Młodzi polscy księża zaczynają brać przykład z kapłanów francuskich
Coraz więcej z nich przestaje się odróżniać od rówieśników: ks. Witold Bock frapuje zarówno swoimi kazaniami, jak i tym, że nurkuje na głębokość ponad 60 metrów. Ksiądz Paweł Łukaszka stał się idolem młodych hokeistów, ks. Sławomir Nowak, jeżdżący na harleyu-davidsonie, został duszpasterzem polskich harleyowców, ks. Krzysztof Gardyna przyciąga parafian opowieściami o wyprawach w Himalaje, a ks. Andrzej Jaskuła zabiera młodzież na żagle. - Polski ksiądz wciąż zbyt często wisi między niebem a ziemią, co widać w zachowaniu, kazaniach. I dlatego tak łatwo i chętnie akceptujemy nowy model kapłaństwa - zauważa prof. Zbigniew Nęcki, psycholog społeczny z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ksiądz Andrzej Piotrowski, duszpasterz sportowców diecezji bielsko-żywieckiej, wspomina, jakiego szoku doznały małe społeczności, gdy w połowie lat 80. księża zaczęli się pojawiać na boiskach piłkarskich w krótkich spodenkach i bez sutann. A właśnie podczas meczów księża-nauczyciele czy księża-lekarze zbierano pieniądze na cele charytatywne. Tylko w diecezji bielsko-żywieckiej w ostatnich latach zgromadzono ponad 300 tys. zł. Ksiądz Piotrowski, dziś wikary w Kętach, zasłynął jako pierwszy duchowny, który został kontraktowym zawodnikiem lokalnej drużyny (zespół awansował aż do ligi okręgowej). Grający na pozycji napastnika ksiądz swoją szybkostrzelnością u jednych budził podziw, u innych wściekłość. - Gdy strzeliłem przeciwnikowi trzeciego gola, jeden z kibiców nie wytrzymał i zaczął krzyczeć: "Proboszcz, nie masz czasem teraz sumy?! Idźże już do kościoła i daj nam spokój" - śmieje się duchowny, który nadal prowadzi w swoim mieście uczniowskie kluby sportowe.
Ksiądz Paweł Łukaszka najczęściej musi odpowiadać na pytanie, czy nie żałuje, że porzucił karierę na rzecz kapłaństwa. Były hokeista, najlepszy bramkarz Europy w 1979 r., ma jednak prawie od 20 lat tę samą odpowiedź: "Od sprawności ciała ważniejsza jest kondycja ducha". Powtarza, że mała sprawność fizyczna duchownych może prowadzić u nich do zniechęcenia także w wymiarze duszpasterskim. Porzucił treningi i sport, gdy wstąpił do seminarium w 1981 r., później znów zaczął jeździć na lodowiska w Oświęcimiu i Nowym Targu. Znów wychodził na płytę lodowiska. W czasie ostatnich wakacji zorganizował w Krakowie igrzyska dla 1300 zawodników z całej Małopolski. Jest - jak mówią w Krakowie - "coca-colą sportu diecezji krakowskiej". - Sportu nie szukałem, ale sport poszukał mnie, a raczej odnalazł. I dziś wspomaga mnie w pracy - nieco filozoficznie opowiada o swojej pracy.
Czy to nowa droga w ewangelizacji? - To ścieżka, a nie nowa droga, bo przecież taki sposób oddziaływania nie jest w Kościele nowością - uważa ks. Krzysztof Gardyna, himalaista. Jest jedynym duchownym, który odprawił na wysokości 8035 m n.p.m. mszę świętą wieńczącą zdobycie szczytu Gasherbrum II w Karakorum. - Ustanowiłem tym samym chyba rekord Guinnessa - śmieje się ks. Gardyna, na co dzień wikary w położonym nad polsko-czeską granicą Pogwizdowie. Wspina się już od 15 lat. Co roku pokonuje kolejne trudności, aby pogodzić pracę duszpasterską z pasją zdobywania gór. - Byłem praktycznie we wszystkich górach wysokich - wylicza, zastrzegając, że ze względów finansowych Mount Everest i szczyty Antarktydy muszą jeszcze poczekać. - W górach i napięcie jest większe, i strach, i szczególnie częste ocieranie się o śmierć. Rzeczywiście nie ma tam ateistów - dodaje. Ksiądz Gardyna umie zabrać na wysokogórską wyprawę nawet całą parafię. - Co miesiąc robię w kościele prelekcje o moich wyprawach. Pokazuję niektóre z 50 tys. zrobionych przeze mnie slajdów - mówi. I ten ksiądz na brak słuchaczy nie narzeka.
Ksiądz Sławek Nowak, harleyowiec i rockmen w koloratce, lata 80. spędził w cieniu Jarocina. - Tam poznałem polskich rockmenów, między innymi tych, którzy potem utworzyli falę tzw. chrześcijańskiego rocka, a dziś grają w Tymoteuszu czy Arce Noego - wspomina. Potem przyszło powołanie i pierwsza parafia. - Zauważyłem, że jest coraz trudniej rozmawiać z młodymi i podejmować tematy religijne. Za to muzyka była czymś, co trafiało do nich łatwiej - opowiada o pierwszych doświadczeniach z katechezą. Pomysłem na ożywienie małej parafii Błaszki, leżącej między Kaliszem a Sieradzem, okazały się koncerty. - Zacząłem od koncertów na wikarówce, w garażu. Na początku przychodzili też starsi ludzie, ale ci od razu zrozumieli, że to nie dla nich. Młodzi zostali i wciąż ich przybywało - mówi. Szybko ten nowy styl zaakceptowali księża współpracownicy, bo nikt nie mógł udawać, że nie widzi tych tłumów młodzieży wokół księdza Sławka; tego zaś zaczęły już pasjonować motocykle. - Na początku kupiłem hondę shadow. Dzięki swej masywnej konstrukcji z daleka przypominała harleya - wspomina. Zauważył, że młodzi często uciekają od księży i ograniczają z nimi kontakt, bo są przekonani, że zajęci sprawami religii i wiary duchowni mało wiedzą o "normalnym życiu". - Najpierw rozmawiamy o motorach, a potem w naturalny sposób zaczynam rozmowę także o religii - mówi. Gdy przesiadł się na masywną yamahę, dostał przepustkę na zloty motorowe. Jedni się dziwili, inni przeklinali "klechę", ale zawsze wzbudzał zainteresowanie. Od roku jest prawdziwym harleyowcem. - Wziąłem kredyt i zrealizowałem swoje marzenie, którym był harley-davidson fat-boy. Identycznym ściga się Schwarzeneger w "Terminatorze II". Ale kiedy kończą się wakacje i motor wraca do garażu, znowu jestem jednym z wielu katechetów i wikarych - nieoczekiwanie konkluduje ksiądz.
Księży nie brakuje też wśród wodniaków. Chrześcijańska Szkoła Pod Żaglami ks. Andrzeja Jaskuły jest dla setek młodych ludzi jedyną szansą na spełnienie marzeń o dalekomorskiej wyprawie. W 1992 r. na "Zawiszy Czarnym" popłynął z młodzieżą na 500-lecie odkrycia Ameryki, a polskie jachty były fetowane jak wysłannicy nowej, wolnej Polski. - Ktoś mi wtedy powiedział: "Obecność księdza wśród żeglarzy i młodych to znak, że w Polsce naprawdę coś się zmienia" - wspomina. W sezonie 1998/1999 w pierwszym rejsie organizowanym przez jego szkołę żeglarską uczestniczyło 76 osób. Przepłynęli 26 tys. mil morskich. - Nie ma lepszej scenerii do wejścia w układ mistrz-uczeń niż otwarte morze - mówi. Był na rejsie II oficerem i pełnił swoje wachty. - To był sygnał, że znam się na tym, co robię. Każda rozmowa z młodymi ludźmi po takim "sprawdzeniu" księdza przebiegała lepiej - zauważa ksiądz Jaskuła.
Przekonanie o konieczności profesjonalnego podejścia do wszystkiego, co się robi, ma również ks. Witold Bock, sekretarz prasowy arcybiskupa gdańskiego, prywatnie zapalony nurek. Ostatnio organizował Święto Człowieka, wielkie forum dyskusji z udziałem wybitnych gości. Niektórzy radzili mu większą powściągliwość, a imprezie nie wróżyli powodzenia, mimo że patronat objął nad nią biskup. Ksiądz Bock uważa, że "trzeba mieć odwagę robić czasem rzeczy nielogiczne" i wspomina, ile razy wychodził z głębin z ustami pełnymi słonej wody, aby tylko nie stracić życia. - Ta nauka przydaje się też na co dzień. Nie uprawiam nurkowania po to, by bić rekordy, ale po to, aby się odprężyć i ruszyć do dalszej pracy - mówi. Nieznajomym, z którymi spotyka się podczas nurkowania, przedstawia się zwykle jako "Witek Bock, chrześcijanin, stopień wtajemniczenia - ksiądz". - Nurkowanie uczy szacunku dla elementarnych praw fizyki. Kiedy coś zawiedzie, a ty jesteś pod wodą, to fakt, czy się przeżegnałeś, czy nie, nie ma większego znaczenia, a zrozumienie praw fizyki i zasad dekompresji jest tym, co decyduje o życiu - mówi.
Ksiądz Stefan Cichy, długoletni rektor Śląskiego Seminarium Duchownego, a dziś biskup pomocniczy w Katowicach, przestrzega przed fascynacją wyłącznie sportem w życiu księdza. Sprawdzianem jest zawsze hierarchia ważności: - Jeśli ta pasja rozwija się w czasie wakacji, wszystko jest w porządku, ale kiedy hobby staje się dla księdza sprawą najważniejszą, to pierwszy sygnał, że coś jest nie tak - ostrzega. Ksiądz prof. Józef Makselon, psycholog religii z Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, przyznaje, że dobrym sprawdzianem dla księdza jest umiejętność gromadzenia wokół siebie ludzi i możliwość docierania z przekazem religijnym do grup "zamkniętych na tradycyjne formy duszpasterstwa". - To jest jakaś szansa dla Kościoła, dobrze przez niektórych wykorzystywana. Warto popatrzeć na ks. Karola Wojtyłę i jego kajakarsko-narciarskie wyczyny - dodaje.
Ksiądz Andrzej Piotrowski, duszpasterz sportowców diecezji bielsko-żywieckiej, wspomina, jakiego szoku doznały małe społeczności, gdy w połowie lat 80. księża zaczęli się pojawiać na boiskach piłkarskich w krótkich spodenkach i bez sutann. A właśnie podczas meczów księża-nauczyciele czy księża-lekarze zbierano pieniądze na cele charytatywne. Tylko w diecezji bielsko-żywieckiej w ostatnich latach zgromadzono ponad 300 tys. zł. Ksiądz Piotrowski, dziś wikary w Kętach, zasłynął jako pierwszy duchowny, który został kontraktowym zawodnikiem lokalnej drużyny (zespół awansował aż do ligi okręgowej). Grający na pozycji napastnika ksiądz swoją szybkostrzelnością u jednych budził podziw, u innych wściekłość. - Gdy strzeliłem przeciwnikowi trzeciego gola, jeden z kibiców nie wytrzymał i zaczął krzyczeć: "Proboszcz, nie masz czasem teraz sumy?! Idźże już do kościoła i daj nam spokój" - śmieje się duchowny, który nadal prowadzi w swoim mieście uczniowskie kluby sportowe.
Ksiądz Paweł Łukaszka najczęściej musi odpowiadać na pytanie, czy nie żałuje, że porzucił karierę na rzecz kapłaństwa. Były hokeista, najlepszy bramkarz Europy w 1979 r., ma jednak prawie od 20 lat tę samą odpowiedź: "Od sprawności ciała ważniejsza jest kondycja ducha". Powtarza, że mała sprawność fizyczna duchownych może prowadzić u nich do zniechęcenia także w wymiarze duszpasterskim. Porzucił treningi i sport, gdy wstąpił do seminarium w 1981 r., później znów zaczął jeździć na lodowiska w Oświęcimiu i Nowym Targu. Znów wychodził na płytę lodowiska. W czasie ostatnich wakacji zorganizował w Krakowie igrzyska dla 1300 zawodników z całej Małopolski. Jest - jak mówią w Krakowie - "coca-colą sportu diecezji krakowskiej". - Sportu nie szukałem, ale sport poszukał mnie, a raczej odnalazł. I dziś wspomaga mnie w pracy - nieco filozoficznie opowiada o swojej pracy.
Czy to nowa droga w ewangelizacji? - To ścieżka, a nie nowa droga, bo przecież taki sposób oddziaływania nie jest w Kościele nowością - uważa ks. Krzysztof Gardyna, himalaista. Jest jedynym duchownym, który odprawił na wysokości 8035 m n.p.m. mszę świętą wieńczącą zdobycie szczytu Gasherbrum II w Karakorum. - Ustanowiłem tym samym chyba rekord Guinnessa - śmieje się ks. Gardyna, na co dzień wikary w położonym nad polsko-czeską granicą Pogwizdowie. Wspina się już od 15 lat. Co roku pokonuje kolejne trudności, aby pogodzić pracę duszpasterską z pasją zdobywania gór. - Byłem praktycznie we wszystkich górach wysokich - wylicza, zastrzegając, że ze względów finansowych Mount Everest i szczyty Antarktydy muszą jeszcze poczekać. - W górach i napięcie jest większe, i strach, i szczególnie częste ocieranie się o śmierć. Rzeczywiście nie ma tam ateistów - dodaje. Ksiądz Gardyna umie zabrać na wysokogórską wyprawę nawet całą parafię. - Co miesiąc robię w kościele prelekcje o moich wyprawach. Pokazuję niektóre z 50 tys. zrobionych przeze mnie slajdów - mówi. I ten ksiądz na brak słuchaczy nie narzeka.
Ksiądz Sławek Nowak, harleyowiec i rockmen w koloratce, lata 80. spędził w cieniu Jarocina. - Tam poznałem polskich rockmenów, między innymi tych, którzy potem utworzyli falę tzw. chrześcijańskiego rocka, a dziś grają w Tymoteuszu czy Arce Noego - wspomina. Potem przyszło powołanie i pierwsza parafia. - Zauważyłem, że jest coraz trudniej rozmawiać z młodymi i podejmować tematy religijne. Za to muzyka była czymś, co trafiało do nich łatwiej - opowiada o pierwszych doświadczeniach z katechezą. Pomysłem na ożywienie małej parafii Błaszki, leżącej między Kaliszem a Sieradzem, okazały się koncerty. - Zacząłem od koncertów na wikarówce, w garażu. Na początku przychodzili też starsi ludzie, ale ci od razu zrozumieli, że to nie dla nich. Młodzi zostali i wciąż ich przybywało - mówi. Szybko ten nowy styl zaakceptowali księża współpracownicy, bo nikt nie mógł udawać, że nie widzi tych tłumów młodzieży wokół księdza Sławka; tego zaś zaczęły już pasjonować motocykle. - Na początku kupiłem hondę shadow. Dzięki swej masywnej konstrukcji z daleka przypominała harleya - wspomina. Zauważył, że młodzi często uciekają od księży i ograniczają z nimi kontakt, bo są przekonani, że zajęci sprawami religii i wiary duchowni mało wiedzą o "normalnym życiu". - Najpierw rozmawiamy o motorach, a potem w naturalny sposób zaczynam rozmowę także o religii - mówi. Gdy przesiadł się na masywną yamahę, dostał przepustkę na zloty motorowe. Jedni się dziwili, inni przeklinali "klechę", ale zawsze wzbudzał zainteresowanie. Od roku jest prawdziwym harleyowcem. - Wziąłem kredyt i zrealizowałem swoje marzenie, którym był harley-davidson fat-boy. Identycznym ściga się Schwarzeneger w "Terminatorze II". Ale kiedy kończą się wakacje i motor wraca do garażu, znowu jestem jednym z wielu katechetów i wikarych - nieoczekiwanie konkluduje ksiądz.
Księży nie brakuje też wśród wodniaków. Chrześcijańska Szkoła Pod Żaglami ks. Andrzeja Jaskuły jest dla setek młodych ludzi jedyną szansą na spełnienie marzeń o dalekomorskiej wyprawie. W 1992 r. na "Zawiszy Czarnym" popłynął z młodzieżą na 500-lecie odkrycia Ameryki, a polskie jachty były fetowane jak wysłannicy nowej, wolnej Polski. - Ktoś mi wtedy powiedział: "Obecność księdza wśród żeglarzy i młodych to znak, że w Polsce naprawdę coś się zmienia" - wspomina. W sezonie 1998/1999 w pierwszym rejsie organizowanym przez jego szkołę żeglarską uczestniczyło 76 osób. Przepłynęli 26 tys. mil morskich. - Nie ma lepszej scenerii do wejścia w układ mistrz-uczeń niż otwarte morze - mówi. Był na rejsie II oficerem i pełnił swoje wachty. - To był sygnał, że znam się na tym, co robię. Każda rozmowa z młodymi ludźmi po takim "sprawdzeniu" księdza przebiegała lepiej - zauważa ksiądz Jaskuła.
Przekonanie o konieczności profesjonalnego podejścia do wszystkiego, co się robi, ma również ks. Witold Bock, sekretarz prasowy arcybiskupa gdańskiego, prywatnie zapalony nurek. Ostatnio organizował Święto Człowieka, wielkie forum dyskusji z udziałem wybitnych gości. Niektórzy radzili mu większą powściągliwość, a imprezie nie wróżyli powodzenia, mimo że patronat objął nad nią biskup. Ksiądz Bock uważa, że "trzeba mieć odwagę robić czasem rzeczy nielogiczne" i wspomina, ile razy wychodził z głębin z ustami pełnymi słonej wody, aby tylko nie stracić życia. - Ta nauka przydaje się też na co dzień. Nie uprawiam nurkowania po to, by bić rekordy, ale po to, aby się odprężyć i ruszyć do dalszej pracy - mówi. Nieznajomym, z którymi spotyka się podczas nurkowania, przedstawia się zwykle jako "Witek Bock, chrześcijanin, stopień wtajemniczenia - ksiądz". - Nurkowanie uczy szacunku dla elementarnych praw fizyki. Kiedy coś zawiedzie, a ty jesteś pod wodą, to fakt, czy się przeżegnałeś, czy nie, nie ma większego znaczenia, a zrozumienie praw fizyki i zasad dekompresji jest tym, co decyduje o życiu - mówi.
Ksiądz Stefan Cichy, długoletni rektor Śląskiego Seminarium Duchownego, a dziś biskup pomocniczy w Katowicach, przestrzega przed fascynacją wyłącznie sportem w życiu księdza. Sprawdzianem jest zawsze hierarchia ważności: - Jeśli ta pasja rozwija się w czasie wakacji, wszystko jest w porządku, ale kiedy hobby staje się dla księdza sprawą najważniejszą, to pierwszy sygnał, że coś jest nie tak - ostrzega. Ksiądz prof. Józef Makselon, psycholog religii z Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, przyznaje, że dobrym sprawdzianem dla księdza jest umiejętność gromadzenia wokół siebie ludzi i możliwość docierania z przekazem religijnym do grup "zamkniętych na tradycyjne formy duszpasterstwa". - To jest jakaś szansa dla Kościoła, dobrze przez niektórych wykorzystywana. Warto popatrzeć na ks. Karola Wojtyłę i jego kajakarsko-narciarskie wyczyny - dodaje.
Więcej możesz przeczytać w 38/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.