Skup w Starachowicach pracujący dla jednego z najlepszych polskich zakładów Constar oferował w ostatni wtorek za kilogram żywca wieprzowego 4,2 zł.
Dostarczono 870 świń - o połowę mniej niż kilka miesięcy wcześniej. W tym samym czasie przed zatrudniającą około dwudziestu osób ubojnią w Sypniewie ustawiła się kolejka rolników z okolicznych wsi. Właściciel twierdzi, że przyjeżdżają do niego, mimo że ma o 10 groszy niższe ceny skupu. Wiedzą, że żaden koncesjonowany zakład nie przyjąłby ich towaru. Jego wytwórnia nie przejmuje się żadnymi normami i przepisami. Dzięki temu istnieje.
Z danych inspekcji weterynaryjnej wynika, że w kraju działa 4139 ubojni. W rzeczywistości jest ich znacznie więcej. Przemysław Chabowski, prezes Morlin, a zarazem przewodniczący Polskiego Związku Producentów, Eksporterów i Importerów Mięsa, ocenia, że szara strefa stanowi 50-60 proc. naszego przemysłu mięsnego. Zdaniem Richarda J.M. Poulsona, przewodniczącego rady nadzorczej Animeksu, mniej więcej 4,5 tys. polskich zakładów nie spełnia dziś nie tylko europejskich, ale i krajowych norm prawnych. Większość, by obniżyć koszty, nie tylko nie przestrzega przepisów sanitarnych, ale również nielegalnie zatrudnia imigrantów i skupuje chore bądź nieodpowiednio karmione zwierzęta. W ten sposób odbiera rynek firmom, które spełniają europejskie normy. Nie mogąc sprostać nieuczciwej konkurencji, niektóre zakłady, jak choćby Rawa czy Przylep, znalazły się na skraju bankructwa i najpewniej nie doczekają wejścia Polski do Unii Europejskiej. Jak na ironię, wszystko wskazuje na to, że przetrwają tylko ci, którzy pozostali wierni prymitywnym i tanim metodom uboju. Nie będą się jednak długo cieszyć zwycięstwem. Wraz z podpisaniem umów akcesyjnych, zostaną zmuszeni do zamknięcia swoich zakładów. W efekcie polski przemysł mięsny przestanie istnieć.
Prognoza opracowana przez ekspertów amerykańskiego koncernu Smithfield - właściciela największej polskiej firmy mięsnej Animex - zaczyna się już realizować. Koncern, który zainwestował w Polsce już ponad 85 mln USD, nadal ponosi straty. W ubiegłym roku wyniosły one ok. 24 mln USD. Perypetie należących do Animeksu zakładów z Rawy i jej pracowników są zaledwie przedsmakiem tego, co czeka nas za kilka lat. Polska kiełbasa i szynka mogą zniknąć z naszych sklepów. Na rynkach lokalnych pozostanie pewnie kilkuset mniejszych wytwórców, którzy w najlepszym razie zbliżą się do norm unijnych, ale nawet ich wyrobów nie będą mogły przyjąć wielkie sieci handlowe zobowiązane do surowego przestrzegania nowych przepisów.
Dziś zaledwie 21 krajowych zakładów mięsnych uzyskało certyfikaty na eksport do krajów piętnastki. Wiceminister rolnictwa Robert Gmyrek przyznaje, że standardy unijne spełnia tylko 1 proc. przetwórni, a 60 proc. ma kłopoty nawet z przestrzeganiem polskich przepisów. Tymczasem te, które dostosowały się do wymagań sanitarnych UE, są kilkakrotnie mniej wydajne niż porównywalne firmy z Europy Zachodniej i USA. Po prostu nie mają szans na zwiększenie produkcji. Wokół nich funkcjonują setki ubojni i masarni, które nie przejmują się normami sanitarnymi, przez co są o wiele tańsze i zgarniają większość zamówień. - To nie my pozbawiamy pracy mieszkańców Rawy, lecz ci, którzy nie przestrzegają polskiego prawa - ocenia Poulson.
Szef Animeksu przypomina, że dwa lata temu amerykańskich inwestorów łudzono deklaracjami, iż rząd doprowadzi do uporządkowania polskiego rynku mięsnego.
- Dotychczas nie zrealizowano żadnego przyrzeczenia - mówi Poulson. - Ani rząd, ani resort rolnictwa nie obiecywały niczego wiążacego żadnej inwestującej u nas firmie - odpowiada na to Jacek Szymanderski z Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Poulson uważa, że wiele polskich firm narzekających na mały zbyt po spełnieniu norm i uporządkowaniu przez rząd krajowego rynku mogłoby się ratować eksportem, nawet do Stanów Zjednoczonych. Na przeszkodzie stoją jednak ciągle nie dopełnione przez polskie władze formalności. Polska znajduje się na przykład na czarnej liście krajów, w których występuje pomór świń, choć z tą chorobą nie mieliśmy do czynienia od wielu lat. - Zabiegamy o jak najszybsze uregulowanie tej sprawy, ale jesteśmy blokowani przez unię, która boi się polskiej konkurencji - odpowiada na to Szymanderski. To jednak nie jedyna przeszkoda na drodze na światowe rynki. W Polsce nie ma zakazu karmienia zwierząt rzeźnych odpadkami, nawet ze szpitali. Gospodarstwa hodowlane nie posługują się numerami identyfikacyjnymi, co uniemożliwia określenie pochodzenia zwierząt. W niewygodnej sytuacji znalazły się firmy, które już uzyskały przepustki na europejskie rynki: zwykle traktowane są tak jak pozostali polscy producenci mięsa. Właściciel firmy z Sypniewa nie martwi się opieszałością rządu. On i tak sprzeda każdy swój produkt na rozregulowanym polskim rynku.
- Moja wytwórnia nie spełnia norm unijnych, bo nie stać mnie na inwestycje - mówi Wojciech Wąsowski, właściciel zatrudniającej około dwudziestu osób firmy Foodmax z Warszawy. W podobnej sytuacji znajduje się co najmniej 90 proc. wytwórców, którzy chcieliby się dostosować do europejskich standardów. - Na razie zabiegam o to, aby spełnić choćby polskie normy weterynaryjne - przyznaje Wojciech Szymański, właściciel firmy Lukullus z Michałowa pod Warszawą. Jego firma zatrudnia 140 osób i przetwarza ok. 30 ton mięsa dziennie. Zaliczana jest do grona lepszych polskich zakładów mięsnych. Nie stać jej jednak na zainwestowanie 5 mln zł. Ratunkiem mają być obiecane pieniądze z funduszu Sapart. Nikt nie jest w stanie określić, kiedy będą one dostępne. Raczej nie należy liczyć na to, że wpłyną one przed ustaleniem ostatecznego scenariusza naszej integracji z UE. Rolne lobby ze wspólnoty nie jest skore do pompowania pieniędzy w swoją potencjalną konkurencję. Jedynym ratunkiem jest zdanie się na własne siły, tak jak uczyniły to choćby należące do rodziny Balcerzaków zakłady ze Sławy lub firma Mróz spod Poznania. Nawet jeżeli dziś inwestycje zmierzające do podniesienia standardu i dostosowania produkcji do unijnych norm wydają się szalonym posunięciem, to na dłuższą metę mogą się okazać jedynym sposobem na przetrwanie. W przeciwnym razie zrealizuje się czarny scenariusz Poulsona i za kilka lat polską kiełbasę przyjdzie nam sprowadzać z Chicago.
Z danych inspekcji weterynaryjnej wynika, że w kraju działa 4139 ubojni. W rzeczywistości jest ich znacznie więcej. Przemysław Chabowski, prezes Morlin, a zarazem przewodniczący Polskiego Związku Producentów, Eksporterów i Importerów Mięsa, ocenia, że szara strefa stanowi 50-60 proc. naszego przemysłu mięsnego. Zdaniem Richarda J.M. Poulsona, przewodniczącego rady nadzorczej Animeksu, mniej więcej 4,5 tys. polskich zakładów nie spełnia dziś nie tylko europejskich, ale i krajowych norm prawnych. Większość, by obniżyć koszty, nie tylko nie przestrzega przepisów sanitarnych, ale również nielegalnie zatrudnia imigrantów i skupuje chore bądź nieodpowiednio karmione zwierzęta. W ten sposób odbiera rynek firmom, które spełniają europejskie normy. Nie mogąc sprostać nieuczciwej konkurencji, niektóre zakłady, jak choćby Rawa czy Przylep, znalazły się na skraju bankructwa i najpewniej nie doczekają wejścia Polski do Unii Europejskiej. Jak na ironię, wszystko wskazuje na to, że przetrwają tylko ci, którzy pozostali wierni prymitywnym i tanim metodom uboju. Nie będą się jednak długo cieszyć zwycięstwem. Wraz z podpisaniem umów akcesyjnych, zostaną zmuszeni do zamknięcia swoich zakładów. W efekcie polski przemysł mięsny przestanie istnieć.
Prognoza opracowana przez ekspertów amerykańskiego koncernu Smithfield - właściciela największej polskiej firmy mięsnej Animex - zaczyna się już realizować. Koncern, który zainwestował w Polsce już ponad 85 mln USD, nadal ponosi straty. W ubiegłym roku wyniosły one ok. 24 mln USD. Perypetie należących do Animeksu zakładów z Rawy i jej pracowników są zaledwie przedsmakiem tego, co czeka nas za kilka lat. Polska kiełbasa i szynka mogą zniknąć z naszych sklepów. Na rynkach lokalnych pozostanie pewnie kilkuset mniejszych wytwórców, którzy w najlepszym razie zbliżą się do norm unijnych, ale nawet ich wyrobów nie będą mogły przyjąć wielkie sieci handlowe zobowiązane do surowego przestrzegania nowych przepisów.
Dziś zaledwie 21 krajowych zakładów mięsnych uzyskało certyfikaty na eksport do krajów piętnastki. Wiceminister rolnictwa Robert Gmyrek przyznaje, że standardy unijne spełnia tylko 1 proc. przetwórni, a 60 proc. ma kłopoty nawet z przestrzeganiem polskich przepisów. Tymczasem te, które dostosowały się do wymagań sanitarnych UE, są kilkakrotnie mniej wydajne niż porównywalne firmy z Europy Zachodniej i USA. Po prostu nie mają szans na zwiększenie produkcji. Wokół nich funkcjonują setki ubojni i masarni, które nie przejmują się normami sanitarnymi, przez co są o wiele tańsze i zgarniają większość zamówień. - To nie my pozbawiamy pracy mieszkańców Rawy, lecz ci, którzy nie przestrzegają polskiego prawa - ocenia Poulson.
Szef Animeksu przypomina, że dwa lata temu amerykańskich inwestorów łudzono deklaracjami, iż rząd doprowadzi do uporządkowania polskiego rynku mięsnego.
- Dotychczas nie zrealizowano żadnego przyrzeczenia - mówi Poulson. - Ani rząd, ani resort rolnictwa nie obiecywały niczego wiążacego żadnej inwestującej u nas firmie - odpowiada na to Jacek Szymanderski z Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Poulson uważa, że wiele polskich firm narzekających na mały zbyt po spełnieniu norm i uporządkowaniu przez rząd krajowego rynku mogłoby się ratować eksportem, nawet do Stanów Zjednoczonych. Na przeszkodzie stoją jednak ciągle nie dopełnione przez polskie władze formalności. Polska znajduje się na przykład na czarnej liście krajów, w których występuje pomór świń, choć z tą chorobą nie mieliśmy do czynienia od wielu lat. - Zabiegamy o jak najszybsze uregulowanie tej sprawy, ale jesteśmy blokowani przez unię, która boi się polskiej konkurencji - odpowiada na to Szymanderski. To jednak nie jedyna przeszkoda na drodze na światowe rynki. W Polsce nie ma zakazu karmienia zwierząt rzeźnych odpadkami, nawet ze szpitali. Gospodarstwa hodowlane nie posługują się numerami identyfikacyjnymi, co uniemożliwia określenie pochodzenia zwierząt. W niewygodnej sytuacji znalazły się firmy, które już uzyskały przepustki na europejskie rynki: zwykle traktowane są tak jak pozostali polscy producenci mięsa. Właściciel firmy z Sypniewa nie martwi się opieszałością rządu. On i tak sprzeda każdy swój produkt na rozregulowanym polskim rynku.
- Moja wytwórnia nie spełnia norm unijnych, bo nie stać mnie na inwestycje - mówi Wojciech Wąsowski, właściciel zatrudniającej około dwudziestu osób firmy Foodmax z Warszawy. W podobnej sytuacji znajduje się co najmniej 90 proc. wytwórców, którzy chcieliby się dostosować do europejskich standardów. - Na razie zabiegam o to, aby spełnić choćby polskie normy weterynaryjne - przyznaje Wojciech Szymański, właściciel firmy Lukullus z Michałowa pod Warszawą. Jego firma zatrudnia 140 osób i przetwarza ok. 30 ton mięsa dziennie. Zaliczana jest do grona lepszych polskich zakładów mięsnych. Nie stać jej jednak na zainwestowanie 5 mln zł. Ratunkiem mają być obiecane pieniądze z funduszu Sapart. Nikt nie jest w stanie określić, kiedy będą one dostępne. Raczej nie należy liczyć na to, że wpłyną one przed ustaleniem ostatecznego scenariusza naszej integracji z UE. Rolne lobby ze wspólnoty nie jest skore do pompowania pieniędzy w swoją potencjalną konkurencję. Jedynym ratunkiem jest zdanie się na własne siły, tak jak uczyniły to choćby należące do rodziny Balcerzaków zakłady ze Sławy lub firma Mróz spod Poznania. Nawet jeżeli dziś inwestycje zmierzające do podniesienia standardu i dostosowania produkcji do unijnych norm wydają się szalonym posunięciem, to na dłuższą metę mogą się okazać jedynym sposobem na przetrwanie. W przeciwnym razie zrealizuje się czarny scenariusz Poulsona i za kilka lat polską kiełbasę przyjdzie nam sprowadzać z Chicago.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.