Emocjonujmy się wyborami prezydenckimi, ale pamiętajmy, że w naszym systemie politycznym wszystko zależy od partii
Wybory prezydenckie w Polsce są narodową rozrywką, do której zdążyliśmy się przyzwyczaić. Prezydent o stosunkowo niewielkim zakresie władzy mógłby być spokojnie wyłaniany przez Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone izby parlamentu. Byłoby taniej i bez zbędnych emocji. Dzisiaj będzie kilka słów o tych ostatnich.
To oczywiste, że kandydaci na prezydenta, aby zachęcić lud boży do wzięcia udziału w wyborach, muszą składać jakieś ważne i atrakcyjne obietnice. Niestety, w większości są to puste deklaracje, bo polski prezydent samodzielnie niczego zdziałać nie może.
Piotr Winczorek w poważnym i rzeczowym (jak zwykle) komentarzu politycznym na łamach "Rzeczpospolitej" ("Prezydent z programem") ujmuje to następująco: "Sądzę, że kandydat na polskiego prezydenta, jeśli chce się zachowywać racjonalnie i poważnie, nie powinien być zbyt szczodry w obietnicach, a przede wszystkim nie powinien zapowiadać tego, czego nie może dokonać, działając w granicach obowiązującej konstytucji. (...) Jego program wyborczy powinien przede wszystkim mówić o tym, jakimi podstawowymi zasadami, jako przyszły prezydent, będzie się kierował w wykonywaniu swych konstytucyjnych i ustawowych uprawnień. (...) Prezydent nie może więc obiecywać, że upragnione przez niego decyzje, których podjęcie zależy od innych organów władzy publicznej, zostaną rzeczywiście podjęte i wykonane".
Gdyby istotnie kandydaci na prezydenta zastosowali się do zaleceń profesora Winczorka, to wkrótce okazałoby się, że powszechne wybory nie mają sensu: skoro niczego od prezydenta nie możemy otrzymać, to nie warto sobie zawracać głowy. Na szczęście wszyscy lekceważą profesorskie mądrości i dzięki temu igrzyska mogą trwać.
Całostronicowe gazetowe ogłoszenie jednego z poważnych kandydatów: "Nie ma wolności bez własności. Dlatego chcę oddać Polakom to, co im się należy: mieszkania dla rodzin, działki dla emerytów i rencistów, ziemie dla rolników, wszystkim pozostałym udziały w prywatyzowanym majątku". Kilka słów komentarza: kiedyś wołano "Nie ma wolności bez 'Solidarności'"; obecnie "Solidarność" przekształciła się we "własność". Żeby coś oddać, trzeba to najpierw mieć. Nie mogę oddać czegoś, czego nie posiadam. Wygląda więc na to, że nasz kandydat jest człowiekiem majętnym, bo dysponuje nie tylko mieszkaniami (dla rodzin), działkami (dla naszych seniorów), ziemią (dla chłopów), ale także bliżej nie określonym majątkiem, który będzie prywatyzowany. I on to wszystko Polakom odda, jeżeli go wybiorą. A jak nie wybiorą, to co? Zatrzyma cały ten majątek dla siebie? Czy kandydat i "Solidarność" w końcu mają tę własność, czy dopiero mają mieć? Ktoś tu kogoś lekko robi w konia. Mnie na przykład kandydat nie ma nic do oddania i niczego od niego nie chcę. Ciekawe, ilu ludzi się jednak nabierze? Dalej kandydat dodaje, że jego program to także surowe kary dla przestępców, niższe podatki dla rodzin, twarda obrona interesów polskich rolników, edukacja dostępna dla wszystkich. Nie wyjaśnia jednak, jak te cele osiągnie. Chyba że jest Sejmem, władzą sądowniczą, a także ministrem sprawiedliwości, spraw wewnętrznych, finansów, rolnictwa i edukacji w jednej osobie.
"Wyrównanie szans i bezpieczna przyszłość polskich rodzin to cele, które będę realizował jako prezydent". Cele - jak śpiewał zachrypnięty Stanisław Grzesiuk - to są na Mokotowie i można je sobie zrealizować, jak ktoś bardzo chce. A kandydat plecie ludziom duby smalone, bo nie może realizować czegoś, co od niego nie zależy. W sumie: odda ludziom coś, czego nie posiada, i będzie realizował to, na co nie ma żadnego wpływu.
Emocjonujmy się wyborami prezydenckimi, ale pamiętajmy, że zafundowaliśmy sobie system polityczny, w którym wszystko zależy od partii. I tylko one mogą sensownie coś obiecywać. Prezydent nie jest w takim układzie najważniejszy, ale skoro być musi, to go wybierzemy. Prawdziwe wybory dopiero w przyszłym roku.
To oczywiste, że kandydaci na prezydenta, aby zachęcić lud boży do wzięcia udziału w wyborach, muszą składać jakieś ważne i atrakcyjne obietnice. Niestety, w większości są to puste deklaracje, bo polski prezydent samodzielnie niczego zdziałać nie może.
Piotr Winczorek w poważnym i rzeczowym (jak zwykle) komentarzu politycznym na łamach "Rzeczpospolitej" ("Prezydent z programem") ujmuje to następująco: "Sądzę, że kandydat na polskiego prezydenta, jeśli chce się zachowywać racjonalnie i poważnie, nie powinien być zbyt szczodry w obietnicach, a przede wszystkim nie powinien zapowiadać tego, czego nie może dokonać, działając w granicach obowiązującej konstytucji. (...) Jego program wyborczy powinien przede wszystkim mówić o tym, jakimi podstawowymi zasadami, jako przyszły prezydent, będzie się kierował w wykonywaniu swych konstytucyjnych i ustawowych uprawnień. (...) Prezydent nie może więc obiecywać, że upragnione przez niego decyzje, których podjęcie zależy od innych organów władzy publicznej, zostaną rzeczywiście podjęte i wykonane".
Gdyby istotnie kandydaci na prezydenta zastosowali się do zaleceń profesora Winczorka, to wkrótce okazałoby się, że powszechne wybory nie mają sensu: skoro niczego od prezydenta nie możemy otrzymać, to nie warto sobie zawracać głowy. Na szczęście wszyscy lekceważą profesorskie mądrości i dzięki temu igrzyska mogą trwać.
Całostronicowe gazetowe ogłoszenie jednego z poważnych kandydatów: "Nie ma wolności bez własności. Dlatego chcę oddać Polakom to, co im się należy: mieszkania dla rodzin, działki dla emerytów i rencistów, ziemie dla rolników, wszystkim pozostałym udziały w prywatyzowanym majątku". Kilka słów komentarza: kiedyś wołano "Nie ma wolności bez 'Solidarności'"; obecnie "Solidarność" przekształciła się we "własność". Żeby coś oddać, trzeba to najpierw mieć. Nie mogę oddać czegoś, czego nie posiadam. Wygląda więc na to, że nasz kandydat jest człowiekiem majętnym, bo dysponuje nie tylko mieszkaniami (dla rodzin), działkami (dla naszych seniorów), ziemią (dla chłopów), ale także bliżej nie określonym majątkiem, który będzie prywatyzowany. I on to wszystko Polakom odda, jeżeli go wybiorą. A jak nie wybiorą, to co? Zatrzyma cały ten majątek dla siebie? Czy kandydat i "Solidarność" w końcu mają tę własność, czy dopiero mają mieć? Ktoś tu kogoś lekko robi w konia. Mnie na przykład kandydat nie ma nic do oddania i niczego od niego nie chcę. Ciekawe, ilu ludzi się jednak nabierze? Dalej kandydat dodaje, że jego program to także surowe kary dla przestępców, niższe podatki dla rodzin, twarda obrona interesów polskich rolników, edukacja dostępna dla wszystkich. Nie wyjaśnia jednak, jak te cele osiągnie. Chyba że jest Sejmem, władzą sądowniczą, a także ministrem sprawiedliwości, spraw wewnętrznych, finansów, rolnictwa i edukacji w jednej osobie.
"Wyrównanie szans i bezpieczna przyszłość polskich rodzin to cele, które będę realizował jako prezydent". Cele - jak śpiewał zachrypnięty Stanisław Grzesiuk - to są na Mokotowie i można je sobie zrealizować, jak ktoś bardzo chce. A kandydat plecie ludziom duby smalone, bo nie może realizować czegoś, co od niego nie zależy. W sumie: odda ludziom coś, czego nie posiada, i będzie realizował to, na co nie ma żadnego wpływu.
Emocjonujmy się wyborami prezydenckimi, ale pamiętajmy, że zafundowaliśmy sobie system polityczny, w którym wszystko zależy od partii. I tylko one mogą sensownie coś obiecywać. Prezydent nie jest w takim układzie najważniejszy, ale skoro być musi, to go wybierzemy. Prawdziwe wybory dopiero w przyszłym roku.
Więcej możesz przeczytać w 37/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.