Propozycje "poprawienia reform" sprowadzają się do zachowania status quo i zwiększenia dotacji budżetowych
W okresie dzielenia kiełbasy wyborczej bardzo prawdo-podobne jest zastopowanie reform systemowych i zastąpienie ich przez "dalsze doskonalenie". Celowo używam tutaj sloganu propagandowego modnego przed laty. Wtedy także, gdy brakło determinacji lub odwagi, zapowiadano "dalsze doskonalenie". Dziś zastępuje się to określenie postulatem "poprawienia reform".
Zacznijmy od uczciwej analizy owych "reform". We wcześniejszych swoich tekstach wystawiłem następujące oceny projektów: bardzo wysoką - zmian ubezpieczeń społecznych, dostateczną - zmian w służbie zdrowia (reforma niekonsekwentna, wprowadzająca rachunek kosztów, lecz bez mechanizmu rywalizacji i selekcji najgorszych firm) i w oświacie (żadna reforma, ale drobny krok w dobrym kierunku), a ocenę negatywną - "samorządyzacji państwa". Drugi rok funkcjonowania owych reform pozwala mi stwierdzić, że pomyliłem się tylko w jednym wypadku - ubezpieczeń. I to nie dlatego, że nowe regulacje prawne miały trochę niedoróbek; to można wybaczyć. Ich wprowadzanie w życie urągało jednak elementarnemu porządkowi organizacyjnemu. Wystarczy przypomnieć, że niefrasobliwość Stanisława Alota kosztowała finanse publiczne ponad 5 mld zł, co jest w przybliżeniu równe wydatkom na szkolnictwo wyższe.
Pozostałe reformy przyniosły przewidywane wcześniej rezultaty. Najlepsze - choć najgorzej oceniane w badaniach opinii publicznej - wprowadzenie kas chorych. Przymuszenie jednostek służby zdrowia do elementarnego rachunku kosztów i wprowadzenie topornego limitowania wydatków zlikwidowało nielegalny kanał ich finansowania, jakim było systematyczne zadłużanie owych jednostek (przypomnę: tylko w 1998 r. - ponad 4 mld zł). Jest to wymierna korzyść dla finansów publicznych. Tyle że możliwa do osiągnięcia raz. Jest oczywiste, że "system trzeciej ręki" nie mógł spowodować jakiejkolwiek poprawy lecznictwa. Ale także - moim zdaniem - istotnie go nie pogorszył. Negatywne oceny społeczne wynikają bowiem nie tyle z dalszej zapaści służby zdrowia, ile z nadmiernego rozbudzenia oczekiwań (świadczy o tym także znacznie wyższy odsetek negatywnych ocen reformy zdrowia w ogóle niż odsetek osób stwierdzających, że pogorszył się ich dostęp do usług medycznych). Zgłaszane przez polityków propozycje "poprawienia reformy" poprzez zwiększenie podatku są w oczywisty sposób niemożliwe. Nie przyniosłyby także żadnych pozytywnych efektów (poza być może niewielkim wzrostem oficjalnych dochodów lekarzy).
Niestety, odchodząc od socjalizmu w gospodarce, trzeba mieć nie tylko odwagę powiedzieć "A". Należy wyartykułować cały alfabet. W inkryminowanej kwestii oznacza to, że bez wprowadzenia normalnego rynku, z normalną konkurencją i bankructwami podmiotów nieefektywnych, poprawy być nie może. A takie zmiany to już nie jest "dalsze doskonalenie". To wielka (większa niż do tej pory) reforma. Reforma, którą trzeba przeprowadzić i trzeba dla niej uzyskać przyzwolenie społeczne.
Jak wiadomo, zmiany w oświacie ograniczyły się do przemalowania szyldów. Dumne napisy "gimnazjum" zawisły. I co? I nic! W lamusie, jakim jest polski system oświatowy, nie wystarcza bowiem przesuwanie mebli. Trzeba wymienić personel. Niestety, nie odważono się tutaj nawet na pierwszy krok (podobny do zmian w służbie zdrowia), czyli wprowadzenie elementarnego rachunku kosztów, zasady, że pieniądz podąża za uczniem oraz zainicjowania choćby w minimalnym stopniu pozytywnej selekcji nauczycieli. Instrumentami niezbędnymi do osiągnięcia tych celów byłyby bon oświatowy i normalny kontraktowy system zatrudniania nauczycieli. Minister Handke takie reformy zapowiadał. Na zapowiedziach się jednak skończyło i zamiast realnych zmian mieliśmy - na zasadzie zamiatania śmieci pod szafę - podrzucenie szkół samorządom.
Na temat funkcjonowania samorządów trwa łatwa do wytłumaczenia zmowa milczenia. Samorządy płaczą, że dostały za mało pieniędzy (mimo że otrzymały tyle samo, ile na ich obecne zadania wydawało uprzednio państwo) i twierdzą, że jak dostaną więcej, to dopiero pokażą, na co je stać (nie jest to, przyznajmy, wielka sztuka; zrobić coś "nie gorzej" za większe pieniądze, to i ja potrafię). Po dwóch latach żaden publicysta ani polityk nie odważył się wypowiedzieć opinii, iż samo-rządy wykonały cokolwiek lepiej lub taniej. Nikt jednak nie odważył się powiedzieć także, że wobec tego cała reforma samorządowa jest jednym wielkim nieporozumieniem. I nic dziwnego. Dzięki samorządom wszystkim partiom udało się wykonać skok na kasę i upchnąć na ciepłych posadkach po parę tysięcy swoich aktywistów.
Zrekapitulujmy łatwe do zauważenia wnioski. Propo-zycje "poprawienia reform", obojętnie, czego by dotyczyły i od kogo by wychodziły, sprowadzają się do dwóch kwestii: zachowania status quo i zwiększenia dotacji budżetowych. W ewidentny zatem sposób prowadziłyby do dewastacji finansów publicznych (utrzymanie w dłuższym okresie jakiej takiej równowagi fiskalnej bez radykalnych zmian jest fizycznie niemożliwe) oraz do utrzymywania sytuacji, w której mamy do czynienia z niewłaściwym zaspokajaniem potrzeb, rażąco niską efektywnością oraz powszechną korupcją. Z tej sytuacji zadowoleni (a i to nie za bardzo) mogą być tylko usługodawcy. Potrzeba dalszych reform jest tu chyba widoczna gołym okiem i nie można jej przeciwstawiać argumentów o społeczeństwie zmęczonym ponoszeniem kosztów. Społeczeństwie, które chciałoby bezbolesnej poprawy swojego dobrobytu. Można bowiem z badań socjologicznych odczytać, że większość ludności domaga się darmowych gruszek rosnących na wierzbie oraz zarobków wynoszących sto dwadzieścia procent średniej. Takie wyniki badań nie oznaczają jednak, że ktokolwiek (nawet SLD) żądania te jest w stanie spełnić.
Jeżeli mówimy o bezbolesności reform, to jasno postawić trzeba dwie sprawy. Ich bezbolesność może oznaczać tylko tyle, że suma zysków społecznych jest większa niż suma społecznych strat. Społecznych - rachunek korzyści musi być bowiem prowadzony w skali makro i musi zakładać, że w społeczeństwie zawsze będzie pewna liczba Kowalskich, którzy na zmianach stracą. Zminimalizowanie ich liczby i zminimalizowanie przeciętnej jednostkowej straty pokrzywdzonego możliwe jest, jeżeli za robienie porządków zabieramy się w okresach dynamicznego wzrostu gospodarczego. I teraz właśnie jest taki czas, kiedy osiągamy rekordowe, pięcio-, sześcioprocentowe wskaźniki dynamiki PKB.
Niestety, w rachunku społeczno-politycznym okresy rozwoju są najgorszym momentem do ruszania czegokolwiek. Wyborcy, korzystając z dobrej koniunktury, domagają się "owoców rozwoju", a politycy w swoim własnym egoistycznym interesie skłonni są składać im nierealistyczne obietnice. To jednak w prostej konsekwencji prowadzi do załamania gospodarczego. I o dziwo w takiej bardzo trudnej sytuacji skłonność do wyrzeczeń gwałtownie rośnie. To, co jeszcze wczoraj (przy znacznie mniejszych kosztach) było "społecznie niemożliwe", staje się konieczne i zyskuje - co prawda milczącą i niechętną - aprobatę.
Dokładnie taki scenariusz odegrali przed kilku laty na swojej politycznej i ekonomicznej scenie Węgrzy. I wyszli na tym bardzo dobrze, szybko przywracając równowagę makroekonomiczną i wracając na ścieżkę szybkiego wzrostu. Oczywiście, słowa "bardzo dobrze" trzeba rozumieć w pewnym kontekście. Znaczą one na przykład tyle, co "lepiej niż Białorusini, Bułgarzy, Rosjanie, Rumuni, Ukraińcy itd.", czyli lepiej niż ci, którzy naiwnie wierzyli, że jeżeli będzie się "dalej doskonalić", to nie będzie bolało.
Obawiam się ponadto, że słowa "bardzo dobrze" mogą znaczyć również "lepiej niż Czesi i Polacy". Obu tym narodom grozi choroba, którą Węgrzy mają już za sobą. Choroba uleczalna pod warunkiem szybkiego i sprawnego przeprowadzenia operacji. Pacjenci jednak operacji się boją. I rozglądają się nie tylko - co zrozumiałe - za dobrym anestezjologiem, ale także próbują ziół, leków homeopatycznych, bioenergoterapii oraz dobrej na wszystko, bo wyhodowanej na wierzbie, vilcacory.
Zacznijmy od uczciwej analizy owych "reform". We wcześniejszych swoich tekstach wystawiłem następujące oceny projektów: bardzo wysoką - zmian ubezpieczeń społecznych, dostateczną - zmian w służbie zdrowia (reforma niekonsekwentna, wprowadzająca rachunek kosztów, lecz bez mechanizmu rywalizacji i selekcji najgorszych firm) i w oświacie (żadna reforma, ale drobny krok w dobrym kierunku), a ocenę negatywną - "samorządyzacji państwa". Drugi rok funkcjonowania owych reform pozwala mi stwierdzić, że pomyliłem się tylko w jednym wypadku - ubezpieczeń. I to nie dlatego, że nowe regulacje prawne miały trochę niedoróbek; to można wybaczyć. Ich wprowadzanie w życie urągało jednak elementarnemu porządkowi organizacyjnemu. Wystarczy przypomnieć, że niefrasobliwość Stanisława Alota kosztowała finanse publiczne ponad 5 mld zł, co jest w przybliżeniu równe wydatkom na szkolnictwo wyższe.
Pozostałe reformy przyniosły przewidywane wcześniej rezultaty. Najlepsze - choć najgorzej oceniane w badaniach opinii publicznej - wprowadzenie kas chorych. Przymuszenie jednostek służby zdrowia do elementarnego rachunku kosztów i wprowadzenie topornego limitowania wydatków zlikwidowało nielegalny kanał ich finansowania, jakim było systematyczne zadłużanie owych jednostek (przypomnę: tylko w 1998 r. - ponad 4 mld zł). Jest to wymierna korzyść dla finansów publicznych. Tyle że możliwa do osiągnięcia raz. Jest oczywiste, że "system trzeciej ręki" nie mógł spowodować jakiejkolwiek poprawy lecznictwa. Ale także - moim zdaniem - istotnie go nie pogorszył. Negatywne oceny społeczne wynikają bowiem nie tyle z dalszej zapaści służby zdrowia, ile z nadmiernego rozbudzenia oczekiwań (świadczy o tym także znacznie wyższy odsetek negatywnych ocen reformy zdrowia w ogóle niż odsetek osób stwierdzających, że pogorszył się ich dostęp do usług medycznych). Zgłaszane przez polityków propozycje "poprawienia reformy" poprzez zwiększenie podatku są w oczywisty sposób niemożliwe. Nie przyniosłyby także żadnych pozytywnych efektów (poza być może niewielkim wzrostem oficjalnych dochodów lekarzy).
Niestety, odchodząc od socjalizmu w gospodarce, trzeba mieć nie tylko odwagę powiedzieć "A". Należy wyartykułować cały alfabet. W inkryminowanej kwestii oznacza to, że bez wprowadzenia normalnego rynku, z normalną konkurencją i bankructwami podmiotów nieefektywnych, poprawy być nie może. A takie zmiany to już nie jest "dalsze doskonalenie". To wielka (większa niż do tej pory) reforma. Reforma, którą trzeba przeprowadzić i trzeba dla niej uzyskać przyzwolenie społeczne.
Jak wiadomo, zmiany w oświacie ograniczyły się do przemalowania szyldów. Dumne napisy "gimnazjum" zawisły. I co? I nic! W lamusie, jakim jest polski system oświatowy, nie wystarcza bowiem przesuwanie mebli. Trzeba wymienić personel. Niestety, nie odważono się tutaj nawet na pierwszy krok (podobny do zmian w służbie zdrowia), czyli wprowadzenie elementarnego rachunku kosztów, zasady, że pieniądz podąża za uczniem oraz zainicjowania choćby w minimalnym stopniu pozytywnej selekcji nauczycieli. Instrumentami niezbędnymi do osiągnięcia tych celów byłyby bon oświatowy i normalny kontraktowy system zatrudniania nauczycieli. Minister Handke takie reformy zapowiadał. Na zapowiedziach się jednak skończyło i zamiast realnych zmian mieliśmy - na zasadzie zamiatania śmieci pod szafę - podrzucenie szkół samorządom.
Na temat funkcjonowania samorządów trwa łatwa do wytłumaczenia zmowa milczenia. Samorządy płaczą, że dostały za mało pieniędzy (mimo że otrzymały tyle samo, ile na ich obecne zadania wydawało uprzednio państwo) i twierdzą, że jak dostaną więcej, to dopiero pokażą, na co je stać (nie jest to, przyznajmy, wielka sztuka; zrobić coś "nie gorzej" za większe pieniądze, to i ja potrafię). Po dwóch latach żaden publicysta ani polityk nie odważył się wypowiedzieć opinii, iż samo-rządy wykonały cokolwiek lepiej lub taniej. Nikt jednak nie odważył się powiedzieć także, że wobec tego cała reforma samorządowa jest jednym wielkim nieporozumieniem. I nic dziwnego. Dzięki samorządom wszystkim partiom udało się wykonać skok na kasę i upchnąć na ciepłych posadkach po parę tysięcy swoich aktywistów.
Zrekapitulujmy łatwe do zauważenia wnioski. Propo-zycje "poprawienia reform", obojętnie, czego by dotyczyły i od kogo by wychodziły, sprowadzają się do dwóch kwestii: zachowania status quo i zwiększenia dotacji budżetowych. W ewidentny zatem sposób prowadziłyby do dewastacji finansów publicznych (utrzymanie w dłuższym okresie jakiej takiej równowagi fiskalnej bez radykalnych zmian jest fizycznie niemożliwe) oraz do utrzymywania sytuacji, w której mamy do czynienia z niewłaściwym zaspokajaniem potrzeb, rażąco niską efektywnością oraz powszechną korupcją. Z tej sytuacji zadowoleni (a i to nie za bardzo) mogą być tylko usługodawcy. Potrzeba dalszych reform jest tu chyba widoczna gołym okiem i nie można jej przeciwstawiać argumentów o społeczeństwie zmęczonym ponoszeniem kosztów. Społeczeństwie, które chciałoby bezbolesnej poprawy swojego dobrobytu. Można bowiem z badań socjologicznych odczytać, że większość ludności domaga się darmowych gruszek rosnących na wierzbie oraz zarobków wynoszących sto dwadzieścia procent średniej. Takie wyniki badań nie oznaczają jednak, że ktokolwiek (nawet SLD) żądania te jest w stanie spełnić.
Jeżeli mówimy o bezbolesności reform, to jasno postawić trzeba dwie sprawy. Ich bezbolesność może oznaczać tylko tyle, że suma zysków społecznych jest większa niż suma społecznych strat. Społecznych - rachunek korzyści musi być bowiem prowadzony w skali makro i musi zakładać, że w społeczeństwie zawsze będzie pewna liczba Kowalskich, którzy na zmianach stracą. Zminimalizowanie ich liczby i zminimalizowanie przeciętnej jednostkowej straty pokrzywdzonego możliwe jest, jeżeli za robienie porządków zabieramy się w okresach dynamicznego wzrostu gospodarczego. I teraz właśnie jest taki czas, kiedy osiągamy rekordowe, pięcio-, sześcioprocentowe wskaźniki dynamiki PKB.
Niestety, w rachunku społeczno-politycznym okresy rozwoju są najgorszym momentem do ruszania czegokolwiek. Wyborcy, korzystając z dobrej koniunktury, domagają się "owoców rozwoju", a politycy w swoim własnym egoistycznym interesie skłonni są składać im nierealistyczne obietnice. To jednak w prostej konsekwencji prowadzi do załamania gospodarczego. I o dziwo w takiej bardzo trudnej sytuacji skłonność do wyrzeczeń gwałtownie rośnie. To, co jeszcze wczoraj (przy znacznie mniejszych kosztach) było "społecznie niemożliwe", staje się konieczne i zyskuje - co prawda milczącą i niechętną - aprobatę.
Dokładnie taki scenariusz odegrali przed kilku laty na swojej politycznej i ekonomicznej scenie Węgrzy. I wyszli na tym bardzo dobrze, szybko przywracając równowagę makroekonomiczną i wracając na ścieżkę szybkiego wzrostu. Oczywiście, słowa "bardzo dobrze" trzeba rozumieć w pewnym kontekście. Znaczą one na przykład tyle, co "lepiej niż Białorusini, Bułgarzy, Rosjanie, Rumuni, Ukraińcy itd.", czyli lepiej niż ci, którzy naiwnie wierzyli, że jeżeli będzie się "dalej doskonalić", to nie będzie bolało.
Obawiam się ponadto, że słowa "bardzo dobrze" mogą znaczyć również "lepiej niż Czesi i Polacy". Obu tym narodom grozi choroba, którą Węgrzy mają już za sobą. Choroba uleczalna pod warunkiem szybkiego i sprawnego przeprowadzenia operacji. Pacjenci jednak operacji się boją. I rozglądają się nie tylko - co zrozumiałe - za dobrym anestezjologiem, ale także próbują ziół, leków homeopatycznych, bioenergoterapii oraz dobrej na wszystko, bo wyhodowanej na wierzbie, vilcacory.
Więcej możesz przeczytać w 37/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.