Rozmowa z HARRISONEM FORDEM
Kinga Dębska: - W najnowszym filmie Roberta Zemeckisa "Co kryje prawda" po raz pierwszy zagrał pan czarny charakter.
Harrison Ford: - Nie dzielę kreowanych przeze mnie postaci na czarne i białe charaktery; gram konkretne postaci: lekarza, naukowca czy agenta CIA. Na ekranie pojawiam się tylko po to, aby pomóc reżyserowi opowiedzieć jego historię.
- Wielokrotnie powtarzał pan, że aktorstwo to nie sztuka, lecz rzemiosło.
- W zawodzie aktorskim najważniejsza jest użyteczność. W filmie pełnię funkcję jedynie pomocniczego opowiadacza historii. A aktorstwo to tylko zespół pewnych umiejętności, które wykorzystuję jak rzemieślnik narzędzia, aby spełnić życzenia reżysera.
- Które z tych narzędzi jest najważniejsze?
- Empatia, umiejętność wejścia w świat cudzych emocji. Ostatecznie to emocje są podstawowym językiem filmu. Ekranowa historia staje się prawdopodobna dopiero wtedy, gdy widzowie zaczynają wierzyć, że uczucia bohaterów filmu są prawdziwe.
- Pańskie podejście do gry aktorskiej jest skrajnie pragmatyczne. Czy jednak nie ocenia się pan zbyt nisko?
- Moją ambicją jest to, żeby nie dać się przyłapać na graniu. Chcę zachowywać się tak jak bohater, czuć to, co on czuje. A przede wszystkim nie pozwolić widowni, aby dostrzegła proces powstawania roli, nie pozwolić jej podziwiać samej kreacji aktorskiej. To miło być komplementowanym z tego powodu, że się świetnie zagrało, ale kiedy rola przerasta film, bardzo szkodzi to całości dzieła.
- W filmie "Co kryje prawda" usunął się pan nawet na plan dalszy, grając rolę "wspomagającą" kreację Michelle Pffeifer.
- Bez postaci, którą odtwarzam, nie byłoby tego filmu i tylko to jest dla mnie ważne. Kiedy film zasadza się całkowicie na mojej roli, czuję się jak strażak na 24-godzinnym dyżurze. Sam muszę się zająć pożarem, wykonać całą robotę. To naprawdę ciężka praca i wówczas nie ma mowy o tym, by liczyć linijki tekstu, który wygłasza się przed kamerą. W swej karierze zagrałem wiele głównych ról, ale nie było to nigdy dla mnie priorytetem. Co zresztą znaczy zagranie głównej roli w filmie, w którym roi się od statków kosmicznych, cyborgów i potworów?
- Czy nie przeszkadza panu, że większość filmów z pańskim udziałem to nie kino intelektualne, lecz nie kończące się strzelaniny i pościgi?
- Nie martwi mnie to. Wiele z tych obrazów odniosło sukces dlatego, iż są składanką elementów, które sprawiają przyjemność szerszej widowni. Często widzowie nie wiedzą dokładnie, czego chcą, więc filmy zawierające wiele różnych atrakcji idealnie trafiają w ich gusta.
- Znany jest pan z tego, że przy wyborze roli nie zastanawia się zbyt długo.
- Albo postać mi się podoba, albo nie. Zazwyczaj, jeżeli dotrwam do końca lektury scenariusza, jestem skłonny zagrać w filmie. W większości wypadków czytam siedem, osiem stron tekstu i odrzucam go, bo albo nie wiem, o co chodzi, albo historia mnie nie wciąga, albo też nie widzę w niej żadnego wyzwania dla siebie.
- Zarabia pan tyle, że nie musi pan pracować tak dużo jak dawniej.
- Gram w jednym filmie rocznie, czy potrzebuję tego ze względów finansowych, czy nie. Lubię samą pracę nad rolą i - na szczęście - ciągle jeszcze mogę znaleźć jedną interesującą propozycję na rok.
- Czy dobiera pan sobie również reżyserów?
- Mogę już sobie na to pozwolić. Zależy mi na tym, aby moja opinia o filmie, w którym gram, była traktowana poważnie, sam też chętnie słucham uwag o mojej pracy. Nie mam zamiaru pracować z takimi reżyserami jak Woody Allen, który bawi się z aktorami w kotka i myszkę. Nie daje im nawet pełnego scenariusza, lecz wydziela go po kartce.
Harrison Ford: - Nie dzielę kreowanych przeze mnie postaci na czarne i białe charaktery; gram konkretne postaci: lekarza, naukowca czy agenta CIA. Na ekranie pojawiam się tylko po to, aby pomóc reżyserowi opowiedzieć jego historię.
- Wielokrotnie powtarzał pan, że aktorstwo to nie sztuka, lecz rzemiosło.
- W zawodzie aktorskim najważniejsza jest użyteczność. W filmie pełnię funkcję jedynie pomocniczego opowiadacza historii. A aktorstwo to tylko zespół pewnych umiejętności, które wykorzystuję jak rzemieślnik narzędzia, aby spełnić życzenia reżysera.
- Które z tych narzędzi jest najważniejsze?
- Empatia, umiejętność wejścia w świat cudzych emocji. Ostatecznie to emocje są podstawowym językiem filmu. Ekranowa historia staje się prawdopodobna dopiero wtedy, gdy widzowie zaczynają wierzyć, że uczucia bohaterów filmu są prawdziwe.
- Pańskie podejście do gry aktorskiej jest skrajnie pragmatyczne. Czy jednak nie ocenia się pan zbyt nisko?
- Moją ambicją jest to, żeby nie dać się przyłapać na graniu. Chcę zachowywać się tak jak bohater, czuć to, co on czuje. A przede wszystkim nie pozwolić widowni, aby dostrzegła proces powstawania roli, nie pozwolić jej podziwiać samej kreacji aktorskiej. To miło być komplementowanym z tego powodu, że się świetnie zagrało, ale kiedy rola przerasta film, bardzo szkodzi to całości dzieła.
- W filmie "Co kryje prawda" usunął się pan nawet na plan dalszy, grając rolę "wspomagającą" kreację Michelle Pffeifer.
- Bez postaci, którą odtwarzam, nie byłoby tego filmu i tylko to jest dla mnie ważne. Kiedy film zasadza się całkowicie na mojej roli, czuję się jak strażak na 24-godzinnym dyżurze. Sam muszę się zająć pożarem, wykonać całą robotę. To naprawdę ciężka praca i wówczas nie ma mowy o tym, by liczyć linijki tekstu, który wygłasza się przed kamerą. W swej karierze zagrałem wiele głównych ról, ale nie było to nigdy dla mnie priorytetem. Co zresztą znaczy zagranie głównej roli w filmie, w którym roi się od statków kosmicznych, cyborgów i potworów?
- Czy nie przeszkadza panu, że większość filmów z pańskim udziałem to nie kino intelektualne, lecz nie kończące się strzelaniny i pościgi?
- Nie martwi mnie to. Wiele z tych obrazów odniosło sukces dlatego, iż są składanką elementów, które sprawiają przyjemność szerszej widowni. Często widzowie nie wiedzą dokładnie, czego chcą, więc filmy zawierające wiele różnych atrakcji idealnie trafiają w ich gusta.
- Znany jest pan z tego, że przy wyborze roli nie zastanawia się zbyt długo.
- Albo postać mi się podoba, albo nie. Zazwyczaj, jeżeli dotrwam do końca lektury scenariusza, jestem skłonny zagrać w filmie. W większości wypadków czytam siedem, osiem stron tekstu i odrzucam go, bo albo nie wiem, o co chodzi, albo historia mnie nie wciąga, albo też nie widzę w niej żadnego wyzwania dla siebie.
- Zarabia pan tyle, że nie musi pan pracować tak dużo jak dawniej.
- Gram w jednym filmie rocznie, czy potrzebuję tego ze względów finansowych, czy nie. Lubię samą pracę nad rolą i - na szczęście - ciągle jeszcze mogę znaleźć jedną interesującą propozycję na rok.
- Czy dobiera pan sobie również reżyserów?
- Mogę już sobie na to pozwolić. Zależy mi na tym, aby moja opinia o filmie, w którym gram, była traktowana poważnie, sam też chętnie słucham uwag o mojej pracy. Nie mam zamiaru pracować z takimi reżyserami jak Woody Allen, który bawi się z aktorami w kotka i myszkę. Nie daje im nawet pełnego scenariusza, lecz wydziela go po kartce.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.