Ocieplenie klimatu sprawia, że wiele nie znanych do tej pory w Europie i USA chorób zakaźnych staje się olbrzymim problemem
Danuta Trojanowska z Port Chester koło Nowego Jorku nigdy wcześniej nie chorowała. W lecie 1999 r., podczas upalnego popołudnia ugryzł ją komar. - Tamtego lata krążyły ich tu całe chmary - wspomina pani Danuta (w USA od 1982 r.), poprawiając się na wózku inwalidzkim. Nie przypuszczała, że to ugryzienie kosztować ją będzie trzy miesiące wymazane ze świadomości i roczny pobyt w szpitalu.
Polka była jedną z pierwszych amerykańskich ofiar wirusa Zachodniego Nilu, choroby przenoszonej przez komary i mogącej powodować paraliż, zapalenie opon mózgowych, a w rezultacie nawet śmierć. Tylko w rejonie Nowego Jorku zmarło do tej pory z jej powodu siedem osób, a u prawie 70 zanotowano różne stadium rozwoju choroby. Co najgorsze, wbrew zapewnieniom amerykańskich epidemiologów wirus przetrwał ubiegłoroczną zimę i ciągle zbiera śmiertelne żniwo nie tylko w Nowym Jorku, ale także w pięciu stanach wschodniego wybrzeża USA.
O tym, że wirus Zachodniego Nilu jest przyczyną zgonów w Afryce, na Bliskim Wschodzie, a także w Azji wiadomo było od dawna. Podobnie jak o tym, że sporadycznie dopadał swe ofiary również w Europie: w latach 1962-1965 we Francji, w 1996 r. w Rumunii, a dwa lata temu w Czechach. Do połowy 1999 r. nie zanotowano jednak ani jednego ataku tego wirusa w USA.
Kiedy pojawiły się pierwsze przypadki choroby rozpoczynającej się zwykle od gorączki i bólów głowy oraz oczu, a następnie chwilowych utrat świadomości, sklasyfikowano ją jako odmianę zapalenia opon mózgowych. Dopiero kilka tygodni później, gdy okazało się, że to "zapalenie opon mózgowych" ogranicza się tylko do kilku powiatów stanu Nowy Jork, na miejsce przybyły ekipy badaczy z Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych (CDC). Ubrani jak kosmici w biało-srebrne kombinezony i w maskach znanych z filmu "Epidemia" z Dustinem Hoffmanem zaczęli badać ofiary choroby wymykającej się wszelkim klasyfikacjom. "Nie wiem, czy wirus przypłynął do nas na statku, przyleciał samolotem, czy przyniósł go egzotyczny ptak. Nie wiem i mnie to nie obchodzi. Na te pytania ma odpowiedzieć CDC. I to jak najszybciej" - nawoływał Andrew Spano, jeden z polityków powiatu Westchester, najbardziej dotkniętego skutkami ataku wirusa. Odpowiedź przyszła już kilka tygodni później, ale wcale nie ukoiła nerwów zaniepokojonych polityków. Wprost przeciwnie - oświadczenie CDC, iż potencjalnie śmiertelny wirus przenoszony jest przez pospolite komary, wywołało w Nowym Jorku panikę. Jak bowiem obronić się przed wszechobecnymi komarami? W ciągu 72 godzin od ogłoszenia w nowojorskich gazetach komunikatu CDC siedmiokrotnie wzrosła liczba sprzedanych środków chroniących przed owadami, a trzykrotnie sprzedaż elektronicznych gadżetów emitujących odstraszające je - według producentów - fale.
W lipcu 2000 r. Rudy Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, zdecydował się na bezprecedensowy w historii miasta krok - w ostatniej chwili odwołał koncert Nowojorskiej Orkiestry Symfonicznej w liczącym 843 akry Central Parku, nakazując jego całonocne spryskiwanie. Prawie 40 tys. podążających na koncert melomanów musiało słuchać tłumaczeń nowojorskich policjantów, którzy blokowali wieczorem wszystkie ulice dojazdowe do Central Parku.
Dla Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych wirus Zachodniego Nilu pozostaje poważnym problemem. Kiedy w początkach XX wieku odkryto, że insekty mogą przenosić wirusy, sytuacja wydawała się opanowana. Od początku lat 70. na skutek postępów procesu urbanizacji oraz łatwości podróżowania problem zdaje się jednak powracać. W Nowym Jorku wszystko zaczęło się od padających masowo ptaków w pobliżu brooklyńskiego ogrodu zoologicznego. - Prawdopodobnie ptaki zaraziły się wirusem od któregoś ze zwierząt przebywających w ogrodzie zoologicznym. Ponieważ wirus jest praktycznie nieznany na półkuli zachodniej, ptaki nie miały odpowiedniego systemu obronnego i zaczęły masowo padać. Żerujące na nich komary zrobiły resztę i sytuacja wymknęła się spod naszej kontroli - mówi dr Harold Adel z nowojorskiego Departamentu Zdrowia. Sytuacja była na tyle groźna, że CDC przyznało, iż najskuteczniej z epidemią może się uporać tylko natura. "Mikroby obumierają w niskich temperaturach i nie będą w stanie przetrwać zimy" - uspokajali w listopadzie 1999 r. przedstawiciele CDC z Atlanty. Kiedy wiosną tego roku zanotowano kolejne trzy zachorowania, wiadomo było, że problem jest znacznie poważniejszy, a wirus Zachodniego Nilu może być tylko zapowiedzią tego, co czeka ludzkość w najbliższej przyszłości. Ocieplenie klimatu sprawi, że wiele nie znanych do tej pory w Europie i USA chorób zakaźnych stanie się wkrótce olbrzymim problemem w tych regionach świata. - Jedyną przeszkodą powstrzymującą wirus malarii przed rozprzestrzenianiem się w różnych częściach świata jest fakt, że mikroby nie potrafią przetrwać okresu zimowego - twierdzi dr Cathey Falvo, dyrektor International and Public Health w New York Medical College. - Biorąc pod uwagę to, że nasze zimy stają się coraz krótsze, a lata coraz bardziej gorące i wilgotne, już wkrótce wielkie populacje ludzkie w USA i w Europie mogą zostać narażone na atak wielu wirusów podobnych do wirusa Zachodniego Nilu. To nie jest straszenie, tylko ostrzeżenie - konkluduje dr Falvo. Z tą opinią zgadza się między innymi Andrew Spielman, epidemiolog z Katedry Zdrowia Publicznego Uniwersytetu Harvarda: - Wirus Nilu Zachodniego najprawdopodobniej już z nami pozostanie. Teraz musimy się nauczyć z nim walczyć.
Polka była jedną z pierwszych amerykańskich ofiar wirusa Zachodniego Nilu, choroby przenoszonej przez komary i mogącej powodować paraliż, zapalenie opon mózgowych, a w rezultacie nawet śmierć. Tylko w rejonie Nowego Jorku zmarło do tej pory z jej powodu siedem osób, a u prawie 70 zanotowano różne stadium rozwoju choroby. Co najgorsze, wbrew zapewnieniom amerykańskich epidemiologów wirus przetrwał ubiegłoroczną zimę i ciągle zbiera śmiertelne żniwo nie tylko w Nowym Jorku, ale także w pięciu stanach wschodniego wybrzeża USA.
O tym, że wirus Zachodniego Nilu jest przyczyną zgonów w Afryce, na Bliskim Wschodzie, a także w Azji wiadomo było od dawna. Podobnie jak o tym, że sporadycznie dopadał swe ofiary również w Europie: w latach 1962-1965 we Francji, w 1996 r. w Rumunii, a dwa lata temu w Czechach. Do połowy 1999 r. nie zanotowano jednak ani jednego ataku tego wirusa w USA.
Kiedy pojawiły się pierwsze przypadki choroby rozpoczynającej się zwykle od gorączki i bólów głowy oraz oczu, a następnie chwilowych utrat świadomości, sklasyfikowano ją jako odmianę zapalenia opon mózgowych. Dopiero kilka tygodni później, gdy okazało się, że to "zapalenie opon mózgowych" ogranicza się tylko do kilku powiatów stanu Nowy Jork, na miejsce przybyły ekipy badaczy z Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych (CDC). Ubrani jak kosmici w biało-srebrne kombinezony i w maskach znanych z filmu "Epidemia" z Dustinem Hoffmanem zaczęli badać ofiary choroby wymykającej się wszelkim klasyfikacjom. "Nie wiem, czy wirus przypłynął do nas na statku, przyleciał samolotem, czy przyniósł go egzotyczny ptak. Nie wiem i mnie to nie obchodzi. Na te pytania ma odpowiedzieć CDC. I to jak najszybciej" - nawoływał Andrew Spano, jeden z polityków powiatu Westchester, najbardziej dotkniętego skutkami ataku wirusa. Odpowiedź przyszła już kilka tygodni później, ale wcale nie ukoiła nerwów zaniepokojonych polityków. Wprost przeciwnie - oświadczenie CDC, iż potencjalnie śmiertelny wirus przenoszony jest przez pospolite komary, wywołało w Nowym Jorku panikę. Jak bowiem obronić się przed wszechobecnymi komarami? W ciągu 72 godzin od ogłoszenia w nowojorskich gazetach komunikatu CDC siedmiokrotnie wzrosła liczba sprzedanych środków chroniących przed owadami, a trzykrotnie sprzedaż elektronicznych gadżetów emitujących odstraszające je - według producentów - fale.
W lipcu 2000 r. Rudy Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, zdecydował się na bezprecedensowy w historii miasta krok - w ostatniej chwili odwołał koncert Nowojorskiej Orkiestry Symfonicznej w liczącym 843 akry Central Parku, nakazując jego całonocne spryskiwanie. Prawie 40 tys. podążających na koncert melomanów musiało słuchać tłumaczeń nowojorskich policjantów, którzy blokowali wieczorem wszystkie ulice dojazdowe do Central Parku.
Dla Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych wirus Zachodniego Nilu pozostaje poważnym problemem. Kiedy w początkach XX wieku odkryto, że insekty mogą przenosić wirusy, sytuacja wydawała się opanowana. Od początku lat 70. na skutek postępów procesu urbanizacji oraz łatwości podróżowania problem zdaje się jednak powracać. W Nowym Jorku wszystko zaczęło się od padających masowo ptaków w pobliżu brooklyńskiego ogrodu zoologicznego. - Prawdopodobnie ptaki zaraziły się wirusem od któregoś ze zwierząt przebywających w ogrodzie zoologicznym. Ponieważ wirus jest praktycznie nieznany na półkuli zachodniej, ptaki nie miały odpowiedniego systemu obronnego i zaczęły masowo padać. Żerujące na nich komary zrobiły resztę i sytuacja wymknęła się spod naszej kontroli - mówi dr Harold Adel z nowojorskiego Departamentu Zdrowia. Sytuacja była na tyle groźna, że CDC przyznało, iż najskuteczniej z epidemią może się uporać tylko natura. "Mikroby obumierają w niskich temperaturach i nie będą w stanie przetrwać zimy" - uspokajali w listopadzie 1999 r. przedstawiciele CDC z Atlanty. Kiedy wiosną tego roku zanotowano kolejne trzy zachorowania, wiadomo było, że problem jest znacznie poważniejszy, a wirus Zachodniego Nilu może być tylko zapowiedzią tego, co czeka ludzkość w najbliższej przyszłości. Ocieplenie klimatu sprawi, że wiele nie znanych do tej pory w Europie i USA chorób zakaźnych stanie się wkrótce olbrzymim problemem w tych regionach świata. - Jedyną przeszkodą powstrzymującą wirus malarii przed rozprzestrzenianiem się w różnych częściach świata jest fakt, że mikroby nie potrafią przetrwać okresu zimowego - twierdzi dr Cathey Falvo, dyrektor International and Public Health w New York Medical College. - Biorąc pod uwagę to, że nasze zimy stają się coraz krótsze, a lata coraz bardziej gorące i wilgotne, już wkrótce wielkie populacje ludzkie w USA i w Europie mogą zostać narażone na atak wielu wirusów podobnych do wirusa Zachodniego Nilu. To nie jest straszenie, tylko ostrzeżenie - konkluduje dr Falvo. Z tą opinią zgadza się między innymi Andrew Spielman, epidemiolog z Katedry Zdrowia Publicznego Uniwersytetu Harvarda: - Wirus Nilu Zachodniego najprawdopodobniej już z nami pozostanie. Teraz musimy się nauczyć z nim walczyć.
Więcej możesz przeczytać w 38/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.