W filmowych wizjach naszego kraju nie zobaczymy sfrustrowanych górników, chłopów i bezrobotnych - nosicielem naszych lęków stał się skorumpowany i bezradny policjant
Na szesnaście filmów o tematyce współczesnej pokazanych na tegorocznym festiwalu w Gdyni, aż siedem odnosi się do pracy w policji - w większości bardzo krytycznie.
W "Billboardzie" Łukasza Zadrzyńskiego skorumpowany policjant zaciera ślady odrażających zbrodni. Bohater "Długu" Krzysztofa Krauzego próbuje od policji uzyskać ochronę przed bezwzględnym szantażystą. Po krótkiej rozmowie orientuje się, że nie może liczyć na pomoc. W "Mojej Angelice" Stanisława Kuźnika policjanci dostrzegają parę poszukiwanych przestępców i nie wiedzą, co mają robić. Skorumpowany komendant posterunku w "O dwóch takich, co nic nie ukradli" Łukasza Wylężałka kiedyś musiał służyć partyjnemu kacykowi, dziś oddany jest miejscowemu biznesmenowi. W swoim satyrycznym obrazie Wylężałek nie oszczędza nawet "dobrych". Uczciwy policjant nazywa się Tucznik.
Filmowi milicjanci z poprzedniego okresu to ludzie błyskotliwi, sympatyczni i etyczni, a przynajmniej mają jedną z tych cech. Kapitan Sowa był sympatyczny, zwłaszcza w zmaganiach z nałogiem nikotynowym za pomocą cukierków, a porucznik Borewicz na oczach widza bez zająknięcia budował zdania wielokrotnie złożone (głównie zawierające zdania okolicznikowe warunku). Taki obraz powielony w dziesiątkach komedii ("Wiosna, panie sierżancie") wzmacniał socjalistyczną "ikonę" stróża ustroju, a czasem i prawa. Pierwsze rysy na tym wizerunku pojawiły się pod koniec dekady gierkowskiej. "Jak się babrzesz w błocie, to się zawsze trochę ubrudzisz" - mówi oficer milicji z "Przepraszam, czy tu biją?" (1976 r.) Marka Piwowskiego, montując prowokację, niezgodną zresztą z ówczesnym prawem. W późnych filmach Stanisława Barei ("Miś", "Alternatywy 4") zjawiają się funkcjonariusze o niezbyt lotnych umysłach, nie gardzący łapówką, wynajmowani przez znacznie wyżej od nich postawionych oficerów SB. Ponieważ mieli gorsze wyniki w pracy, mogli kilka lat później liczyć na życzliwość komisji weryfikacyjnych.
Przed jedną z nich stanął policyjny bohater dekady, Franc Maurer z "Psów" (1992 r.) Władysława Pasikowskiego, który widząc bezradność nowych struktur porządku publicznego, decyduje się w pojedynkę "zrobić tutaj porządek". Skojarzenia z Brudnym Harrym skłóconym z policyjnym establishmentem i operującym na granicy prawa są tu jak najbardziej uzasadnione. W dodatku Maurer prócz mausera i surowej urody Bogusława Lindy ma podstawowe cechy lekturowego bohatera romantycznego. Ze sceny na scenę staje się coraz bardziej osamotniony, a jednocześnie zdeterminowany jako stróż prawa. Narkotykowych dealerów pacyfikuje wybiórczo - najmuje się u jednego mafioso, by pognębić drugiego. Daleko bardziej interesuje go wymierzenie sprawiedliwości w sferze prywatnej. "W imię zasad..." - odpowiada na pytanie przyjaciela, na którym w finałowej scenie dokona egzekucji. Ten nie dość, że przeszedł na stronę handlarzy narkotyków, to jeszcze poderwał mu dziewczynę. Jednak już w "Psach" tuż obok posągowego Maurera widać milicyjnych rutyniarzy, którzy wcale nie zamierzają chronić obywateli i koncentrują się na tym, by przeczekać w bałaganie, jaki przyniosła zmiana ustroju.
"Strzelali do nas jak do kaczek" - mówi ze zdziwieniem jeden z policjantów, który wyszedł cało z niefortunnej zasadzki na rzekomego złodzieja samochodów. Jatka w motelu staje się kosztowną lekcją. Kiedyś ręka podniesiona na milicjanta była ręką podniesioną na państwo, więc ją obcinano - zgodnie z formułą premiera Józefa Cyrankiewicza. Po zmianie ustroju okazało się, że nawet policjant nie może się czuć bezpiecznie. Zwłaszcza taki jak Nowy (Cezary Pazura) - wykształcony, prawy, nie obciążony PRL-owskimi zaszłościami, a przy tym ogromnie naiwny. Nowy pod każdym względem. Tymczasem kredyt społecznego zaufania, jakim obdarzono policję, zaczął się wyczerpywać. Film pokazuje Polskę jako kraj skłóconych polityków, ułomnego prawa, nieudolnej policji, sprzyjający bandytom i aferzystom.
Naprzeciw takim wizjom wychodzi Jarosław Żamojda, autor "Młodych wilków" (1995 r.). Jego stróże porządku wolą się przyglądać z bezpiecznej odległości, jak grube ryby świata przestępczego rozprawiają się z młodszą konkurencją. Jeden mundurowy powstrzymuje drugiego od interwencji, mówiąc: "Masz w domu rybki w akwarium, więc masz dla kogo żyć". W tym momencie młoda publiczność śmieje się i bije brawo. Jej faworytem jest niejaki Cichy (Jarosław Jakimowicz) - złodziej i przemytnik. Przestępcy można jednak kibicować do czasu, zwłaszcza gdy osobiste poczucie bezpieczeństwa jest silnie ugruntowane. Samopoczucie społeczne Polaków lat 90. było jednak odmienne. Domagało się kogoś, kto stawi czoło całemu złu na ulicach. Życzeniu stało się zadość.
W serialu "Ekstradycja" pojawia się policjant Halski (Marek Kondrat) - prawy i inteligentny mężczyzna po przejściach. Z powodu jego zamiłowania do pracy i picia rzuciła go żona. Halski odstawia alkohol, co powoduje jeszcze większe zaangażowanie w pracy. A dla zaangażowanego policjanta pracy w naszym kraju nie brakuje. Scenarzyści pierwszej serii "Ekstradycji" nie musieli długo szukać inspiracji. Sczytali tytuły z pierwszych stron gazet: wymuszanie, haracze od restauratorów na warszawskiej Starówce, Pruszków i Wołomin, rosyjska mafia, dealerzy narkotyków, skorumpowani politycy i policjanci. Halski miał ręce pełne roboty, bo z jednej brudnej sprawy wynikała druga, jeszcze brudniejsza. Jeżeli dobrze się przyjrzeć działaniom sympatycznego policjanta, okaże się, że jedyne, co udało mu się skutecznie zwalczyć, to pociąg do alkoholu. W 1997 r. na ekrany kin wszedł "Kiler" Juliusza Machulskiego ze śpiewającym komisarzem Rybą (Jerzy Stuhr). To postać jakby żywcem wyjęta z filmów Stanisława Barei.
Ryba to milicjant z dowcipów o stróżach porządku. Jest głupi i zadufany w sobie. W charakterystyczny sposób interpretuje konieczność współpracy społeczeństwa z policją: "Następnym razem niech mi pan nie staje na linii strzału" - mówi do przypadkowo postrzelonego przez siebie przechodnia. Publiczność kupowała ten filmowy żart. Wiadomo - jeżeli nasi policjanci kogoś postrzelą albo aresztują, to jest nim zazwyczaj spokojny niewinny obywatel. Funkcjonariusze w "Sarze" Macieja Ślesickiego (premiera w 1997 r.) są również "rybowaci". Nie dość, że nie grzeszą inteligencją, to w dodatku trzyma ich na smyczy boss miejscowego gangu, który obiecuje im nawet kupno nowego radiowozu, byle tylko z większym zaangażowaniem dbali o jego interesy. Marek Kondrat podczas premierowego pokazu własnego filmu "Prawo ojca" wygłosił przygnębiające credo, na jakim seryjnie buduje się polski film policyjny lat 90.: "Prawo jest dla przestępców, natomiast ich ofiary traktowane są jak podejrzani". Wielu widzów chyba uważa, że tak banalne kwestie nie powinny figurować nawet w scenariuszu skrajnie komercyjnego filmu.
W "Billboardzie" Łukasza Zadrzyńskiego skorumpowany policjant zaciera ślady odrażających zbrodni. Bohater "Długu" Krzysztofa Krauzego próbuje od policji uzyskać ochronę przed bezwzględnym szantażystą. Po krótkiej rozmowie orientuje się, że nie może liczyć na pomoc. W "Mojej Angelice" Stanisława Kuźnika policjanci dostrzegają parę poszukiwanych przestępców i nie wiedzą, co mają robić. Skorumpowany komendant posterunku w "O dwóch takich, co nic nie ukradli" Łukasza Wylężałka kiedyś musiał służyć partyjnemu kacykowi, dziś oddany jest miejscowemu biznesmenowi. W swoim satyrycznym obrazie Wylężałek nie oszczędza nawet "dobrych". Uczciwy policjant nazywa się Tucznik.
Filmowi milicjanci z poprzedniego okresu to ludzie błyskotliwi, sympatyczni i etyczni, a przynajmniej mają jedną z tych cech. Kapitan Sowa był sympatyczny, zwłaszcza w zmaganiach z nałogiem nikotynowym za pomocą cukierków, a porucznik Borewicz na oczach widza bez zająknięcia budował zdania wielokrotnie złożone (głównie zawierające zdania okolicznikowe warunku). Taki obraz powielony w dziesiątkach komedii ("Wiosna, panie sierżancie") wzmacniał socjalistyczną "ikonę" stróża ustroju, a czasem i prawa. Pierwsze rysy na tym wizerunku pojawiły się pod koniec dekady gierkowskiej. "Jak się babrzesz w błocie, to się zawsze trochę ubrudzisz" - mówi oficer milicji z "Przepraszam, czy tu biją?" (1976 r.) Marka Piwowskiego, montując prowokację, niezgodną zresztą z ówczesnym prawem. W późnych filmach Stanisława Barei ("Miś", "Alternatywy 4") zjawiają się funkcjonariusze o niezbyt lotnych umysłach, nie gardzący łapówką, wynajmowani przez znacznie wyżej od nich postawionych oficerów SB. Ponieważ mieli gorsze wyniki w pracy, mogli kilka lat później liczyć na życzliwość komisji weryfikacyjnych.
Przed jedną z nich stanął policyjny bohater dekady, Franc Maurer z "Psów" (1992 r.) Władysława Pasikowskiego, który widząc bezradność nowych struktur porządku publicznego, decyduje się w pojedynkę "zrobić tutaj porządek". Skojarzenia z Brudnym Harrym skłóconym z policyjnym establishmentem i operującym na granicy prawa są tu jak najbardziej uzasadnione. W dodatku Maurer prócz mausera i surowej urody Bogusława Lindy ma podstawowe cechy lekturowego bohatera romantycznego. Ze sceny na scenę staje się coraz bardziej osamotniony, a jednocześnie zdeterminowany jako stróż prawa. Narkotykowych dealerów pacyfikuje wybiórczo - najmuje się u jednego mafioso, by pognębić drugiego. Daleko bardziej interesuje go wymierzenie sprawiedliwości w sferze prywatnej. "W imię zasad..." - odpowiada na pytanie przyjaciela, na którym w finałowej scenie dokona egzekucji. Ten nie dość, że przeszedł na stronę handlarzy narkotyków, to jeszcze poderwał mu dziewczynę. Jednak już w "Psach" tuż obok posągowego Maurera widać milicyjnych rutyniarzy, którzy wcale nie zamierzają chronić obywateli i koncentrują się na tym, by przeczekać w bałaganie, jaki przyniosła zmiana ustroju.
"Strzelali do nas jak do kaczek" - mówi ze zdziwieniem jeden z policjantów, który wyszedł cało z niefortunnej zasadzki na rzekomego złodzieja samochodów. Jatka w motelu staje się kosztowną lekcją. Kiedyś ręka podniesiona na milicjanta była ręką podniesioną na państwo, więc ją obcinano - zgodnie z formułą premiera Józefa Cyrankiewicza. Po zmianie ustroju okazało się, że nawet policjant nie może się czuć bezpiecznie. Zwłaszcza taki jak Nowy (Cezary Pazura) - wykształcony, prawy, nie obciążony PRL-owskimi zaszłościami, a przy tym ogromnie naiwny. Nowy pod każdym względem. Tymczasem kredyt społecznego zaufania, jakim obdarzono policję, zaczął się wyczerpywać. Film pokazuje Polskę jako kraj skłóconych polityków, ułomnego prawa, nieudolnej policji, sprzyjający bandytom i aferzystom.
Naprzeciw takim wizjom wychodzi Jarosław Żamojda, autor "Młodych wilków" (1995 r.). Jego stróże porządku wolą się przyglądać z bezpiecznej odległości, jak grube ryby świata przestępczego rozprawiają się z młodszą konkurencją. Jeden mundurowy powstrzymuje drugiego od interwencji, mówiąc: "Masz w domu rybki w akwarium, więc masz dla kogo żyć". W tym momencie młoda publiczność śmieje się i bije brawo. Jej faworytem jest niejaki Cichy (Jarosław Jakimowicz) - złodziej i przemytnik. Przestępcy można jednak kibicować do czasu, zwłaszcza gdy osobiste poczucie bezpieczeństwa jest silnie ugruntowane. Samopoczucie społeczne Polaków lat 90. było jednak odmienne. Domagało się kogoś, kto stawi czoło całemu złu na ulicach. Życzeniu stało się zadość.
W serialu "Ekstradycja" pojawia się policjant Halski (Marek Kondrat) - prawy i inteligentny mężczyzna po przejściach. Z powodu jego zamiłowania do pracy i picia rzuciła go żona. Halski odstawia alkohol, co powoduje jeszcze większe zaangażowanie w pracy. A dla zaangażowanego policjanta pracy w naszym kraju nie brakuje. Scenarzyści pierwszej serii "Ekstradycji" nie musieli długo szukać inspiracji. Sczytali tytuły z pierwszych stron gazet: wymuszanie, haracze od restauratorów na warszawskiej Starówce, Pruszków i Wołomin, rosyjska mafia, dealerzy narkotyków, skorumpowani politycy i policjanci. Halski miał ręce pełne roboty, bo z jednej brudnej sprawy wynikała druga, jeszcze brudniejsza. Jeżeli dobrze się przyjrzeć działaniom sympatycznego policjanta, okaże się, że jedyne, co udało mu się skutecznie zwalczyć, to pociąg do alkoholu. W 1997 r. na ekrany kin wszedł "Kiler" Juliusza Machulskiego ze śpiewającym komisarzem Rybą (Jerzy Stuhr). To postać jakby żywcem wyjęta z filmów Stanisława Barei.
Ryba to milicjant z dowcipów o stróżach porządku. Jest głupi i zadufany w sobie. W charakterystyczny sposób interpretuje konieczność współpracy społeczeństwa z policją: "Następnym razem niech mi pan nie staje na linii strzału" - mówi do przypadkowo postrzelonego przez siebie przechodnia. Publiczność kupowała ten filmowy żart. Wiadomo - jeżeli nasi policjanci kogoś postrzelą albo aresztują, to jest nim zazwyczaj spokojny niewinny obywatel. Funkcjonariusze w "Sarze" Macieja Ślesickiego (premiera w 1997 r.) są również "rybowaci". Nie dość, że nie grzeszą inteligencją, to w dodatku trzyma ich na smyczy boss miejscowego gangu, który obiecuje im nawet kupno nowego radiowozu, byle tylko z większym zaangażowaniem dbali o jego interesy. Marek Kondrat podczas premierowego pokazu własnego filmu "Prawo ojca" wygłosił przygnębiające credo, na jakim seryjnie buduje się polski film policyjny lat 90.: "Prawo jest dla przestępców, natomiast ich ofiary traktowane są jak podejrzani". Wielu widzów chyba uważa, że tak banalne kwestie nie powinny figurować nawet w scenariuszu skrajnie komercyjnego filmu.
Więcej możesz przeczytać w 47/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.