Czas ONZ przeminął, skoro do egzekwowania Karty Praw Człowieka i Obywatela trzeba się dziś posługiwać choćby OBWE lub NATO
"Łączcie się!"
ciąg dalszy tytułu zaczerpnięty z gazety znalezionej na strychu w pewnym mieście
Chyba około setki głów (przepraszam, Głów) państw zjechało do siedziby głównej Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku, by uczestniczyć w Szczycie Milenijnym. Agencje nie podają szczegółów prowadzonych tam rozmów ani stenogramów wystąpień, ani nawet nie wyliczają głównych postanowień (pewno były...) owegoż szczytu, wszelako donoszą, że największą jego niespodzianką był uścisk dłoni (przy śniadaniu) Billa Clintona i Fidela Castro. Przy okazji ubiegającej w tym roku dziesiątej rocznicy mojego własnego uścisku dłoni z Fidelem Castro (podczas celebrowanej wtedy inauguracji nowych prezydentów Chile i Brazylii, ale nie mogę sobie za żadne skarby odtworzyć, gdzie mianowicie ściskałem tę rękę) doniesienie o tym wydarzeniu zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Warto było choćby dla niego skrzyknąć nie tylko prezydentów!
W takich oto okolicznościach aż dziw bierze, że nowojorski Szczyt Milenijny tak naprawdę nie wzbudził niczyich emocji. Okazał się wydarzeniem bez żadnego praktycznego znaczenia i chyba tylko z rozpędu niektórzy komentatorzy (mimo wszystko) poinformowali czytelników, że (mimo wszystko) postanowiono do 2015 r. zmniejszyć o połowę liczbę osób, które zarabiają mniej niż 1 USD dziennie, powstrzymać rozpowszechnianie się wirusa AIDS i promować równość kobiet i mężczyzn (podaję za "Rzeczpospolitą"). Ta dyplomatyczna tromtadracja ani niczego nie zmniejszy, ani nie zwiększy, ani wreszcie nie wypromuje, natomiast coraz bardziej podaje ona w wątpliwość "misję" współczesnej ONZ. Zjawisko utraty autorytetu i jasności co do zadań ONZ jest tym bardziej intrygujące, że przypada w dobie postępującej globalizacji, uzasadniającej działania publiczne podejmowane w skali globalnej. Piszę o tym z pewnym smutkiem, będąc obywatelem kraju, który tak wiele wolności wywalczył sobie, odwołując się do Karty Praw Człowieka i Obywatela uchwalonej niegdyś przez tę samą ONZ. Czas tamtej misji najwyraźniej przeminął, skoro nawet do egzekwowania tak fundamentalnego prawa trzeba się dziś posługiwać choćby OBWE lub NATO, podczas gdy sama ONZ bezradnie śle rezolucję za rezolucją.
Ale i z prezydentami jakoś ostatnio cienko. Ich głos na rzeczonym szczycie nie zabrzmiał ani jasno, ani donośnie, jakby oni sami uznali, że coraz mniej obywateli świata pasjonuje się na co dzień ich wypowiedziami. Doświadczamy tego nawet w naszym polskim ogródku, gdzie w zgodnej opinii większości komentatorów prezydencka kampania wyborcza jest nudna i pozbawiona meritum oraz energii - choć niektórzy (pesymiści? optymiści?) zapewniają nas, że jeszcze kandydaci rzucą się sobie do gardeł, tylko czekają na lepszy moment. Osobiście ta wiadomość mnie nie pociesza, wiem bowiem z doświadczenia, że skok do gardła rzadko dotyczy spraw naprawdę ważnych z punktu widzenia obywateli. Jakkolwiek miałoby to zabrzmieć niepoważnie, muszę się przyznać, że z każdą kolejną kampanią prezydencką coraz trudniej mi powstrzymać w sobie tęsknotę za restauracją monarchii... I to bez względu na wiadomości dochodzące z dworu św. Jakuba.
Globalna zbiórka prezydencka na Szczycie Milenijnym nie przyniosła żadnej "wartości dodanej". To samo wrażenie mam w Polsce, gdy spoglądam na smutne konterfekty naszej rodzimej trzynastki pretendentów na prezydentów. Najgorzej, gdy są one wszystkie umieszczone koło siebie w zgrabnych ramkach na kształt portretu rodzinnego. Ta sytuacja zadaje kłam nawet popularnemu, choć "niepoczciwemu" - jak mawiała jedna z moich ciotek - porzekadłu, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Szukając w każdym choćby najbardziej przykrym zjawisku czegoś pozytywnego i optymistycznego, pocieszam się, że na szczęście pretendentów jest 13, a nie 12, co uniemożliwia czynienie aluzji do tytułu pewnego popularnego (i skądinąd niezłego) filmu sprzed lat. Więc mogło być gorzej.
ciąg dalszy tytułu zaczerpnięty z gazety znalezionej na strychu w pewnym mieście
Chyba około setki głów (przepraszam, Głów) państw zjechało do siedziby głównej Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku, by uczestniczyć w Szczycie Milenijnym. Agencje nie podają szczegółów prowadzonych tam rozmów ani stenogramów wystąpień, ani nawet nie wyliczają głównych postanowień (pewno były...) owegoż szczytu, wszelako donoszą, że największą jego niespodzianką był uścisk dłoni (przy śniadaniu) Billa Clintona i Fidela Castro. Przy okazji ubiegającej w tym roku dziesiątej rocznicy mojego własnego uścisku dłoni z Fidelem Castro (podczas celebrowanej wtedy inauguracji nowych prezydentów Chile i Brazylii, ale nie mogę sobie za żadne skarby odtworzyć, gdzie mianowicie ściskałem tę rękę) doniesienie o tym wydarzeniu zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Warto było choćby dla niego skrzyknąć nie tylko prezydentów!
W takich oto okolicznościach aż dziw bierze, że nowojorski Szczyt Milenijny tak naprawdę nie wzbudził niczyich emocji. Okazał się wydarzeniem bez żadnego praktycznego znaczenia i chyba tylko z rozpędu niektórzy komentatorzy (mimo wszystko) poinformowali czytelników, że (mimo wszystko) postanowiono do 2015 r. zmniejszyć o połowę liczbę osób, które zarabiają mniej niż 1 USD dziennie, powstrzymać rozpowszechnianie się wirusa AIDS i promować równość kobiet i mężczyzn (podaję za "Rzeczpospolitą"). Ta dyplomatyczna tromtadracja ani niczego nie zmniejszy, ani nie zwiększy, ani wreszcie nie wypromuje, natomiast coraz bardziej podaje ona w wątpliwość "misję" współczesnej ONZ. Zjawisko utraty autorytetu i jasności co do zadań ONZ jest tym bardziej intrygujące, że przypada w dobie postępującej globalizacji, uzasadniającej działania publiczne podejmowane w skali globalnej. Piszę o tym z pewnym smutkiem, będąc obywatelem kraju, który tak wiele wolności wywalczył sobie, odwołując się do Karty Praw Człowieka i Obywatela uchwalonej niegdyś przez tę samą ONZ. Czas tamtej misji najwyraźniej przeminął, skoro nawet do egzekwowania tak fundamentalnego prawa trzeba się dziś posługiwać choćby OBWE lub NATO, podczas gdy sama ONZ bezradnie śle rezolucję za rezolucją.
Ale i z prezydentami jakoś ostatnio cienko. Ich głos na rzeczonym szczycie nie zabrzmiał ani jasno, ani donośnie, jakby oni sami uznali, że coraz mniej obywateli świata pasjonuje się na co dzień ich wypowiedziami. Doświadczamy tego nawet w naszym polskim ogródku, gdzie w zgodnej opinii większości komentatorów prezydencka kampania wyborcza jest nudna i pozbawiona meritum oraz energii - choć niektórzy (pesymiści? optymiści?) zapewniają nas, że jeszcze kandydaci rzucą się sobie do gardeł, tylko czekają na lepszy moment. Osobiście ta wiadomość mnie nie pociesza, wiem bowiem z doświadczenia, że skok do gardła rzadko dotyczy spraw naprawdę ważnych z punktu widzenia obywateli. Jakkolwiek miałoby to zabrzmieć niepoważnie, muszę się przyznać, że z każdą kolejną kampanią prezydencką coraz trudniej mi powstrzymać w sobie tęsknotę za restauracją monarchii... I to bez względu na wiadomości dochodzące z dworu św. Jakuba.
Globalna zbiórka prezydencka na Szczycie Milenijnym nie przyniosła żadnej "wartości dodanej". To samo wrażenie mam w Polsce, gdy spoglądam na smutne konterfekty naszej rodzimej trzynastki pretendentów na prezydentów. Najgorzej, gdy są one wszystkie umieszczone koło siebie w zgrabnych ramkach na kształt portretu rodzinnego. Ta sytuacja zadaje kłam nawet popularnemu, choć "niepoczciwemu" - jak mawiała jedna z moich ciotek - porzekadłu, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Szukając w każdym choćby najbardziej przykrym zjawisku czegoś pozytywnego i optymistycznego, pocieszam się, że na szczęście pretendentów jest 13, a nie 12, co uniemożliwia czynienie aluzji do tytułu pewnego popularnego (i skądinąd niezłego) filmu sprzed lat. Więc mogło być gorzej.
Więcej możesz przeczytać w 38/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.