Ceny energii elektrycznej i ciepła w Polsce, w przeciwieństwie do większości krajów Europy Zachodniej, rosną
Zakłady energetyczne, z których każdy na swoim terenie jest monopolistą, bezwzględnie wykorzystują swoją pozycję, a cały sektor (elektrownie, sieci przesyłowe, dystrybutorzy) przez najbliższe osiem-dziesięć lat będzie potrzebował nakładów w wysokości ok. 8 mld zł rocznie. Sam jest w stanie wygenerować mniej niż połowę tej sumy.
Jedynym źródłem kapitału w tej sytuacji jest prywatyzacja. Około 15 proc. energii elektrycznej produkują już sprywatyzowane zakłady, ale jedynie w dwóch z nich - sprzedanych w styczniu szwedzkiemu koncernowi Vattenfall AB Elektrociepłowniach Warszawskich i Elektrociepłowni Kraków SA - inwestorzy prywatni mają udziały większościowe. - Do końca 2002 r. chcemy zakończyć prywatyzację sektora - mówi Jan Buczkowski, wiceminister skarbu państwa. Nie oznacza to jednak sprzedaży całego majątku. Ministerstwo Skarbu Państwa planuje, że prywatnym inwestorom zezwoli na przejęcie jedynie ok. 30 proc. udziałów w przedsiębiorstwach energetycznych. - To jest ostatni moment na przeprowadzenie prywatyzacji. Jeśli nie zrobimy tego teraz, to może być za późno na wykorzystanie zgromadzonego w Polsce potencjału produkcyjnego - dodaje Buczkowski. Równolegle z prywatyzacją wprowadzane są nowe reguły gry.
- Przedsiębiorstwa, które zużywają co najmniej 40 gigawatogodzin energii rocznie, mają prawo kupowania jej bezpośrednio od producentów. Na tym rynku już występuje konkurencja - twierdzi Wojciech Tabiś, dyrektor Departamentu Energetyki w Ministerstwie Gospodarki. W praktyce dotyczy to ok. 180 największych przedsiębiorstw, które łącznie kupują aż 43 proc. energii. Spółki dystrybucyjne zobowiązane są do udostępnienia im swoich sieci przesyłowych. Próg, od którego można będzie wybierać producenta, będzie stopniowo obniżany, a w grudniu 2005 r. każdy użytkownik będzie miał prawo wyboru dostawcy.
Zdaniem Tadeusza Aziewicza, prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta, te dwa procesy - prywatyzacja i liberalizacja - muszą być prowadzone równolegle, bo jeden jest koniecznym warunkiem powodzenia drugiego. - Nie wierzę w efektywną rywalizację państwowych podmiotów. Tylko niezależne, posiadające właściciela, maksymalizujące zysk przedsiębiorstwa są zdolne do prawdziwej konkurencji - twierdzi Aziewicz.
Na sektor energetyczny składają się Polskie Sieci Elektroenergetyczne (spółka, do której należą sieci elektryczne wysokiego napięcia oraz Krajowa Dyspozycja Mocy), 33 zakłady dystrybucji oraz kilkadziesiąt elektrowni i elektrociepłowni. Wartość księgowa wszystkich tych przedsiębiorstw przekracza 33 mld zł (36 mld razem z kopalniami węgla brunatnego, które pracują wyłącznie na potrzeby elektrowni); szacuje się, że ich wartość rynkowa jest mniej więcej półtora raza większa.
Z dwudziestu największych polskich elektrowni, które wytwarzają ponad 80 proc. energii, tylko dwie (Rybnik i Opole) są na tyle nowoczesne, że nie wymagają większych inwestycji. Warunkiem przetrwania pozostałych, także elektrociepłowni i zakładów dystrybucji, jest wyasygnowanie dużych pieniędzy na modernizację, a często wręcz na odtworzenie wyeksploatowanych urządzeń.
Pierwszą sprywatyzowaną elektrownią sieciową był Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin (ZE PAK). W zeszłym roku 20 proc. akcji zostało sprzedanych za 87,9 mln USD konsorcjum, na którego czele stanął Elektrim. W ciągu dwunastu miesięcy zobowiązało się ono do podniesienia kapitału o kolejne 100 mln USD i zwiększenia tym samym udziałów w spółce do 38 proc. Termin upływa 30 marca tego roku, konsorcjum stara się pozyskać inwestora zewnętrznego, który wyłożyłby tę kwotę. Potrzeby inwestycyjne przedsiębiorstwa ocenia się na 3,5-4 mld zł w ciągu najbliższych pięciu lat.
Podobne nakłady są konieczne w największej polskiej elektrowni - Bełchatowie. Do końca 2005 r. musi on wyłączyć sześć z dwunastu pracujących tam bloków energetycznych. Na zrekompensowanie ubytków, jakie to spowoduje, potrzebna jest kwota 0,7-1 mld USD, która pozwoli na modernizację urządzeń lub budowę tzw. Bełchatowa II. Jeżeli tych środków nie uda się znaleźć, wielu pracowników z dziesięciotysięcznej załogi zostanie zwolnionych. Paradoks polega na tym, że Bełchatów produkuje energię najtaniej. Mógłby osiągać rentowność na poziomie powyżej 20 proc. i być zalążkiem przyszłego polskiego potentata energetycznego, takiego jak Vattenfall czy National Power. Na razie jednak się na to nie zanosi. Powodem kłopotów są niekorzystne kontrakty długoterminowe na sprzedaż energii.
Podpisywane w latach 1994-1998 r. kilkunastoletnie umowy pomiędzy Polskimi Sieciami Elektroenergetycznymi a producentami miały być lekarstwem, a stały się najtrudniejszym w tej chwili do rozwiązania problemem energetyki. Kontrakty, obejmujące 70 proc. energii wytwarzanej w Polsce, miały stanowić gwarancję dla banków udzielających pożyczek na inwestycje. Tymczasem skutecznie utrwaliły one chory układ, w którym elektrownie produkujące najtańszą energię muszą sprzedawać ją grubo poniżej cen rynkowych. Potencjalnie najbardziej dochodowe spółki, takie jak Bełchatów, nie są w stanie samodzielnie zarobić na dokonanie koniecznych inwestycji. Z kolei dla wielu innych, produkujących drożej, kontrakty stanowiły rzeczywistą gwarancję przetrwania. Dlatego zdarzało się, że zachodnie koncerny, kupując elektrownie i elektrociepłownie dążyły do tego, by te wcześniej podpisały długoletnie, korzystne umowy. Piętnastoletni kontrakt udało się na przykład w 1998 r. wynegocjować firmie Elektricite de France, gdy kupowała Elektrociepłownię Kraków. Brak zgody na podobną umowę był rok później powodem wycofania się koncernu National Power z rywalizacji o ZE PAK.
Sytuację może uzdrowić wprowadzenie w życie zasady polegającej na tym, że w kolejnych latach elektrownie takie jak Bełchatów będą dostarczały coraz mniej energii w ramach kontraktów, a coraz więcej sprzedawały na wolnym rynku. Ponieważ muszą one zrealizować zapisane w kontrakcie wielkości dostaw, część z nich zostałaby przesunięta na następne lata. W efekcie pozwoliłoby to na stopniową liberalizację rynku. Teoretycznie jest on wolny od 1 stycznia ubiegłego roku. Okazuje się jednak, że ceny nie zostały uwolnione. A zasadę konkurencji zastąpiły mechanizmy regulacyjne wprowadzone przez państwo. Po pierwsze, na 15 proc. ustalono limit podwyżek cen, jakie mogą podyktować elektrociepłownie i zakłady dystrybucji. Po drugie, jeżeli chcą to zrobić, muszą przedstawić powstałemu dwa lata temu Urzędowi Regulacji Energetyki projekt taryfy oparty na udokumentowanych kosztach. - To jest najsłabszy punkt tego systemu. Wciąż zbyt łatwe jest przerzucanie kosztów na konsumenta - twierdzi Maciej Grabowski z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. - URE nie jest w stanie wyegzekwować od zakładów dystrybucyjnych i ciepłowniczych rzetelnej kalkulacji ponoszonych wydatków.
W sumie do końca 1999 r. średni wzrost cen wyniósł 9,84 proc. Zgodnie z prawem energetycznym z 1997 r. nie muszą się ubiegać o zatwierdzenie taryf zakłady, które utrzymują ceny na nie zmienionym poziomie. Zatwierdzone do tej pory taryfy obejmują ponad 70 proc. wartości całej sprzedaży. Wśród przedsiębiorstw produkujących pozostałą część energii większość stanowią te, które świadomie unikają owej procedury. - Zakłady te wcześniej ustaliły tak wysokie ceny, że nie są zainteresowane ich zmienianiem; URE nie zatwierdziłby ich - mówi Olgierd Szłapczyński z Urzędu Regulacji Energetyki. Dodatkowo mają możliwość waloryzowania dotychczasowych taryf o wskaźnik inflacji. Wiele firm dystrybucyjnych korzysta ze swej dominującej pozycji na lokalnym rynku również w inny sposób. Przy podłączaniu do sieci nie pozwalają odbiorcom energii na samodzielny wybór wykonawcy - faworyzują wybrane firmy, praktycznie eliminując jakąkolwiek konkurencję. Część zakładów zleca tego typu prace wyłącznie własnym brygadom. A gdy podłączenie zostało wykonane przez inwestora, zakład zwykle zmusza go do nieodpłatnego przekazania instalacji. Pod koniec stycznia na trzy przedsiębiorstwa stosujące tego typu praktyki Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta nałożył kary w wysokości 79 tys. i 100 tys. zł. - Te praktyki są nagminne. Kary mają być przestrogą dla pozostałych zakładów, ostrzeżeniem, że są to działania nielegalne - mówi prezes Aziewicz.
W większości krajów Europy Zachodniej w ciągu ostatniej dekady pozycja dotychczasowych monopolistów energetycznych została poważnie nadwątlona. Najdalej posuniętą prywatyzację przeprowadziła Wielka Brytania. Efektem zmian był spadek realnych cen energii elektrycznej w latach 1990-1996 o 15-20 proc. Za przykład państwa, które skutecznie uzdrowiło ten rynek, często podaje się Norwegię. Oddzielono tam handel energią od jej przesyłu i wszystkim odbiorcom umożliwiono swobodny wybór producenta. Niektóre z norweskich rozwiązań chce wprowadzić polski rząd, między innymi poprzez stworzenie giełdy, na której ma być sprzedawanych 15-20 proc. energii. Ale podobnie jak prywatyzacja, reformy te odsuwane są w czasie, a rynek z powodu kontraktów długoterminowych i słabości instytucji regulacyjnych nadal jest skrępowany. Optymistyczne - zdaniem Macieja Grabowskiego - jest to, że elektroenergetyka obok telekomunikacji jest "na świeczniku", co do pewnego stopnia wymusza wprowadzanie zmian.
Za kilka lat, przynajmniej wedle ambitnych zamierzeń decydentów, powinniśmy kupować miesięczną "porcję energii" w sklepie w postaci karty magnetycznej. O nasze względy ma rywalizować kilkunastu producentów. Rola zakładów energetycznych będzie się sprowadzać tylko do przesyłania nam "towaru". Niestety, wizja ta wydaje się w tej chwili zupełnie nieziszczalna.
Jedynym źródłem kapitału w tej sytuacji jest prywatyzacja. Około 15 proc. energii elektrycznej produkują już sprywatyzowane zakłady, ale jedynie w dwóch z nich - sprzedanych w styczniu szwedzkiemu koncernowi Vattenfall AB Elektrociepłowniach Warszawskich i Elektrociepłowni Kraków SA - inwestorzy prywatni mają udziały większościowe. - Do końca 2002 r. chcemy zakończyć prywatyzację sektora - mówi Jan Buczkowski, wiceminister skarbu państwa. Nie oznacza to jednak sprzedaży całego majątku. Ministerstwo Skarbu Państwa planuje, że prywatnym inwestorom zezwoli na przejęcie jedynie ok. 30 proc. udziałów w przedsiębiorstwach energetycznych. - To jest ostatni moment na przeprowadzenie prywatyzacji. Jeśli nie zrobimy tego teraz, to może być za późno na wykorzystanie zgromadzonego w Polsce potencjału produkcyjnego - dodaje Buczkowski. Równolegle z prywatyzacją wprowadzane są nowe reguły gry.
- Przedsiębiorstwa, które zużywają co najmniej 40 gigawatogodzin energii rocznie, mają prawo kupowania jej bezpośrednio od producentów. Na tym rynku już występuje konkurencja - twierdzi Wojciech Tabiś, dyrektor Departamentu Energetyki w Ministerstwie Gospodarki. W praktyce dotyczy to ok. 180 największych przedsiębiorstw, które łącznie kupują aż 43 proc. energii. Spółki dystrybucyjne zobowiązane są do udostępnienia im swoich sieci przesyłowych. Próg, od którego można będzie wybierać producenta, będzie stopniowo obniżany, a w grudniu 2005 r. każdy użytkownik będzie miał prawo wyboru dostawcy.
Zdaniem Tadeusza Aziewicza, prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta, te dwa procesy - prywatyzacja i liberalizacja - muszą być prowadzone równolegle, bo jeden jest koniecznym warunkiem powodzenia drugiego. - Nie wierzę w efektywną rywalizację państwowych podmiotów. Tylko niezależne, posiadające właściciela, maksymalizujące zysk przedsiębiorstwa są zdolne do prawdziwej konkurencji - twierdzi Aziewicz.
Na sektor energetyczny składają się Polskie Sieci Elektroenergetyczne (spółka, do której należą sieci elektryczne wysokiego napięcia oraz Krajowa Dyspozycja Mocy), 33 zakłady dystrybucji oraz kilkadziesiąt elektrowni i elektrociepłowni. Wartość księgowa wszystkich tych przedsiębiorstw przekracza 33 mld zł (36 mld razem z kopalniami węgla brunatnego, które pracują wyłącznie na potrzeby elektrowni); szacuje się, że ich wartość rynkowa jest mniej więcej półtora raza większa.
Z dwudziestu największych polskich elektrowni, które wytwarzają ponad 80 proc. energii, tylko dwie (Rybnik i Opole) są na tyle nowoczesne, że nie wymagają większych inwestycji. Warunkiem przetrwania pozostałych, także elektrociepłowni i zakładów dystrybucji, jest wyasygnowanie dużych pieniędzy na modernizację, a często wręcz na odtworzenie wyeksploatowanych urządzeń.
Pierwszą sprywatyzowaną elektrownią sieciową był Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin (ZE PAK). W zeszłym roku 20 proc. akcji zostało sprzedanych za 87,9 mln USD konsorcjum, na którego czele stanął Elektrim. W ciągu dwunastu miesięcy zobowiązało się ono do podniesienia kapitału o kolejne 100 mln USD i zwiększenia tym samym udziałów w spółce do 38 proc. Termin upływa 30 marca tego roku, konsorcjum stara się pozyskać inwestora zewnętrznego, który wyłożyłby tę kwotę. Potrzeby inwestycyjne przedsiębiorstwa ocenia się na 3,5-4 mld zł w ciągu najbliższych pięciu lat.
Podobne nakłady są konieczne w największej polskiej elektrowni - Bełchatowie. Do końca 2005 r. musi on wyłączyć sześć z dwunastu pracujących tam bloków energetycznych. Na zrekompensowanie ubytków, jakie to spowoduje, potrzebna jest kwota 0,7-1 mld USD, która pozwoli na modernizację urządzeń lub budowę tzw. Bełchatowa II. Jeżeli tych środków nie uda się znaleźć, wielu pracowników z dziesięciotysięcznej załogi zostanie zwolnionych. Paradoks polega na tym, że Bełchatów produkuje energię najtaniej. Mógłby osiągać rentowność na poziomie powyżej 20 proc. i być zalążkiem przyszłego polskiego potentata energetycznego, takiego jak Vattenfall czy National Power. Na razie jednak się na to nie zanosi. Powodem kłopotów są niekorzystne kontrakty długoterminowe na sprzedaż energii.
Podpisywane w latach 1994-1998 r. kilkunastoletnie umowy pomiędzy Polskimi Sieciami Elektroenergetycznymi a producentami miały być lekarstwem, a stały się najtrudniejszym w tej chwili do rozwiązania problemem energetyki. Kontrakty, obejmujące 70 proc. energii wytwarzanej w Polsce, miały stanowić gwarancję dla banków udzielających pożyczek na inwestycje. Tymczasem skutecznie utrwaliły one chory układ, w którym elektrownie produkujące najtańszą energię muszą sprzedawać ją grubo poniżej cen rynkowych. Potencjalnie najbardziej dochodowe spółki, takie jak Bełchatów, nie są w stanie samodzielnie zarobić na dokonanie koniecznych inwestycji. Z kolei dla wielu innych, produkujących drożej, kontrakty stanowiły rzeczywistą gwarancję przetrwania. Dlatego zdarzało się, że zachodnie koncerny, kupując elektrownie i elektrociepłownie dążyły do tego, by te wcześniej podpisały długoletnie, korzystne umowy. Piętnastoletni kontrakt udało się na przykład w 1998 r. wynegocjować firmie Elektricite de France, gdy kupowała Elektrociepłownię Kraków. Brak zgody na podobną umowę był rok później powodem wycofania się koncernu National Power z rywalizacji o ZE PAK.
Sytuację może uzdrowić wprowadzenie w życie zasady polegającej na tym, że w kolejnych latach elektrownie takie jak Bełchatów będą dostarczały coraz mniej energii w ramach kontraktów, a coraz więcej sprzedawały na wolnym rynku. Ponieważ muszą one zrealizować zapisane w kontrakcie wielkości dostaw, część z nich zostałaby przesunięta na następne lata. W efekcie pozwoliłoby to na stopniową liberalizację rynku. Teoretycznie jest on wolny od 1 stycznia ubiegłego roku. Okazuje się jednak, że ceny nie zostały uwolnione. A zasadę konkurencji zastąpiły mechanizmy regulacyjne wprowadzone przez państwo. Po pierwsze, na 15 proc. ustalono limit podwyżek cen, jakie mogą podyktować elektrociepłownie i zakłady dystrybucji. Po drugie, jeżeli chcą to zrobić, muszą przedstawić powstałemu dwa lata temu Urzędowi Regulacji Energetyki projekt taryfy oparty na udokumentowanych kosztach. - To jest najsłabszy punkt tego systemu. Wciąż zbyt łatwe jest przerzucanie kosztów na konsumenta - twierdzi Maciej Grabowski z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. - URE nie jest w stanie wyegzekwować od zakładów dystrybucyjnych i ciepłowniczych rzetelnej kalkulacji ponoszonych wydatków.
W sumie do końca 1999 r. średni wzrost cen wyniósł 9,84 proc. Zgodnie z prawem energetycznym z 1997 r. nie muszą się ubiegać o zatwierdzenie taryf zakłady, które utrzymują ceny na nie zmienionym poziomie. Zatwierdzone do tej pory taryfy obejmują ponad 70 proc. wartości całej sprzedaży. Wśród przedsiębiorstw produkujących pozostałą część energii większość stanowią te, które świadomie unikają owej procedury. - Zakłady te wcześniej ustaliły tak wysokie ceny, że nie są zainteresowane ich zmienianiem; URE nie zatwierdziłby ich - mówi Olgierd Szłapczyński z Urzędu Regulacji Energetyki. Dodatkowo mają możliwość waloryzowania dotychczasowych taryf o wskaźnik inflacji. Wiele firm dystrybucyjnych korzysta ze swej dominującej pozycji na lokalnym rynku również w inny sposób. Przy podłączaniu do sieci nie pozwalają odbiorcom energii na samodzielny wybór wykonawcy - faworyzują wybrane firmy, praktycznie eliminując jakąkolwiek konkurencję. Część zakładów zleca tego typu prace wyłącznie własnym brygadom. A gdy podłączenie zostało wykonane przez inwestora, zakład zwykle zmusza go do nieodpłatnego przekazania instalacji. Pod koniec stycznia na trzy przedsiębiorstwa stosujące tego typu praktyki Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta nałożył kary w wysokości 79 tys. i 100 tys. zł. - Te praktyki są nagminne. Kary mają być przestrogą dla pozostałych zakładów, ostrzeżeniem, że są to działania nielegalne - mówi prezes Aziewicz.
W większości krajów Europy Zachodniej w ciągu ostatniej dekady pozycja dotychczasowych monopolistów energetycznych została poważnie nadwątlona. Najdalej posuniętą prywatyzację przeprowadziła Wielka Brytania. Efektem zmian był spadek realnych cen energii elektrycznej w latach 1990-1996 o 15-20 proc. Za przykład państwa, które skutecznie uzdrowiło ten rynek, często podaje się Norwegię. Oddzielono tam handel energią od jej przesyłu i wszystkim odbiorcom umożliwiono swobodny wybór producenta. Niektóre z norweskich rozwiązań chce wprowadzić polski rząd, między innymi poprzez stworzenie giełdy, na której ma być sprzedawanych 15-20 proc. energii. Ale podobnie jak prywatyzacja, reformy te odsuwane są w czasie, a rynek z powodu kontraktów długoterminowych i słabości instytucji regulacyjnych nadal jest skrępowany. Optymistyczne - zdaniem Macieja Grabowskiego - jest to, że elektroenergetyka obok telekomunikacji jest "na świeczniku", co do pewnego stopnia wymusza wprowadzanie zmian.
Za kilka lat, przynajmniej wedle ambitnych zamierzeń decydentów, powinniśmy kupować miesięczną "porcję energii" w sklepie w postaci karty magnetycznej. O nasze względy ma rywalizować kilkunastu producentów. Rola zakładów energetycznych będzie się sprowadzać tylko do przesyłania nam "towaru". Niestety, wizja ta wydaje się w tej chwili zupełnie nieziszczalna.
Więcej możesz przeczytać w 9/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.