Wiele się musi zmienić, żeby nic się nie zmieniło - ta sentencja Tomasso di Lampedusy, włoskiego pisarza i arystokraty, doskonale pasuje do polskich wyższych uczelni państwowych
Od dziesięciu lat pozorują one reformy, żeby zachować swoją uprzywilejowaną pozycję, czyli przejmować 99 proc. funduszy przeznaczonych w budżecie państwa na szkolnictwo wyższe. Co na to urząd antymonopolowy?
Szkoły państwowe wszelkimi sposobami bronią się przed taką nowelizacją ustawy o szkolnictwie wyższym (projekt jest od ponad pięciu lat zmieniany i wciąż nie trafia do parlamentu), która nakazywałaby podzielenie się środkami ze szkołami niepublicznymi oraz uzależniałaby wysokość dotacji od jakości produktu edukacyjnego. Sprawa wydaje się beznadziejna, ponieważ decydujący głos ma tutaj konferencja rektorów uczelni publicznych oraz minister edukacji, od początku III RP (jak w czasach PRL) wybierany z grona profesorów tych właśnie szkół. Nie działający dobrze zegar edukacji ma więc naprawiać przedstawiciel środowiska, które go zepsuło.
- Po polskich szkołach wyższych krąży widmo komunizmu. Komunizm i centralne rozdawnictwo są wręcz zagwarantowane przez obecne rozwiązania prawne. Jednym słowem - zapewnia się bezpieczeństwo finansowe bez względu na wyniki - mówi Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Dwa lata temu Pawłowski zaproponował MEN ogłaszanie przetargów na konkretny typ kształcenia i zaproponował wykształcenie licencjata po cenie dwuipółkrotnie niższej niż w uczelniach publicznych. Oferty nie przyjęto. Z prostego powodu - uczelnie musiałyby wprowadzić rachunek ekonomiczny, który w systemie dotacji jest zbędny, a w warunkach wolnej konkurencji byłby dla nich kompromitujący (ujawniłby wysokie koszty).
Uczelnie mają po prostu strukturę państwowych przedsiębiorstw - jak huty, kopalnie czy zakłady gospodarki komunalnej. Główną pozycją ich budżetów są płace i tzw. koszty sztywne (m.in. utrzymanie budynków, opłaty za energię, wodę, ciepło), natomiast na prace badawcze wydaje się w najlepszym wypadku kilkanaście procent środków (jak na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie), a przeważnie 5-7 proc. Mechanizm ten działa też w drugą stronę: skoro badania są na uczelniach dopustem Bożym, nie ma zleceniodawców łożących na konkretne projekty. W wyróżniającym się w skali kraju Uniwersytecie Jagiellońskim fundusze pozyskane na zlecone badania stanowią zaledwie 4,3 proc. wpływów. Na uniwersytetach amerykańskich i brytyjskich wskaźnik ten przekracza 30 proc., a na przykład w Uniwersytecie Stanforda sięga 60 proc.
W polskim szkolnictwie wyższym zatrudnionych jest 140 tys. osób (łącznie z pracownikami administracji i obsługi), co oznacza, że na każdego pracownika uczelni przypada 10 studentów, a na nauczyciela akademickiego - nawet 30 studentów. Tymczasem na renomowanych uczelniach amerykańskich, na przykład w Harvardzie, pracownik uczelni obsługuje dwóch studentów, zaś nauczyciel akademicki przypada na trzech studentów (jest to możliwe dzięki odpłatności za studia i dopływie pieniędzy z zewnątrz na badania). Proste porównanie wskazywałoby na to, że przeciętny student ma w Polsce dziesięciokrotnie gorsze warunki kształcenia niż jego amerykański rówieśnik. Czy w tych okolicznościach może być dobrze wykształcony?
Do tego dochodzi feudalna struktura kadry uczelni, która praktycznie nie podlega żadnej kontroli. Profesura jest u nas dożywotnia, a pracownicy po doktoracie (w jeszcze większym stopniu po habilitacji) mogą utrzymać etat, nie mając żadnych osiągnięć czy publikacji. Nawet w renomowanej Szkole Głównej Handlowej jeszcze dwa lata temu część "niereformowalnej" profesury miała etaty, nic nie robiąc, bo to mniej szkodziło studentom i opinii uczelni. - Prof. Stefan Amsterdamski mówił kiedyś o profesurze jako o Bizancjum w polskiej nauce. Polega to na tworzeniu zamkniętych hierarchicznych grup, które zwalczają wspólnego wroga: drugą grupę rządzoną przez innego "wodza", czyli kierownika konkurencyjnego zakładu - mówi Ireneusz Ścigała, psycholog.
Każdy z "wodzów" stara się mieć "dojścia" w Komitecie Badań Naukowych, a przynajmniej w rektoracie, bo to gwarantuje granty, czyli opłacanie dworu. - Wartość niektórych projektów jest żenująco niska, ale nikomu to nie przeszkadza, bo środki w wielu wypadkach i tak przydziela się uznaniowo. A ponieważ miernoty jest statystycznie więcej, zatem miernota wygrywa - mówi prof. Łukasz Turski, fizyk. Czy można się dziwić, że w większości dziedzin polska nauka sytuuje się w światowym rankingu (na przykład pod względem liczby cytowań w tzw. indeksie filadelfijskim) w trzeciej i czwartej dziesiątce? Z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Warszawskim wynika, że jedynie 10 proc. kadry uniwersyteckiej potrafiła się dostosować do wymagań rynku, w tym tylko 3-5 proc. profesury. Prof. Turski uważa, że co trzeci wykładowca szkoły wyższej jest jej niepotrzebny, bo nie potrafi niczego nauczyć. Przynajmniej 10-15 proc. wykładowców nie lubi swoich studentów, wymyśla więc absurdalne tematy wykładów, na których pojawiają się trzy, cztery osoby. I nikt tych zajęć nie likwiduje. Utrzymywanie z pieniędzy podatników zajęć i katedr, na które nie ma popytu i są one pod względem wartości badań wtórne, nazywa się na uczelniach "teorią rozwielitki". Jeden sprytny naukowiec pionier wychowuje grupę następców i otacza się gronem oddanych studentów. Stworzona w ten sposób kasta może przez lata zajmować się hermetycznymi problemami, mieć wiele publikacji, wyjeżdżać na konferencje. W polskich uczelniach kwitnie więc bezużyteczna "nauka dla nauki". Tymczasem państwo, czyli właściciel uczelni, zwykle nawet o tym nie wie. Poza tym niewiele może z tym zrobić - uczelnie są przecież autonomiczne. "Uniwersytety odkryły sekret ciągłego wzrostu: im więcej inwestuje się w wyższe wykształcenie, tym większy wzrost gospodarczy; im większy wzrost gospodarczy, tym więcej można zainwestować w wyższe wykształcenie" - twierdzi ekonomista Lionel Robbins. Socjolog Daniel Bell dodaje, że w społeczeństwach postindustrialnych to uniwersytety, a nie korporacje przemysłowe są głównymi motorami przedsiębiorczości. Uniwersytety mogą być rozsadnikami przedsiębiorczości, gdy traktuje się je jak firmy, a nie jak socjalistyczne fabryki wiedzy, którymi rządzą funkcjonariusze nauki. Szanse na to są na razie niewielkie, bowiem socjalizm ma się na uniwersytetach równie dobrze jak jego niedawni teoretycy - profesorowie.
Szkoły państwowe wszelkimi sposobami bronią się przed taką nowelizacją ustawy o szkolnictwie wyższym (projekt jest od ponad pięciu lat zmieniany i wciąż nie trafia do parlamentu), która nakazywałaby podzielenie się środkami ze szkołami niepublicznymi oraz uzależniałaby wysokość dotacji od jakości produktu edukacyjnego. Sprawa wydaje się beznadziejna, ponieważ decydujący głos ma tutaj konferencja rektorów uczelni publicznych oraz minister edukacji, od początku III RP (jak w czasach PRL) wybierany z grona profesorów tych właśnie szkół. Nie działający dobrze zegar edukacji ma więc naprawiać przedstawiciel środowiska, które go zepsuło.
- Po polskich szkołach wyższych krąży widmo komunizmu. Komunizm i centralne rozdawnictwo są wręcz zagwarantowane przez obecne rozwiązania prawne. Jednym słowem - zapewnia się bezpieczeństwo finansowe bez względu na wyniki - mówi Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Dwa lata temu Pawłowski zaproponował MEN ogłaszanie przetargów na konkretny typ kształcenia i zaproponował wykształcenie licencjata po cenie dwuipółkrotnie niższej niż w uczelniach publicznych. Oferty nie przyjęto. Z prostego powodu - uczelnie musiałyby wprowadzić rachunek ekonomiczny, który w systemie dotacji jest zbędny, a w warunkach wolnej konkurencji byłby dla nich kompromitujący (ujawniłby wysokie koszty).
Uczelnie mają po prostu strukturę państwowych przedsiębiorstw - jak huty, kopalnie czy zakłady gospodarki komunalnej. Główną pozycją ich budżetów są płace i tzw. koszty sztywne (m.in. utrzymanie budynków, opłaty za energię, wodę, ciepło), natomiast na prace badawcze wydaje się w najlepszym wypadku kilkanaście procent środków (jak na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie), a przeważnie 5-7 proc. Mechanizm ten działa też w drugą stronę: skoro badania są na uczelniach dopustem Bożym, nie ma zleceniodawców łożących na konkretne projekty. W wyróżniającym się w skali kraju Uniwersytecie Jagiellońskim fundusze pozyskane na zlecone badania stanowią zaledwie 4,3 proc. wpływów. Na uniwersytetach amerykańskich i brytyjskich wskaźnik ten przekracza 30 proc., a na przykład w Uniwersytecie Stanforda sięga 60 proc.
W polskim szkolnictwie wyższym zatrudnionych jest 140 tys. osób (łącznie z pracownikami administracji i obsługi), co oznacza, że na każdego pracownika uczelni przypada 10 studentów, a na nauczyciela akademickiego - nawet 30 studentów. Tymczasem na renomowanych uczelniach amerykańskich, na przykład w Harvardzie, pracownik uczelni obsługuje dwóch studentów, zaś nauczyciel akademicki przypada na trzech studentów (jest to możliwe dzięki odpłatności za studia i dopływie pieniędzy z zewnątrz na badania). Proste porównanie wskazywałoby na to, że przeciętny student ma w Polsce dziesięciokrotnie gorsze warunki kształcenia niż jego amerykański rówieśnik. Czy w tych okolicznościach może być dobrze wykształcony?
Do tego dochodzi feudalna struktura kadry uczelni, która praktycznie nie podlega żadnej kontroli. Profesura jest u nas dożywotnia, a pracownicy po doktoracie (w jeszcze większym stopniu po habilitacji) mogą utrzymać etat, nie mając żadnych osiągnięć czy publikacji. Nawet w renomowanej Szkole Głównej Handlowej jeszcze dwa lata temu część "niereformowalnej" profesury miała etaty, nic nie robiąc, bo to mniej szkodziło studentom i opinii uczelni. - Prof. Stefan Amsterdamski mówił kiedyś o profesurze jako o Bizancjum w polskiej nauce. Polega to na tworzeniu zamkniętych hierarchicznych grup, które zwalczają wspólnego wroga: drugą grupę rządzoną przez innego "wodza", czyli kierownika konkurencyjnego zakładu - mówi Ireneusz Ścigała, psycholog.
Każdy z "wodzów" stara się mieć "dojścia" w Komitecie Badań Naukowych, a przynajmniej w rektoracie, bo to gwarantuje granty, czyli opłacanie dworu. - Wartość niektórych projektów jest żenująco niska, ale nikomu to nie przeszkadza, bo środki w wielu wypadkach i tak przydziela się uznaniowo. A ponieważ miernoty jest statystycznie więcej, zatem miernota wygrywa - mówi prof. Łukasz Turski, fizyk. Czy można się dziwić, że w większości dziedzin polska nauka sytuuje się w światowym rankingu (na przykład pod względem liczby cytowań w tzw. indeksie filadelfijskim) w trzeciej i czwartej dziesiątce? Z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Warszawskim wynika, że jedynie 10 proc. kadry uniwersyteckiej potrafiła się dostosować do wymagań rynku, w tym tylko 3-5 proc. profesury. Prof. Turski uważa, że co trzeci wykładowca szkoły wyższej jest jej niepotrzebny, bo nie potrafi niczego nauczyć. Przynajmniej 10-15 proc. wykładowców nie lubi swoich studentów, wymyśla więc absurdalne tematy wykładów, na których pojawiają się trzy, cztery osoby. I nikt tych zajęć nie likwiduje. Utrzymywanie z pieniędzy podatników zajęć i katedr, na które nie ma popytu i są one pod względem wartości badań wtórne, nazywa się na uczelniach "teorią rozwielitki". Jeden sprytny naukowiec pionier wychowuje grupę następców i otacza się gronem oddanych studentów. Stworzona w ten sposób kasta może przez lata zajmować się hermetycznymi problemami, mieć wiele publikacji, wyjeżdżać na konferencje. W polskich uczelniach kwitnie więc bezużyteczna "nauka dla nauki". Tymczasem państwo, czyli właściciel uczelni, zwykle nawet o tym nie wie. Poza tym niewiele może z tym zrobić - uczelnie są przecież autonomiczne. "Uniwersytety odkryły sekret ciągłego wzrostu: im więcej inwestuje się w wyższe wykształcenie, tym większy wzrost gospodarczy; im większy wzrost gospodarczy, tym więcej można zainwestować w wyższe wykształcenie" - twierdzi ekonomista Lionel Robbins. Socjolog Daniel Bell dodaje, że w społeczeństwach postindustrialnych to uniwersytety, a nie korporacje przemysłowe są głównymi motorami przedsiębiorczości. Uniwersytety mogą być rozsadnikami przedsiębiorczości, gdy traktuje się je jak firmy, a nie jak socjalistyczne fabryki wiedzy, którymi rządzą funkcjonariusze nauki. Szanse na to są na razie niewielkie, bowiem socjalizm ma się na uniwersytetach równie dobrze jak jego niedawni teoretycy - profesorowie.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.