Carterowi do dziś pamiętane są czarne skarpety, w których uprawiał jogging; Dole’a skreślono, gdy fiknął przez trybunę; Clinton stał się "Presleyem amerykańskiej polityki", kiedy zagrał na saksofonie w telewizyjnym talk-show.
Każda kampania polityczna ma swoje pamiętne momenty, które wykreowały kandydata albo odebrały mu szanse. Jeśli w tym roku zwycięży Al Gore, to tym, co uczyniło go przywódcą, będzie "the kiss" - trzysekundowy pocałunek, którym wiceprezydent wpił się w usta żony w kulminacyjnym momencie konwencji demokratów.
Zanim Gore pocałował żonę, mało kto dawał mu szanse wygranej. Sondaże wskazywały, że choć polityka współczesnej administracji cieszy się wielką popularnością, wiceprezydent przegra wybory z mało znanym republikańskim gubernatorem. Te same sondaże sugerowały, że gdyby Clinton mógł się ubiegać o trzecią kadencję, prawdopodobnie by wygrał. Najpierw wmawiano Gore’owi, że przegra, bo za bardzo kojarzy się ze skandalistą Clintonem, a później - że przegra, bo się zbyt różni od Clintona. Feministki radziły mu, by, podobnie jak jego poprzednik, był bardziej męski, dziennikarze - by nie był sztywny, eksperci - by był sobą i nie nudził publiczności. Z sondaży wynikało, że choć poglądy Gore’a są wyborcom bliższe niż poglądy Busha, to Amerykanie zagłosują na tego drugiego, bo sprawia wrażenie lepszego przywódcy. Syn byłego prezydenta jawił się Amerykanom jako pewny siebie człowiek kompromisu o miłej osobowości. Jednym słowem - republikańskie wcielenie Clintona.
"Co zrobicie, by prezydent przestał przesłaniać wiceprezydenta?" – zapytał dziennikarz rzecznika prasowego Białego Domu. "Zaczniemy odchudzać Clintona. Sprawimy, że zrobi się mniejszy, i nie będzie go tak widać" - żartował Joe Lockhart. Pierwszym etapem "odchudzania Clintona" czy odwracania od niego uwagi było wybranie wiceprezydenta dla Ala Gore’a. Żeby już nikt nie mówił "Clinton i Gore" tylko "Gore i...".
Poważniejszym jednak problemem było odebranie republikanom monopolu na głoszenie religijnych haseł i przekonanie opinii, że to nie jedyna partia z kręgosłupem moralnym. George W. Bush na każdym kroku podkreślał swój silny związek z religią. W prawyborczej debacie oświadczył wręcz, że jego ulubionym filozofem i autorytetem politycznym jest Jezus. Doskonale znał najnowsze badania opinii publicznej, z których wynika, że grupa poszukujących wartości religijnych u kandydatów na prezydenta szybko się powiększa. Amerykański wyborca, zadowolony z sytuacji materialnej, zaczął tęsknić za czymś więcej niż tylko sprawy doczesne. "Przy podejmowaniu ważnych decyzji, często zastanawiam się, co by zrobił Jezus" - pospieszył z zapewnieniami Al Gore, ale imienia Jezusa nie mógł już używać. Stało się ono czymś w rodzaju symbolu kampanii Busha i jego zapowiadanej krucjaty odnowy moralnej Waszyngtonu. Wszystkie próby umoralnienia wizerunku Partii Demokratycznej były natychmiast wyśmiewane przez media.
Przełomem okazała się tu nominacja ortodoksyjnego Żyda, senatora Libermana, na potencjalnego wiceprezydenta Gore’a. Pomysł był niezwykle przewrotny. Senator, znany ze swojej kampanii na rzecz zakazu erotyki w telewizji i jeden z najgorętszych krytyków "niemoralnego" Clintona, zdołał odebrać republikanom "wyłączność na Boga". Liberman, pierwszy w historii USA Żyd mianowany na tak wysokie stanowisko polityczne, i jego żona Hadassa stali się bohaterami amerykańskiego sierpnia 2000. Telewizja puszczała "Skrzypka na dachu", CNN pytało Hadassę, czy czuje wokół siebie duchy przodków Holocaustu. Aż Żydzi zaczęli się martwić, czy ta szopka nie wywoła fali anty-semityzmu. Za tę sytuację publicznie upomniał senatora Abraham Foxman, dyrektor Anti-Defamation League. Ale popularność Libermana sugerowała, że wyborcom podoba się spektakl, w którym w jednym telewizyjnym kotle pomieszano rodzinne emocje, brutalną politykę, wartości religijne i całą mesjanistyczną historię Żydów. Gore postanowił podnieść dramaturgię przedstawienia i wprowadzić do niego jeszcze miłość.
Całując żonę, Al zamknął oczy i wyglądało na to, że włożył jej język w usta. "Oho, ktoś będzie się kochał dziś w nocy" - zauważyła korespondentka FoxNews. "To obrzydliwe" - zawołał komentator CNN. Jedni twierdzili, że pocałunek był wyrachowanym trikiem, a według innych - szczerą chwilą uniesienia. Wiceprezydent pokazał, że potrafi zaskoczyć. Namiętna manifestacja miłości do żony uświadomiła jednym, jak niesprawiedliwie obwinia się Gore’a za grzechy Clintona, innym - że ktoś, kto nie zdradza żony, niekoniecznie jest nudny i nieseksowny. Zapewnienia pani Gore, że Al jest lwem, gdy zostają sami, przestały brzmieć fałszywie. W ciągu kilku godzin cała umoralniona kampania wyborcza znowu zaczęła się kręcić wokół seksu i polityki. Czasopisma kobiece zaroiły się od dyskusji - wszystkie Amerykanki chciałyby, żeby mężowie je tak całowali. Nazajutrz, gdy sondaże po raz pierwszy pokazały przewagę Gore’a nad Bushem, "the kiss" uznano za przełomowy moment kampanii prezydenckiej. "Jeśli George W. Bush chce, by ktoś zrozumiał jego plan cięć podatkowych, musi jak najszybciej pocałować Tipper Gore" - poradził republikaninowi strateg demokratów Chris Lapetina. Amerykańska kampania wkroczyła w decydujący etap. Październikowe debaty rozstrzygną, który z kandydatów ma na swym koncie więcej "momentów prezydenckich" (jak pocałunek czy Jezus), a który ośmieszających (jak twierdzenie Gore’a, że stworzył Internet, czy oświadczenie Busha, że ma absolutną pewność o winie każdego straconego w Teksasie).
Podczas debat Bush ma nadzieję wyśmiewać się z zamiłowania do szczegółów Gore’a, i mówić - jak kiedyś Reagan do Cartera - "no i znów zaczynasz". Gore chce być sobą w swej najlepszej formie i pokazać, że Bush niewiele wie, jak kiedyś udowodnił to wiceprezydentowi Quale’owi i kandydatowi niezależnemu, Rosowi Perotowi. Ostatnio obaj podobnie sytuują się w sondażach, dzięki czemu wybory stały się spektaklem o niewiadomym zakończeniu. A to zawsze przyciąga uwagę, tak jak najlepszy mecz bokserski wagi ciężkiej. Pocałunek nie wyniósłby jednak Gore’a do wagi ciężkiej, gdyby nie stała za nim najlepsza od 30 lat ekonomia.
Zanim Gore pocałował żonę, mało kto dawał mu szanse wygranej. Sondaże wskazywały, że choć polityka współczesnej administracji cieszy się wielką popularnością, wiceprezydent przegra wybory z mało znanym republikańskim gubernatorem. Te same sondaże sugerowały, że gdyby Clinton mógł się ubiegać o trzecią kadencję, prawdopodobnie by wygrał. Najpierw wmawiano Gore’owi, że przegra, bo za bardzo kojarzy się ze skandalistą Clintonem, a później - że przegra, bo się zbyt różni od Clintona. Feministki radziły mu, by, podobnie jak jego poprzednik, był bardziej męski, dziennikarze - by nie był sztywny, eksperci - by był sobą i nie nudził publiczności. Z sondaży wynikało, że choć poglądy Gore’a są wyborcom bliższe niż poglądy Busha, to Amerykanie zagłosują na tego drugiego, bo sprawia wrażenie lepszego przywódcy. Syn byłego prezydenta jawił się Amerykanom jako pewny siebie człowiek kompromisu o miłej osobowości. Jednym słowem - republikańskie wcielenie Clintona.
"Co zrobicie, by prezydent przestał przesłaniać wiceprezydenta?" – zapytał dziennikarz rzecznika prasowego Białego Domu. "Zaczniemy odchudzać Clintona. Sprawimy, że zrobi się mniejszy, i nie będzie go tak widać" - żartował Joe Lockhart. Pierwszym etapem "odchudzania Clintona" czy odwracania od niego uwagi było wybranie wiceprezydenta dla Ala Gore’a. Żeby już nikt nie mówił "Clinton i Gore" tylko "Gore i...".
Poważniejszym jednak problemem było odebranie republikanom monopolu na głoszenie religijnych haseł i przekonanie opinii, że to nie jedyna partia z kręgosłupem moralnym. George W. Bush na każdym kroku podkreślał swój silny związek z religią. W prawyborczej debacie oświadczył wręcz, że jego ulubionym filozofem i autorytetem politycznym jest Jezus. Doskonale znał najnowsze badania opinii publicznej, z których wynika, że grupa poszukujących wartości religijnych u kandydatów na prezydenta szybko się powiększa. Amerykański wyborca, zadowolony z sytuacji materialnej, zaczął tęsknić za czymś więcej niż tylko sprawy doczesne. "Przy podejmowaniu ważnych decyzji, często zastanawiam się, co by zrobił Jezus" - pospieszył z zapewnieniami Al Gore, ale imienia Jezusa nie mógł już używać. Stało się ono czymś w rodzaju symbolu kampanii Busha i jego zapowiadanej krucjaty odnowy moralnej Waszyngtonu. Wszystkie próby umoralnienia wizerunku Partii Demokratycznej były natychmiast wyśmiewane przez media.
Przełomem okazała się tu nominacja ortodoksyjnego Żyda, senatora Libermana, na potencjalnego wiceprezydenta Gore’a. Pomysł był niezwykle przewrotny. Senator, znany ze swojej kampanii na rzecz zakazu erotyki w telewizji i jeden z najgorętszych krytyków "niemoralnego" Clintona, zdołał odebrać republikanom "wyłączność na Boga". Liberman, pierwszy w historii USA Żyd mianowany na tak wysokie stanowisko polityczne, i jego żona Hadassa stali się bohaterami amerykańskiego sierpnia 2000. Telewizja puszczała "Skrzypka na dachu", CNN pytało Hadassę, czy czuje wokół siebie duchy przodków Holocaustu. Aż Żydzi zaczęli się martwić, czy ta szopka nie wywoła fali anty-semityzmu. Za tę sytuację publicznie upomniał senatora Abraham Foxman, dyrektor Anti-Defamation League. Ale popularność Libermana sugerowała, że wyborcom podoba się spektakl, w którym w jednym telewizyjnym kotle pomieszano rodzinne emocje, brutalną politykę, wartości religijne i całą mesjanistyczną historię Żydów. Gore postanowił podnieść dramaturgię przedstawienia i wprowadzić do niego jeszcze miłość.
Całując żonę, Al zamknął oczy i wyglądało na to, że włożył jej język w usta. "Oho, ktoś będzie się kochał dziś w nocy" - zauważyła korespondentka FoxNews. "To obrzydliwe" - zawołał komentator CNN. Jedni twierdzili, że pocałunek był wyrachowanym trikiem, a według innych - szczerą chwilą uniesienia. Wiceprezydent pokazał, że potrafi zaskoczyć. Namiętna manifestacja miłości do żony uświadomiła jednym, jak niesprawiedliwie obwinia się Gore’a za grzechy Clintona, innym - że ktoś, kto nie zdradza żony, niekoniecznie jest nudny i nieseksowny. Zapewnienia pani Gore, że Al jest lwem, gdy zostają sami, przestały brzmieć fałszywie. W ciągu kilku godzin cała umoralniona kampania wyborcza znowu zaczęła się kręcić wokół seksu i polityki. Czasopisma kobiece zaroiły się od dyskusji - wszystkie Amerykanki chciałyby, żeby mężowie je tak całowali. Nazajutrz, gdy sondaże po raz pierwszy pokazały przewagę Gore’a nad Bushem, "the kiss" uznano za przełomowy moment kampanii prezydenckiej. "Jeśli George W. Bush chce, by ktoś zrozumiał jego plan cięć podatkowych, musi jak najszybciej pocałować Tipper Gore" - poradził republikaninowi strateg demokratów Chris Lapetina. Amerykańska kampania wkroczyła w decydujący etap. Październikowe debaty rozstrzygną, który z kandydatów ma na swym koncie więcej "momentów prezydenckich" (jak pocałunek czy Jezus), a który ośmieszających (jak twierdzenie Gore’a, że stworzył Internet, czy oświadczenie Busha, że ma absolutną pewność o winie każdego straconego w Teksasie).
Podczas debat Bush ma nadzieję wyśmiewać się z zamiłowania do szczegółów Gore’a, i mówić - jak kiedyś Reagan do Cartera - "no i znów zaczynasz". Gore chce być sobą w swej najlepszej formie i pokazać, że Bush niewiele wie, jak kiedyś udowodnił to wiceprezydentowi Quale’owi i kandydatowi niezależnemu, Rosowi Perotowi. Ostatnio obaj podobnie sytuują się w sondażach, dzięki czemu wybory stały się spektaklem o niewiadomym zakończeniu. A to zawsze przyciąga uwagę, tak jak najlepszy mecz bokserski wagi ciężkiej. Pocałunek nie wyniósłby jednak Gore’a do wagi ciężkiej, gdyby nie stała za nim najlepsza od 30 lat ekonomia.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.