Zjednoczona opozycja otwartym tekstem przyznaje się do zamiaru utrącenia ustaw podatkowych, a nie ich poprawienia
"Nie skończę. Chyba że mnie wyniosą"
Maciej Manicki
Trudno sobie wyobrazić większą rewolucję nad Tamizą niż pozbawienie dziedzicznych lordów prawa zasiadania w Izbie Lordów. Przez 700 lat, nie musząc nigdy starać się o reelekcję (choć jakby dla równowagi odmówiono im czynnego prawa wyborczego), potomkowie wielkich i mniejszych figur królestwa uczestniczyli w polityce w przekonaniu, że tak już będzie na wiek wieków amen. Tymczasem urzędujący premier dotrzymał swej obietnicy i po dłuższych targach doprowadził do "wydziedziczenia" dwudziestych i trzydziestych parów Anglii z izby. Poza tymi, którzy tytuły lordowskie dostali osobiście w uznaniu zasług dla współczesnych losów królestwa i cieszyć się nimi będą dożywotnio, lecz bez prawa przekazania potomkom, ostała się ledwo setka tych, których "nie wyniesiono". Tymczasem w polskim Sejmie trwa maraton rozpoczęty spektakularną awanturą. Leszek Miller et consortes założyli ręce i spokojnie spoglądali na sejmowy ekran, na którym wyświetlany był dwukrotnie wynik głosowań w sprawie odrzucenia projektów ustaw podatkowych. Żeby było zabawniej, wniosku o odrzucenie nie złożyła oczywiście koalicja, ale to ona musiała mobilizować swych 245 posłów, by w komplecie pojawili się w sali. Wielobarwna opozycja, zjednoczona w fantastycznej koalicji SLD-PSL-KPN-Nasze Koło-ROP, przegrała dopiero za trzecim podejściem. I właśnie wtedy przyszła pora na Manickiego. Z natury rzeczy ustawy podatkowe są długie, skomplikowane i zawierają wiele spójników, łączników i innych wyrazów, dla których bogaty język polski ma drugie tyle synonimów. W ten sposób polszczyzna może być sojusznikiem przeciwników reformy podatkowej. Obstrukcja stała się głównym narzędziem, zupełnie tak samo jak w brytyjskiej Izbie Lordów. Lordowie nie mają bowiem prawa weta, przysługującego polskiemu Senatowi, ale mogą ustawę Izby Gmin "poddać pogłębionej refleksji". Refleksja - jak wiadomo - wymaga czasu, a cóż dopiero refleksja pogłębiona. Ten właśnie zabieg, stosowany często przez Izbę Lordów, skłonił Partię Pracy Tony?ego Blaira do złożenia w kampanii wyborczej obietnicy rozprawienia się z potomkami dworzan Karola I. Nie zamierzam udowadniać, że Maciej Manicki wywodzi się z rodziny wywodzącej się z tamtego dworu. Pewnie poczułby się jako przedstawiciel lewicy oburzony taką supozycją i odwołałby się - słusznie - do demokratycznie uzyskanego mandatu. Zresztą nikt nie wątpi w ten mandat i wszyscy, z Henrykiem Goryszewskim na czele ("ręczę honorem" - HG), wiedzą, że poseł Manicki ma prawo złożyć 1347 poprawek i że wszystkie one muszą być przegłosowane. Sądzę jedynie, że taktyka obstrukcji, choć dopuszczalna z punktu widzenia reguł demokracji, ma jednak swoje granice. Moja ulubiona pani poseł Irena Lipowicz, istna Wunderwaffe Unii Wolności, zasłynęła kiedyś improwizowaną półgodzinną mową sejmową, w czasie której koalicja zdołała zgromadzić odwody naczelnego dowództwa i przegłosować jakąś ważną kwestię po swojej myśli. Trzeba jednak przyznać, że w czasie przemówienia Ireny Lipowicz nikt nie ziewał (i nie była to tylko kwestia dobrego wychowania, ale wynikało to z błyskotliwej jak zawsze formy i treści wygłaszanej "na przetrzymanie" mowy), a ponadto ta akurat obstrukcja trwała raptem pół godziny. Nie jestem członkiem sejmowej Komisji Finansów, ale nie chce mi się wierzyć, by wszystkie poprawki posła Manickiego były równie interesujące i by dało się ich słuchać dłużej niż piętnaście minut. Zwłaszcza że zjednoczona opozycja otwartym tekstem przyznaje się do zamiaru utrącenia ustaw podatkowych, a nie ich poprawienia. Dlatego odżegnawszy się powyżej od niegodnych supozycji odnośnie powiązań posła Manickiego z Izbą Lordów, a także dystansując się od (nielicznych) lewicowych poglądów Tony?ego Blaira, patrzę z niepokojem na wkradanie się obyczajów rodem znad Tamizy do gmachu przy Wiejskiej. To się może skończyć nie tylko wyniesieniem posła Manickiego przez wyborców.
Maciej Manicki
Trudno sobie wyobrazić większą rewolucję nad Tamizą niż pozbawienie dziedzicznych lordów prawa zasiadania w Izbie Lordów. Przez 700 lat, nie musząc nigdy starać się o reelekcję (choć jakby dla równowagi odmówiono im czynnego prawa wyborczego), potomkowie wielkich i mniejszych figur królestwa uczestniczyli w polityce w przekonaniu, że tak już będzie na wiek wieków amen. Tymczasem urzędujący premier dotrzymał swej obietnicy i po dłuższych targach doprowadził do "wydziedziczenia" dwudziestych i trzydziestych parów Anglii z izby. Poza tymi, którzy tytuły lordowskie dostali osobiście w uznaniu zasług dla współczesnych losów królestwa i cieszyć się nimi będą dożywotnio, lecz bez prawa przekazania potomkom, ostała się ledwo setka tych, których "nie wyniesiono". Tymczasem w polskim Sejmie trwa maraton rozpoczęty spektakularną awanturą. Leszek Miller et consortes założyli ręce i spokojnie spoglądali na sejmowy ekran, na którym wyświetlany był dwukrotnie wynik głosowań w sprawie odrzucenia projektów ustaw podatkowych. Żeby było zabawniej, wniosku o odrzucenie nie złożyła oczywiście koalicja, ale to ona musiała mobilizować swych 245 posłów, by w komplecie pojawili się w sali. Wielobarwna opozycja, zjednoczona w fantastycznej koalicji SLD-PSL-KPN-Nasze Koło-ROP, przegrała dopiero za trzecim podejściem. I właśnie wtedy przyszła pora na Manickiego. Z natury rzeczy ustawy podatkowe są długie, skomplikowane i zawierają wiele spójników, łączników i innych wyrazów, dla których bogaty język polski ma drugie tyle synonimów. W ten sposób polszczyzna może być sojusznikiem przeciwników reformy podatkowej. Obstrukcja stała się głównym narzędziem, zupełnie tak samo jak w brytyjskiej Izbie Lordów. Lordowie nie mają bowiem prawa weta, przysługującego polskiemu Senatowi, ale mogą ustawę Izby Gmin "poddać pogłębionej refleksji". Refleksja - jak wiadomo - wymaga czasu, a cóż dopiero refleksja pogłębiona. Ten właśnie zabieg, stosowany często przez Izbę Lordów, skłonił Partię Pracy Tony?ego Blaira do złożenia w kampanii wyborczej obietnicy rozprawienia się z potomkami dworzan Karola I. Nie zamierzam udowadniać, że Maciej Manicki wywodzi się z rodziny wywodzącej się z tamtego dworu. Pewnie poczułby się jako przedstawiciel lewicy oburzony taką supozycją i odwołałby się - słusznie - do demokratycznie uzyskanego mandatu. Zresztą nikt nie wątpi w ten mandat i wszyscy, z Henrykiem Goryszewskim na czele ("ręczę honorem" - HG), wiedzą, że poseł Manicki ma prawo złożyć 1347 poprawek i że wszystkie one muszą być przegłosowane. Sądzę jedynie, że taktyka obstrukcji, choć dopuszczalna z punktu widzenia reguł demokracji, ma jednak swoje granice. Moja ulubiona pani poseł Irena Lipowicz, istna Wunderwaffe Unii Wolności, zasłynęła kiedyś improwizowaną półgodzinną mową sejmową, w czasie której koalicja zdołała zgromadzić odwody naczelnego dowództwa i przegłosować jakąś ważną kwestię po swojej myśli. Trzeba jednak przyznać, że w czasie przemówienia Ireny Lipowicz nikt nie ziewał (i nie była to tylko kwestia dobrego wychowania, ale wynikało to z błyskotliwej jak zawsze formy i treści wygłaszanej "na przetrzymanie" mowy), a ponadto ta akurat obstrukcja trwała raptem pół godziny. Nie jestem członkiem sejmowej Komisji Finansów, ale nie chce mi się wierzyć, by wszystkie poprawki posła Manickiego były równie interesujące i by dało się ich słuchać dłużej niż piętnaście minut. Zwłaszcza że zjednoczona opozycja otwartym tekstem przyznaje się do zamiaru utrącenia ustaw podatkowych, a nie ich poprawienia. Dlatego odżegnawszy się powyżej od niegodnych supozycji odnośnie powiązań posła Manickiego z Izbą Lordów, a także dystansując się od (nielicznych) lewicowych poglądów Tony?ego Blaira, patrzę z niepokojem na wkradanie się obyczajów rodem znad Tamizy do gmachu przy Wiejskiej. To się może skończyć nie tylko wyniesieniem posła Manickiego przez wyborców.
Więcej możesz przeczytać w 47/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.