Rozmowa z ROBERTEM E. EBELEM, dyrektorem Programu Energii i Bezpieczeństwa Narodowego Ośrodka Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie, byłym analitykiem CIA
Tadeusz Zachurski: - Myślmy globalnie, ale nie zapominajmy o lokalnej stacji benzynowej - apelował pan niedawno w Kongresie. Czy ostatnia eskalacja cen to przegrana tej strategii?
Robert E. Ebel: - To przede wszystkim wygrana praw rynku. Wszyscy zwracają uwagę na wzrost cen ropy, a mało kto zauważa, że wzrasta jej zużycie. Po ostatnich decyzjach wydobycie zaczyna się normalizować, ale podwyżka cen jest spowodowana prognozami dotyczącymi wzrostu zużycia. Państwa OPEC nie są zainteresowane intensywniejszą eksploatacją złóż. Po co obniżać cenę, skoro można utrzymać ją na wyższym poziomie i czerpać zyski przez dłuższy czas?
- Ale przecież OPEC nie kontroluje całego wydobycia ropy.
- Na rynku istnieje bardzo delikatna równowaga między podażą a popytem. Rezerwy i możliwości wydobycia nie są o wiele większe od obecnego stanu. Jeśli OPEC ograniczy produkcję o 4 mln baryłek dziennie - nie ma sposobu, aby zrekompensować braki na rynku paliwowym. Żadne państwo czy nawet grupa państw nie należących do OPEC nie jest w stanie wyrównać tego spadku.
- Jednym z tych państw jest Rosja. Czy jej wejście do OPEC - jak zapowiada minister energetyki Wenezueli - będzie poważnym zagrożeniem dla rynku?
- To przede wszystkim nie byłoby korzystne dla samej Rosji. W czasie mojej ostatniej wizyty w Moskwie rosyjscy politycy pytali mnie o korzyści z ewentualnego wstąpienia do OPEC. Odradzałem. Nie będąc w tej organizacji, Rosjanie mogą skorzystać na wielu posunięciach tego kartelu, a jednocześnie nie muszą przestrzegać limitów produkcji. Jako obserwatorzy OPEC, mogą z łatwością wykorzystywać koniunkturę na rynku, ale nie są ograniczeni w rozmowach z potencjalnymi inwestorami. Zachodnie firmy nie będą tak skore do pompowania milionów dolarów, mając świadomość, że któregoś dnia OPEC podejmie decyzję o zmniejszeniu wydobycia i odebraniu im części zysków. Rosjanie są realistami i bardziej niż politycznego wpływu na światowy rynek potrzebują dziś światowych inwestycji.
- Dla Polski, kraju uzależnionego od rosyjskiej nafty, może byłoby lepiej, gdyby Rosja musiała się podporządkować decyzjom OPEC?
- Producent taki jak Rosja nikomu by się nie podporządkował. Przeciwnie, mógłby się przyczynić do tego, że decyzje OPEC byłyby jeszcze trudniejsze do przewidzenia. Polska natomiast musi się obawiać nie tyle rozwiązań globalnych, ile braku rozwiązań lokalnych - jasnej strategii i polityki energetycznej. Niezależnie od tego, czy Rosja będzie uzależniać swoją produkcję od decyzji OPEC, czy od Esso, Mobil i Texaco, Polska dalej będzie na nią zdana. Byłem w Warszawie kilkakrotnie i zauważyłem, że borykacie się z klasycznym problemem kraju importera. Każde państwo skazane na import surowców energetycznych musi zróżnicować swoje źródła dostaw oraz rodzaje nośników energii. Większe otwarcie rynku pozwoliłoby na zróżnicowanie dostawców i większą niezależność. Zarówno jeżeli chodzi o paliwa płynne, jak i o gaz. Stany Zjednoczone sprowadzają 50 proc. konsumowanej ropy naftowej. Pochodzi ona jednak z różnych źródeł. Ropa z Zatoki Perskiej stanowi zaledwie 25 proc. importu. Nie dlatego, że ktoś tak zarządził, ale dlatego, że rynek został zderegulowany.
- Jakie inne nośniki energii oprócz węgla miał pan na myśli?
- Polska powinna unikać pułapki państw europejskich, które wyrzekły się energii nuklearnej. Dla średnich krajów jest to w obecnej sytuacji najlepsza gwarancja niezależności. Nie wydaje mi się, żeby Polska przed rokiem 2010 była gotowa uruchomić masową produkcję energii nuklearnej. Powinna już jednak myśleć o podobnych rozwiązaniach.
- Czy Ameryce grozi powtórka z kryzysu lat 70.?
- Nie, to jest niemożliwe. Wtedy mieliśmy do czynienia z embargiem państw arabskich. Teraz nie ma przerw w dostawach ropy - nie ma kolejek w Ameryce - wszystko reguluje cena. Gospodarka jest silna. Ta sytuacja może się przyczynić do jej schłodzenia, ale o kryzysie nie ma mowy.
- Kolejki są jednak w całej Europie.
- Kolejki te nie są spowodowane wstrzymaniem dostaw, lecz niezadowoleniem społecznym. To jest wewnętrzny protest przeciwko złym rozwiązaniom fiskalnym. To w nikłym stopniu dotyczy Amerykanów. Oni płacą za benzynę 25 proc. kwoty, którą wydają na nią Polacy, nie mówiąc o innych krajach Europy Zachodniej.
- W Europie benzyna jest droga z powodu akcyzy, z której finansuje się rozbudowane programy socjalne. Kiedy Ameryka sięgnie po ten instrument?
- Od czasu do czasu jest to rozważane, ale raczej w czysto akademickich dyskusjach. Wszyscy zdają sobie sprawę, że takie posunięcie byłoby politycznym samobójstwem. Amerykanie nie lubią kosztownej benzyny i nie zaakceptują wyższych podatków. Po prostu na to się nie zgodzą i Kongres doskonale sobie zdaje z tego sprawę.
- Ale Kongres musi sobie zdawać sprawę z potrzeb najbiedniejszych, którzy również głosują, a pomoc dla nich i opieka nad nimi kosztują.
- To jest myślenie europejskie, gdzie te podatki funkcjonują od dłuższego czasu i może ludzie się już do nich przyzwyczaili. Amerykanie się na to nie zgodzą. Może też dlatego, że żaden rządowy program pomocy społecznej nie byłby w stanie zrekompensować pogarszającej się sytuacji wynikłej z rosnących cen paliwa.
- Powiedział pan w Kongresie, że ropa naftowa określa nie tylko ceny benzyny, ale też notowania polityków. Czy w przeddzień wyborów demokraci nie powinni uruchomić strategicznych rezerw paliwowych?
- Gdyby prezydent Clinton zadzwonił do mnie z takim pytaniem, stanowczo bym mu odradzał. Rezerwy zostały stworzone na wypadek zakłóceń w dostawach ropy naftowej, takich jak np. wojna w Zatoce Perskiej, a nie po to, by regulować ceny na rynku. Ponadto gdybym był producentem ropy naftowej, a prezydent zdecydowałby się na sprzedaż części rezerw, czułbym się oszukany. Przecież to moje podatki przyczyniły się do stworzenia tych rezerw, a teraz zarabiałbym mniej z powodu spadku cen. Oburzenie producentów byłoby tak silne, że politycznie demokraci musieliby na tym stracić.
Robert E. Ebel: - To przede wszystkim wygrana praw rynku. Wszyscy zwracają uwagę na wzrost cen ropy, a mało kto zauważa, że wzrasta jej zużycie. Po ostatnich decyzjach wydobycie zaczyna się normalizować, ale podwyżka cen jest spowodowana prognozami dotyczącymi wzrostu zużycia. Państwa OPEC nie są zainteresowane intensywniejszą eksploatacją złóż. Po co obniżać cenę, skoro można utrzymać ją na wyższym poziomie i czerpać zyski przez dłuższy czas?
- Ale przecież OPEC nie kontroluje całego wydobycia ropy.
- Na rynku istnieje bardzo delikatna równowaga między podażą a popytem. Rezerwy i możliwości wydobycia nie są o wiele większe od obecnego stanu. Jeśli OPEC ograniczy produkcję o 4 mln baryłek dziennie - nie ma sposobu, aby zrekompensować braki na rynku paliwowym. Żadne państwo czy nawet grupa państw nie należących do OPEC nie jest w stanie wyrównać tego spadku.
- Jednym z tych państw jest Rosja. Czy jej wejście do OPEC - jak zapowiada minister energetyki Wenezueli - będzie poważnym zagrożeniem dla rynku?
- To przede wszystkim nie byłoby korzystne dla samej Rosji. W czasie mojej ostatniej wizyty w Moskwie rosyjscy politycy pytali mnie o korzyści z ewentualnego wstąpienia do OPEC. Odradzałem. Nie będąc w tej organizacji, Rosjanie mogą skorzystać na wielu posunięciach tego kartelu, a jednocześnie nie muszą przestrzegać limitów produkcji. Jako obserwatorzy OPEC, mogą z łatwością wykorzystywać koniunkturę na rynku, ale nie są ograniczeni w rozmowach z potencjalnymi inwestorami. Zachodnie firmy nie będą tak skore do pompowania milionów dolarów, mając świadomość, że któregoś dnia OPEC podejmie decyzję o zmniejszeniu wydobycia i odebraniu im części zysków. Rosjanie są realistami i bardziej niż politycznego wpływu na światowy rynek potrzebują dziś światowych inwestycji.
- Dla Polski, kraju uzależnionego od rosyjskiej nafty, może byłoby lepiej, gdyby Rosja musiała się podporządkować decyzjom OPEC?
- Producent taki jak Rosja nikomu by się nie podporządkował. Przeciwnie, mógłby się przyczynić do tego, że decyzje OPEC byłyby jeszcze trudniejsze do przewidzenia. Polska natomiast musi się obawiać nie tyle rozwiązań globalnych, ile braku rozwiązań lokalnych - jasnej strategii i polityki energetycznej. Niezależnie od tego, czy Rosja będzie uzależniać swoją produkcję od decyzji OPEC, czy od Esso, Mobil i Texaco, Polska dalej będzie na nią zdana. Byłem w Warszawie kilkakrotnie i zauważyłem, że borykacie się z klasycznym problemem kraju importera. Każde państwo skazane na import surowców energetycznych musi zróżnicować swoje źródła dostaw oraz rodzaje nośników energii. Większe otwarcie rynku pozwoliłoby na zróżnicowanie dostawców i większą niezależność. Zarówno jeżeli chodzi o paliwa płynne, jak i o gaz. Stany Zjednoczone sprowadzają 50 proc. konsumowanej ropy naftowej. Pochodzi ona jednak z różnych źródeł. Ropa z Zatoki Perskiej stanowi zaledwie 25 proc. importu. Nie dlatego, że ktoś tak zarządził, ale dlatego, że rynek został zderegulowany.
- Jakie inne nośniki energii oprócz węgla miał pan na myśli?
- Polska powinna unikać pułapki państw europejskich, które wyrzekły się energii nuklearnej. Dla średnich krajów jest to w obecnej sytuacji najlepsza gwarancja niezależności. Nie wydaje mi się, żeby Polska przed rokiem 2010 była gotowa uruchomić masową produkcję energii nuklearnej. Powinna już jednak myśleć o podobnych rozwiązaniach.
- Czy Ameryce grozi powtórka z kryzysu lat 70.?
- Nie, to jest niemożliwe. Wtedy mieliśmy do czynienia z embargiem państw arabskich. Teraz nie ma przerw w dostawach ropy - nie ma kolejek w Ameryce - wszystko reguluje cena. Gospodarka jest silna. Ta sytuacja może się przyczynić do jej schłodzenia, ale o kryzysie nie ma mowy.
- Kolejki są jednak w całej Europie.
- Kolejki te nie są spowodowane wstrzymaniem dostaw, lecz niezadowoleniem społecznym. To jest wewnętrzny protest przeciwko złym rozwiązaniom fiskalnym. To w nikłym stopniu dotyczy Amerykanów. Oni płacą za benzynę 25 proc. kwoty, którą wydają na nią Polacy, nie mówiąc o innych krajach Europy Zachodniej.
- W Europie benzyna jest droga z powodu akcyzy, z której finansuje się rozbudowane programy socjalne. Kiedy Ameryka sięgnie po ten instrument?
- Od czasu do czasu jest to rozważane, ale raczej w czysto akademickich dyskusjach. Wszyscy zdają sobie sprawę, że takie posunięcie byłoby politycznym samobójstwem. Amerykanie nie lubią kosztownej benzyny i nie zaakceptują wyższych podatków. Po prostu na to się nie zgodzą i Kongres doskonale sobie zdaje z tego sprawę.
- Ale Kongres musi sobie zdawać sprawę z potrzeb najbiedniejszych, którzy również głosują, a pomoc dla nich i opieka nad nimi kosztują.
- To jest myślenie europejskie, gdzie te podatki funkcjonują od dłuższego czasu i może ludzie się już do nich przyzwyczaili. Amerykanie się na to nie zgodzą. Może też dlatego, że żaden rządowy program pomocy społecznej nie byłby w stanie zrekompensować pogarszającej się sytuacji wynikłej z rosnących cen paliwa.
- Powiedział pan w Kongresie, że ropa naftowa określa nie tylko ceny benzyny, ale też notowania polityków. Czy w przeddzień wyborów demokraci nie powinni uruchomić strategicznych rezerw paliwowych?
- Gdyby prezydent Clinton zadzwonił do mnie z takim pytaniem, stanowczo bym mu odradzał. Rezerwy zostały stworzone na wypadek zakłóceń w dostawach ropy naftowej, takich jak np. wojna w Zatoce Perskiej, a nie po to, by regulować ceny na rynku. Ponadto gdybym był producentem ropy naftowej, a prezydent zdecydowałby się na sprzedaż części rezerw, czułbym się oszukany. Przecież to moje podatki przyczyniły się do stworzenia tych rezerw, a teraz zarabiałbym mniej z powodu spadku cen. Oburzenie producentów byłoby tak silne, że politycznie demokraci musieliby na tym stracić.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.