Czy polskie wybory prezydenckie muszą być już tak bardzo amerykańskie, że kandydat bezpartyjny nie ma w nich żadnych szans?
Nie przeceniam ważności wyborów prezydenckich w Polsce, ale przecież nie są one całkowicie bez znaczenia. W końcu to i owo zależy jeszcze od prezydenta i nie jest obojętne, kto nim będzie. Mimo że obecne wybory nie budzą już we mnie większych emocji, trzeba coś o nich napisać.
W przedwyborczych komentarzach często przewija się motyw tzw. zaplecza kandydatów na prezydenta. Chodzi o to, że za niektórymi kandydatami stoi licząca się siła partii i ich aparatu, za innymi zaś albo partyjki małe i słabe, albo też brakuje im w ogóle poparcia jakiejś formalnej, zorganizowanej struktury. Jeżeli więc siłę kandydatów mierzyć mocą zaplecza, największe szanse mają panowie K.: Kwaśniewski i Krzaklewski. Innemu panu K., Jarosławowi Kalinowskiemu, zaplecze PSL niewiele pomoże, bo jest, niestety, za słabe.
Zastanawiam się, czy istotnie skazani jesteśmy na wybór między kandydatami najsilniejszymi partyjnie. Czy polskie wybory prezydenckie muszą być już tak bardzo amerykańskie, że kandydat bezpartyjny nie ma w nich żadnych szans? Myślę, że nasz rodzimy system partyjny ciągle jeszcze nie jest trwale ukształtowany, gdyż opiera się nadal na emocjach związanych z najnowszą historią. Zarówno postkomuniści, jak i postsolidarnościowcy demonstrują sztuczną i coraz bardziej kruchą jedność. Ten główny historyczny podział zaciera się powoli. Lata lecą, społeczeństwo robi się coraz młodsze, a przeszłość - nawet ta najnowsza - odchodzi na karty szkolnych podręczników. Mimo to przez najbliższe 10 lub 20 lat skazani jesteśmy na to, że gdy rządzić będą jedni, będziemy mieli rozliczenia i porachunki w imię sprawiedliwości dziejowej, a gdy nastaną drudzy - będą to wszystko kasować i unieważniać, próbując przeszłość wybielić i zrehabilitować samych siebie. Tak czy inaczej nadal będą dominować zaszłości, a ważne sprawy bieżące i przyszłość kraju pozostaną w cieniu wielkiego sporu.
Wybór prezydenta partyjnego niesie ryzyko utrwalenia dotychczasowego, coraz bardziej szkodliwego, politycznego schematu. Jeżeli wybory prezydenckie i parlamentarne wygra ta sama opcja, spór o przeszłość nadal będzie dominował w polskim życiu politycznym. Żadna ze stron tego sporu nie jest w stanie go zamknąć i odłożyć do lamusa, bo będąc stroną, nie może być jednocześnie mediatorem.
Gdyby rozsądni Polacy zastanowili się głębiej i pozbyli emocji, mogliby próbować wybrać sobie prezydenta neutralnego, spokojnego i zrównoważonego mediatora, mogącego przyspieszyć nasze dochodzenie do normalności i okiełznać rozpasanie walczących z sobą ugrupowań post. Jest tylko jeden taki kandydat, który może rozmawiać z jednymi i z drugimi, bo tak mu się ułożyło życie. Podobnie jak większości rodaków, którzy musieli przetrwać PRL i poparli nadchodzące zmiany. Prawdziwych bohaterów była - jak zwykle - garstka, a nad fałszywymi można się zlitować i machnąć na nich ręką. Marzy mi się prezydent, z którym każda będąca u władzy opcja musiałaby negocjować i zabiegać o jego przychylność. Prezydent umiejący w biało-czerwonej Polsce utrzymać barwy na swoim miejscu, abyśmy nie byli zbyt czerwoni ani za bardzo biali. Dobrze więc byłoby wybrać prezydenta bez partyjnego zaplecza, bo to dzisiejsze zaplecze ciąży nam jak kamienie u nóg. Myślę, że taki wybór jest u nas jeszcze możliwy, choć bardzo trudny, bo propagandowe tuby postkomuny i postsolidarności potężnie zagłuszają głos rozsądku. Byłoby pięknie, gdyby wybory prezydenckie Anno Domini 2000 wygrał Andrzej Olechowski. Spróbujmy, może limit cudów w ostatnim stuleciu dwudziestego wieku nie został jeszcze wyczerpany.
PS Stało się, jak przewidywałem. Wściekły Lis rzucił się na mnie za tekst o Rosji, Putinie, burku, wilku i niedźwiedziu. Dobra robota, panie Tomaszu! Zęby jeszcze zdrowe i mocne! Całe szczęście, że mój tekst został nieco skrócony przez redakcję, bo wściekłość byłaby większa. Pańska emocjonalność jest tak rozbrajająca, że wypada mi się tylko uśmiechnąć, grzecznie ukłonić i odstąpić od kontynuowania pojedynku.
W przedwyborczych komentarzach często przewija się motyw tzw. zaplecza kandydatów na prezydenta. Chodzi o to, że za niektórymi kandydatami stoi licząca się siła partii i ich aparatu, za innymi zaś albo partyjki małe i słabe, albo też brakuje im w ogóle poparcia jakiejś formalnej, zorganizowanej struktury. Jeżeli więc siłę kandydatów mierzyć mocą zaplecza, największe szanse mają panowie K.: Kwaśniewski i Krzaklewski. Innemu panu K., Jarosławowi Kalinowskiemu, zaplecze PSL niewiele pomoże, bo jest, niestety, za słabe.
Zastanawiam się, czy istotnie skazani jesteśmy na wybór między kandydatami najsilniejszymi partyjnie. Czy polskie wybory prezydenckie muszą być już tak bardzo amerykańskie, że kandydat bezpartyjny nie ma w nich żadnych szans? Myślę, że nasz rodzimy system partyjny ciągle jeszcze nie jest trwale ukształtowany, gdyż opiera się nadal na emocjach związanych z najnowszą historią. Zarówno postkomuniści, jak i postsolidarnościowcy demonstrują sztuczną i coraz bardziej kruchą jedność. Ten główny historyczny podział zaciera się powoli. Lata lecą, społeczeństwo robi się coraz młodsze, a przeszłość - nawet ta najnowsza - odchodzi na karty szkolnych podręczników. Mimo to przez najbliższe 10 lub 20 lat skazani jesteśmy na to, że gdy rządzić będą jedni, będziemy mieli rozliczenia i porachunki w imię sprawiedliwości dziejowej, a gdy nastaną drudzy - będą to wszystko kasować i unieważniać, próbując przeszłość wybielić i zrehabilitować samych siebie. Tak czy inaczej nadal będą dominować zaszłości, a ważne sprawy bieżące i przyszłość kraju pozostaną w cieniu wielkiego sporu.
Wybór prezydenta partyjnego niesie ryzyko utrwalenia dotychczasowego, coraz bardziej szkodliwego, politycznego schematu. Jeżeli wybory prezydenckie i parlamentarne wygra ta sama opcja, spór o przeszłość nadal będzie dominował w polskim życiu politycznym. Żadna ze stron tego sporu nie jest w stanie go zamknąć i odłożyć do lamusa, bo będąc stroną, nie może być jednocześnie mediatorem.
Gdyby rozsądni Polacy zastanowili się głębiej i pozbyli emocji, mogliby próbować wybrać sobie prezydenta neutralnego, spokojnego i zrównoważonego mediatora, mogącego przyspieszyć nasze dochodzenie do normalności i okiełznać rozpasanie walczących z sobą ugrupowań post. Jest tylko jeden taki kandydat, który może rozmawiać z jednymi i z drugimi, bo tak mu się ułożyło życie. Podobnie jak większości rodaków, którzy musieli przetrwać PRL i poparli nadchodzące zmiany. Prawdziwych bohaterów była - jak zwykle - garstka, a nad fałszywymi można się zlitować i machnąć na nich ręką. Marzy mi się prezydent, z którym każda będąca u władzy opcja musiałaby negocjować i zabiegać o jego przychylność. Prezydent umiejący w biało-czerwonej Polsce utrzymać barwy na swoim miejscu, abyśmy nie byli zbyt czerwoni ani za bardzo biali. Dobrze więc byłoby wybrać prezydenta bez partyjnego zaplecza, bo to dzisiejsze zaplecze ciąży nam jak kamienie u nóg. Myślę, że taki wybór jest u nas jeszcze możliwy, choć bardzo trudny, bo propagandowe tuby postkomuny i postsolidarności potężnie zagłuszają głos rozsądku. Byłoby pięknie, gdyby wybory prezydenckie Anno Domini 2000 wygrał Andrzej Olechowski. Spróbujmy, może limit cudów w ostatnim stuleciu dwudziestego wieku nie został jeszcze wyczerpany.
PS Stało się, jak przewidywałem. Wściekły Lis rzucił się na mnie za tekst o Rosji, Putinie, burku, wilku i niedźwiedziu. Dobra robota, panie Tomaszu! Zęby jeszcze zdrowe i mocne! Całe szczęście, że mój tekst został nieco skrócony przez redakcję, bo wściekłość byłaby większa. Pańska emocjonalność jest tak rozbrajająca, że wypada mi się tylko uśmiechnąć, grzecznie ukłonić i odstąpić od kontynuowania pojedynku.
Więcej możesz przeczytać w 38/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.