i stres są twórcze, a człowiek poddany silnej presji, zagrożony utratą posady lub pozycji społecznej, pracuje znacznie kreatywniej i efektywniej.
- Dziś takie pojęcia, jak praca w zespole, solidność, lojalność, kompletnie straciły znaczenie, a nawet uległy degradacji - konstatuje dr Amandy Bush, psycholog. Efekt? Rozbuchany do granic indywidualizm, przekonanie o możliwości szybkiego awansu i potrzeba natychmiastowego sukcesu. Zakład pracy upodobnił się do ringu bokserskiego, na którym wszystko zależy od gry indywidualnej, a nie - jak wcześniej - zespołowej. Co więcej, z tych starć zwycięską ręką coraz częściej wychodzą nie ci najlepsi, ale najbardziej krzykliwi, aroganccy - potrafiący "sprzedawać" siebie, a nie swoje umiejętności. Masowe morderstwa są zjawiskiem starym jak Ameryka. Już w 1879 r. poszukiwacz złota Peter Pet, zwany Ślepym Kojotem, zastrzelił pięciu pracowników banku w San Francisco i ranił dziesięciu przypadkowych przechodniów. Kojot chciał sprzedać woreczek uzbieranych bryłek złota. Kiedy jednak okazało się, że większość z nich złotem nie była, strzelał do każdego, kto nawinął mu się pod rękę. Sprawców masowych i seryjnych zabójstw przedstawia prawie siedmiusetstronicowa encyklopedia "A Narrative Encyclopedia of American Criminalist from the Pilgrims to the Present". Spisu zabójców w miejscu pracy jeszcze nie sporządzono. Tymczasem frustratów, którzy ze względu na poczucie krzywdy lub niedocenienie przez pracodawców sięgają po ostateczne rozwiązania, zaczęło przybywać. Zdaniem psychologów, zjawisko to będzie się nasilać. Z badań opublikowanych przez Edwarda LaFreniere?a, eksperta w zakresie stosunków między pracownikiem a pracodawcą, wynika, że aż 78 proc. Amerykanów uważa, że relacje międzyludzkie w miejscu pracy są dużo gorsze niż dziesięć lat temu. Co trzeci Amerykanin czuje się w pracy sfrustrowany i niepewny jutra. W opinii 70 proc. obywateli USA aroganckie i agresywne zachowania w miejscu pracy są codziennością. Na dodatek właśnie agresywni, aroganccy i bezwzględni pracownicy awansują trzykrotnie szybciej niż ich układni, przyjacielscy i sympatyczni koledzy.
Co więcej, ponad 80 proc. Amerykanów twierdzi, że w ich pracy profesjonalizm i odpowiedzialność są nie tylko niedoceniane, ale często stanowią przeszkodę w awansie. Coraz więcej pracowników uważa swych szefów za słabych fachowców, awansujących takich, którzy im nie zagrażają - wynika z badań przeprowadzonych przez Niezależny Instytut Pracy z Teksasu. W ciągu ostatnich pięciu lat 12 proc. Amerykanów zrezygnowało z pracy, bo nie mogło zaakceptować panujących w niej stosunków. - Kruszy się kolejny mit Ameryki, że ciężka praca i profesjonalizm to klucz do sukcesu. Grozi to upadkiem tego kraju, bo to właśnie ów mit wyzwalał niezwykły potencjał twórczy u kolejnych pokoleń przybyszów zza oceanu, którzy przyjeżdżali do Ameryki realizować swe marzenia - mówi prof. Mary Woodbridge. Ta siła doprowadziła Stany Zjednoczone do ekonomicznego rozkwitu, przyczyniła się do rozwoju najnowszych technologii, nauki. - W tym kraju nikt nikogo nie pytał, skąd przybywa. Ważne było tylko to, by chciał pracować i miał ku temu umiejętności. Dzięki otwarciu naszych uniwersytetów na najlepszych mamy dzisiaj tylu laureatów Nagrody Nobla - dodaje prof. Woodbridge. Teraz jednak profesjonalizm przestaje się liczyć. Zaczęło się na początku lat 80. wraz z powstawaniem firm molochów. Wymyślono wówczas, że na kierowniczych stanowiskach najlepiej sprawdzają się młodzi, agresywni, pewni siebie, którzy idą do celu po trupach. Dlaczego? Bo można im płacić znacznie mniej niż doświadczonym pracownikom. Za to pracują nawet 24 godziny na dobę, by pokazać, że są lepsi. Nie są najczęściej obciążeni rodziną i rodzinnymi obowiązkami. Ich jedynym celem jest praca. Rzadko jednak potrafią ocenić pracę innych, obce są im takie pojęcia, jak lojalność czy rzetelność. Przeszli do firmy z dnia na dzień, skuszeni wyższym od zajmowanego stanowiskiem i często nieznacznie tylko większymi zarobkami. Dziś wiele zakładów pracy zwalnia wieloletnich pracowników, dobrych fachowców, by na ich miejsce przyjąć dwudziestolatków, którzy po kilkumiesięcznym szkoleniu za połowę pensji zawodowca zgadzają się na harówkę. Jakość pracy nie ma większego znaczenia. Rynek wchłonie bowiem wszystko. Bylejakość stała się normą. Podobnie jak chorobliwa pewność siebie. Przez to praca coraz częściej zaczyna się kojarzyć wyłącznie ze stresem. - Rodzi agresję, niepewność jutra, zniechęcenie - alarmują specjaliści od rynku pracy. Ich zdaniem, dlatego właśnie ci najbardziej sfrustrowani biorą do ręki broń i strzelają do swych "ciemiężycieli". Dotychczas sprawcami najbardziej agresywnych zachowań wobec pracodawców czy współpracowników byli mężczyźni w średnim wieku, z wieloletnim doświadczeniem zawodowym. Atakują najczęściej, bo sami są najczęstszym celem ataku - wynika z badań psychologów. Dlatego od przyszłego roku we wszystkich największych amerykańskich firmach mają być organizowane specjalne zajęcia służące rozładowaniu stresu i uczące, jak nawiązywać poprawne relacje z przełożonymi i współpracownikami. Socjologowie i specjaliści od organizacji pracy proponują, by powołać w firmach tzw. rady profesjonalistów. Mieliby je tworzyć długoletni i emerytowani pracownicy, których doświadczenie zawodowe i życiowe pomogłoby w rozwiązywaniu konfliktów. - Po wielu innowacjach nadszedł wreszcie czas, by sięgnąć do tradycji - uważa prof. William Cahane. - W starożytnych kulturach decydujący głos w podejmowaniu decyzji mieli starsi i doświadczeni, a nie młodzi gniewni. To ich otaczano szacunkiem, to do nich zwracano się o radę. Wieloletnie doświadczenie życiowe nie zastąpi najlepszych uniwersytetów. Wiedzę, mądrość, zdolność przewidywania zdobywa się podczas długiej wędrówki przez życie. Ale czy uzdrowi to współczesne firmy, w których przez dwadzieścia lat promowano niekompetencję, brak szacunku, arogancję i agresję?
Pat Shnerrill, pracownik poczty, który czuł się pokrzywdzony zwolnieniem z pracy, już przed kilkunastoma laty zastrzelił czternastu współpracowników. Potem popełnił samobójstwo. Był człowiekiem cichym i spokojnym, jego znajomi przeżyli szok. W toku śledztwa okazało się, że przełożeni zarzucali mu tylko jedno: wykazywał za mało entuzjazmu i operatywności w pracy.
Później programista komputerowy Allan Gonzales podłożył ładunki wybuchowe pod samochody swoich trzech szefów. Został zwolniony z dnia na dzień po dziesięciu latach nienagannej pracy. Na jego miejsce przyjęto dwóch młodych ludzi bez wyższego wykształcenia. Następny był nauczyciel Peter Brown z dwudziestoletnim stażem, który ciężko ranił dyrektora szkoły, a sam popełnił samobójstwo. Nie wytrzymał stresu związanego z utratą pracy z powodu "stawiania uczniom zbyt dużych wymagań". W sierpniu tego roku 44-letni Mark Barton zastrzelił dziewięciu współpracowników z biura brokerskiego w Atlancie, których oskarżył o doprowadzenie go do bankructwa. Po masakrze sam odebrał sobie życie. Wcześniej zamordował żonę i dwoje dzieci. W pożegnalnym liście napisał, iż nie może zaakceptować tego, że będą żyć w biedzie. Pierwszy sklasyfikował tego typu zbrodnie prof. Brian Wood, socjolog i psycholog społeczny. Stwierdził on, że niezdrowe współzawodnictwo w miejscu pracy, zanik profesjonalizmu, powstawanie firm molochów, w których człowiek jest tylko numerem na liście płac, słowem: silne sformalizowanie relacji między szefem i podwładnymi stanie się powodem stresów, które zaczną się przeradzać w agresję. Zarówno środowisko naukowe, jak i opinia publiczna przyjęły to wówczas z przymrużeniem oka. Dominował pogląd, że ostre współzawodnictwo i stres są twórcze, a człowiek poddany silnej presji, zagrożony utratą posady lub pozycji społecznej, pracuje znacznie kreatywniej i efektywniej.
- Dziś takie pojęcia, jak praca w zespole, solidność, lojalność, kompletnie straciły znaczenie, a nawet uległy degradacji - konstatuje dr Amandy Bush, psycholog. Efekt? Rozbuchany do granic indywidualizm, przekonanie o możliwości szybkiego awansu i potrzeba natychmiastowego sukcesu. Zakład pracy upodobnił się do ringu bokserskiego, na którym wszystko zależy od gry indywidualnej, a nie - jak wcześniej - zespołowej. Co więcej, z tych starć zwycięską ręką coraz częściej wychodzą nie ci najlepsi, ale najbardziej krzykliwi, aroganccy - potrafiący "sprzedawać" siebie, a nie swoje umiejętności. Masowe morderstwa są zjawiskiem starym jak Ameryka. Już w 1879 r. poszukiwacz złota Peter Pet, zwany Ślepym Kojotem, zastrzelił pięciu pracowników banku w San Francisco i ranił dziesięciu przypadkowych przechodniów. Kojot chciał sprzedać woreczek uzbieranych bryłek złota. Kiedy jednak okazało się, że większość z nich złotem nie była, strzelał do każdego, kto nawinął mu się pod rękę. Sprawców masowych i seryjnych zabójstw przedstawia prawie siedmiusetstronicowa encyklopedia "A Narrative Encyclopedia of American Criminalist from the Pilgrims to the Present". Spisu zabójców w miejscu pracy jeszcze nie sporządzono. Tymczasem frustratów, którzy ze względu na poczucie krzywdy lub niedocenienie przez pracodawców sięgają po ostateczne rozwiązania, zaczęło przybywać. Zdaniem psychologów, zjawisko to będzie się nasilać. Z badań opublikowanych przez Edwarda LaFreniere?a, eksperta w zakresie stosunków między pracownikiem a pracodawcą, wynika, że aż 78 proc. Amerykanów uważa, że relacje międzyludzkie w miejscu pracy są dużo gorsze niż dziesięć lat temu. Co trzeci Amerykanin czuje się w pracy sfrustrowany i niepewny jutra. W opinii 70 proc. obywateli USA aroganckie i agresywne zachowania w miejscu pracy są codziennością. Na dodatek właśnie agresywni, aroganccy i bezwzględni pracownicy awansują trzykrotnie szybciej niż ich układni, przyjacielscy i sympatyczni koledzy.
Co więcej, ponad 80 proc. Amerykanów twierdzi, że w ich pracy profesjonalizm i odpowiedzialność są nie tylko niedoceniane, ale często stanowią przeszkodę w awansie. Coraz więcej pracowników uważa swych szefów za słabych fachowców, awansujących takich, którzy im nie zagrażają - wynika z badań przeprowadzonych przez Niezależny Instytut Pracy z Teksasu. W ciągu ostatnich pięciu lat 12 proc. Amerykanów zrezygnowało z pracy, bo nie mogło zaakceptować panujących w niej stosunków. - Kruszy się kolejny mit Ameryki, że ciężka praca i profesjonalizm to klucz do sukcesu. Grozi to upadkiem tego kraju, bo to właśnie ów mit wyzwalał niezwykły potencjał twórczy u kolejnych pokoleń przybyszów zza oceanu, którzy przyjeżdżali do Ameryki realizować swe marzenia - mówi prof. Mary Woodbridge. Ta siła doprowadziła Stany Zjednoczone do ekonomicznego rozkwitu, przyczyniła się do rozwoju najnowszych technologii, nauki. - W tym kraju nikt nikogo nie pytał, skąd przybywa. Ważne było tylko to, by chciał pracować i miał ku temu umiejętności. Dzięki otwarciu naszych uniwersytetów na najlepszych mamy dzisiaj tylu laureatów Nagrody Nobla - dodaje prof. Woodbridge. Teraz jednak profesjonalizm przestaje się liczyć. Zaczęło się na początku lat 80. wraz z powstawaniem firm molochów. Wymyślono wówczas, że na kierowniczych stanowiskach najlepiej sprawdzają się młodzi, agresywni, pewni siebie, którzy idą do celu po trupach. Dlaczego? Bo można im płacić znacznie mniej niż doświadczonym pracownikom. Za to pracują nawet 24 godziny na dobę, by pokazać, że są lepsi. Nie są najczęściej obciążeni rodziną i rodzinnymi obowiązkami. Ich jedynym celem jest praca. Rzadko jednak potrafią ocenić pracę innych, obce są im takie pojęcia, jak lojalność czy rzetelność. Przeszli do firmy z dnia na dzień, skuszeni wyższym od zajmowanego stanowiskiem i często nieznacznie tylko większymi zarobkami. Dziś wiele zakładów pracy zwalnia wieloletnich pracowników, dobrych fachowców, by na ich miejsce przyjąć dwudziestolatków, którzy po kilkumiesięcznym szkoleniu za połowę pensji zawodowca zgadzają się na harówkę. Jakość pracy nie ma większego znaczenia. Rynek wchłonie bowiem wszystko. Bylejakość stała się normą. Podobnie jak chorobliwa pewność siebie. Przez to praca coraz częściej zaczyna się kojarzyć wyłącznie ze stresem. - Rodzi agresję, niepewność jutra, zniechęcenie - alarmują specjaliści od rynku pracy. Ich zdaniem, dlatego właśnie ci najbardziej sfrustrowani biorą do ręki broń i strzelają do swych "ciemiężycieli". Dotychczas sprawcami najbardziej agresywnych zachowań wobec pracodawców czy współpracowników byli mężczyźni w średnim wieku, z wieloletnim doświadczeniem zawodowym. Atakują najczęściej, bo sami są najczęstszym celem ataku - wynika z badań psychologów. Dlatego od przyszłego roku we wszystkich największych amerykańskich firmach mają być organizowane specjalne zajęcia służące rozładowaniu stresu i uczące, jak nawiązywać poprawne relacje z przełożonymi i współpracownikami. Socjologowie i specjaliści od organizacji pracy proponują, by powołać w firmach tzw. rady profesjonalistów. Mieliby je tworzyć długoletni i emerytowani pracownicy, których doświadczenie zawodowe i życiowe pomogłoby w rozwiązywaniu konfliktów. - Po wielu innowacjach nadszedł wreszcie czas, by sięgnąć do tradycji - uważa prof. William Cahane. - W starożytnych kulturach decydujący głos w podejmowaniu decyzji mieli starsi i doświadczeni, a nie młodzi gniewni. To ich otaczano szacunkiem, to do nich zwracano się o radę. Wieloletnie doświadczenie życiowe nie zastąpi najlepszych uniwersytetów. Wiedzę, mądrość, zdolność przewidywania zdobywa się podczas długiej wędrówki przez życie. Ale czy uzdrowi to współczesne firmy, w których przez dwadzieścia lat promowano niekompetencję, brak szacunku, arogancję i agresję?
Więcej możesz przeczytać w 51/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.